Liczby kobiecości

Archetypowa kobieta to istota emocjonalna, delikatna i wrażliwa. Cechuje ją takt, czułość, uczuciowość, a bardzo często także opiekuńczość i potrzeba zatroszczenia się o słabszych czy mniejszych. Charakterystyczne jest dla niej otwieranie się na potrzeby innych, symbolizuje zatem także wsparcie, przyjaźń, współpracę i budowanie relacji. Dla płci pięknej ważne są uczucia. Zazwyczaj stawia je na pierwszym miejscu i przede wszystkim szuka swojej drugiej połówki, by założyć rodzinę. Jej negatywne cechy to często bierność, chwiejność, wycofanie, zależność, lenistwo, tchórzostwo, ale i nadopiekuńczość wobec innych.

W numerologii tym jakościom odpowiadają liczby dwa i sześć. Dwójka, nawet w wersji dużo silniejszej Jedenastki, nasycona jest emocjami, które niejednokrotnie przesądzają o wielu podejmowanych przez nią decyzjach. Liczba mistrzowska ma co prawda ogromną siłę wewnętrzną i w charakterystyczny sposób promieniuje na innych, ale jest też bardziej wrażliwa i pełna ekspresji. Rozwinięta intuicja pozwala jej dostrzegać niedostrzegalne i radzić sobie z prekognicją, ale również sprzyja ciągłemu zamartwianiu się o wszystko. Czasami Jedenastka perfekcyjnie rozwiązuje różne skomplikowane problemy i potrafi skutecznie pomagać innym, jednak może przy tym zupełnie zagubić się we własnych emocjach.

Osoby, które mają w portrecie Dwójki w ważnych punktach lub dysponują sporą ich ilością w potencjale, będą bardziej podatne na stres. Mogą być nadwrażliwe, delikatne i niezdecydowane. Z drugiej jednak strony są taktowne, czułe i opiekuńcze. Brak Dwójek natomiast może powodować agresję, nietolerancję, obojętność, chłód emocjonalny i oziębłość. Takie osoby są odbierane przez nas jako gburowate i niesympatyczne. Dlatego i mężczyźni powinni posiadać w portrecie tę wibrację. Dzięki niej są łagodniejsi, bardziej czuli i wielkoduszni.

Szóstka symbolizuje miłość, harmonię, odpowiedzialność. Jest zbliżona do archetypu kobiety-matki, która chce troszczyć się o każdego. Niemniej jest też kwintesencją miłości damsko-męskiej w jej najgłębszych przejawach. Niedobór tej wibracji w potencjale może zaowocować trudnością w ułożeniu sobie życia osobistego. Działa to w ten sposób, jakbyśmy podświadomie blokowali uczucia i  przyciąganie odpowiedniego partnera poprzez brak odpowiedniego wzorca. U mężczyzn brak Szóstki powoduje często nieodpowiedzialność, uciekanie od rodziny i domowych obowiązków.

Szóstka to także piękno i talenty. W połączeniu z Trójką i Dziewiątką tworzy triadę zdolności artystycznych. Będzie sprzyjać twórcom, muzykom, pisarzom, poetom, malarzom, grafikom. Nasyca nasze działania harmonią, estetyką, urokiem, fantazją i kolorytem. Symbolika tej wibracji wydawać by się mogła szczególnie cudowna.

Jednak nadmiar Szóstek ujawnia ich wyjątkowo niemiłe oblicze. Po pierwsze apodyktyczność, która przejawiać się może chorobliwą potrzebą kontrolowania cudzego życia poprzez wszelkiego rodzaju manipulacje i emocjonalny szantaż. Po drugie może prowokować notoryczne zamartwianie się własnymi i cudzymi sprawami, gwarantując wykreowanie świadomości ubóstwa, a w następstwie rozwój różnych chorób o psychosomatycznym podłożu. Po trzecie – wsparte Siódemkami – sprzyjają  depresjom i załamaniom nerwowym. Zatem pomimo ich ślicznej symboliki, lepiej nie mieć ich za dużo w swoim portrecie. Być może jest  to kolejne potwierdzenie znanej prawdy, że każdy nadmiar bywa szkodliwy.

Zbyt duża ilość Dwójek i Szóstek to spora dawka kobiecych cech archetypowych, które zamiast łagodności, taktu, czułości mogą obdarzyć nas nadwrażliwością i emocjonalnymi problemami. Jednym z negatywów jest także zależność od innych, brak samodzielności i niedowartościowanie. Stad blisko do uzależnień, które również pokazują te właśnie wibracje. Dwójka nasila skłonność do nałogów poprzez nadmierną emocjonalność, bezradność i chwiejność, Szóstka poprzez tendencję do przywiązywania się. Pamiętajmy, że można uzależnić się nie tylko od alkoholu, ale też od innej osoby.

Jednym z oczywistych kluczy do szczęścia jest równowaga. Widać to także w numerologii. Odpowiednia ilość danej wibracji obdarza nas pięknymi cechami, które są do niej przypisane. Niedobory pozbawiają nas narzędzi potrzebnych do życia. Nadmiary przekrzywiają wibracje, eksponując ich negatywy. Oczywiście możemy zarówno uzupełniać braki, jak i równoważyć nadwyżki innymi wibracjami.

Kobiece Dwójki i Szóstki harmonizuje głównie męska Jedynka. Obdarza siłą, pewnością siebie, odwagą, dynamiką, entuzjazmem, zdecydowaniem. Nie mam wątpliwości, że każda pani powinna posiadać wystarczającą liczbę Jedynek w portrecie, aby rozwijać poczucie wartości, samodzielność i niezależność. Nadmierną emocjonalność stabilizować może ziemska i konkretna wibracja Cztery. Natomiast najlepszym antidotum na depresje, smutki i lęki są dynamiczne wibracje nieparzyste, czyli – oprócz energicznej Jedynki – radosna Trójka, zmysłowa Piątka i niezależna Dziewiątka.

Bogusława M. Andrzejewska

Zapisz

Magiczne daty

W numerologii – wbrew nazwie – nie używamy określenia numery czy cyfry. Mówimy raczej liczby lub wibracje. Każda liczba tworzy charakterystyczne pole energetyczne, które działa na człowieka. Są  zatem takie, które nas wzmacniają i nam sprzyjają oraz takie, które nam szkodzą. Żadna z nich nie jest zła sama w sobie, ale w różnych miejscach czy sytuacjach może być niekorzystna.

Wierzę, że data urodzin jest wybierana przez duszę, która schodzi na Ziemię. W ten sposób decyduje ona o określonym programie do zrealizowania.  Np. jedynka, wyliczona z całej daty urodzenia,  przychodzi na ziemię uczyć innych odwagi i otwierania się na rzeczy nowe. Pokazuje ludziom, że przecieranie nowych szlaków ma w sobie piękno niespodzianki i siłę kreacji rzeczy nowych.

Natomiast możemy sobie sami wybrać datę ślubu. Najlepsze będą takie, które reprezentują miłość, czyli trójka i szóstka. Odradzam zawieranie związku w dacie o wibracji dziewięć, ponieważ często szybko się kończy. Warto też wyliczyć mądrze datę otwarcia nowej firmy, aby przynosiła dochód i prężnie się rozwijała.

Ostatnio ludzie zachwycali się datą 12.12.2012. Niektórzy nawet przepowiadali koniec świata, który jak wiemy, nie nastąpił.  Tymczasem, poza ciekawym wyglądem, jest to data jak każda inna. Identyczne numerologicznie wibracje będą miały przykładowo: 3.12.12, 21.12.12 oraz 30.12.12. Są to wszystko liczby mistrzowskie – jedenaście.

Osoba urodzona tego dnia będzie miała zatem mistrzowską Drogę Życia o wibracji 11. Drugą istotną liczbą tego człowieka będzie trójka. Jest to oczywiście ciekawy układ, lecz ani lepszy ani gorszy od innych. Żyje na świecie mnóstwo ludzi o takich wibracjach. Największe znaczenie ma zawartość portretu numerologicznego. Można wprost powiedzieć, że to nadane dziecku imiona i nazwisko mają większy od daty wpływ na to, czy będzie ono szczęśliwe, odważne, świadome swojej wartości, czy płaczliwe, emocjonalne i nerwowe. Dlatego też w numerologii największą rolę odgrywa Harmonizacja portretu, czyli umiejętne dopasowanie imion, w taki sposób, aby portret był zrównoważony, a jego właściciel posiadał najkorzystniejsze dla siebie układy, indywidualnie dopasowane do daty urodzenia.

Ludzie urodzeni w wibracji jedenaście prowadzą i uczą innych – przede wszystkim własnym przykładem. Niosą zatem ciężar podwójnej odpowiedzialności, bo pracują na Ziemi nie tylko dla siebie, ale także przewodzą innym. Zazwyczaj zwracają na siebie uwagę, jak tylko się gdzieś pojawią. To takie specyficzne wewnętrzne światło, którego trudno nie wyczuć. Mają charyzmę i wewnętrzne piękno. Często posiadają różne artystyczne zdolności. W ich życiu pojawiają się sny prorocze, przeczucia, intuicyjne przebłyski. Z łatwością czerpią informacje z podświadomości  – dlatego tak je ciągnie do rzeczy niezwykłych, do parapsychologii, do poznawania świata i jego tajemnic. Jedenastka jest bardzo wrażliwa, delikatna i emocjonalna. Z jednej strony ma ogromna siłę i moc wewnętrzną, z drugiej jest subtelną idealistka, której czasem trudno odnaleźć się w ziemskich realiach.  Łatwo wpada w lęki i depresje, jeśli nie ma silnych i optymistycznych liczb w portrecie.

Tę pozytywną rolę wyciągania ze smutku, w przypadku omawianej przez nas daty, pełni trójka. Reprezentuje ona radość, szczęście, zabawę, pomyślność, flirt, kontakty towarzyskie. Jest też związana ze zdolnościami artystycznymi i licznymi talentami. Bez udziału trójki nie powstanie żadne dzieło sztuki. Miłość, romanse i związki z innymi ludźmi są także domeną tej liczby, dlatego osoby z „mocną” trójką z łatwością wchodzą w relacje z innymi. Trojka lubi ludzi, a drzwi do jej domu są zawsze otwarte dla gości. Wzajemnie – ludzie lubią z nią przebywać, słuchać, spotykać się towarzysko. Trójki bardzo lubią błyszczeć i zachwycać otoczenie. Domagają się uwagi, lubią być ośrodkiem zainteresowania, bardzo cieszą je wszelkie pochlebstwa. Są niezwykle żywotne, aktywne, dynamiczne, pełne energii. Jak nikt inny potrafią pokazywać, ze świat jest pięknym i dobrym miejscem. Swoim entuzjazmem zarażają innych i zachęcają do lepszego, łagodniejszego spojrzenia na otoczenie. Są elokwentne. Potrafią oczarować innych swoimi opowieściami. Negatywnie przybiera to czasem formę gadulstwa i zalewania innych morzem zupełnie niepotrzebnych słów.

Ludzie często szukają magii, tajemniczej czarodziejskiej różdżki, dzięki której mogą zapewnić sobie i swoim dzieciom szczęście. To całkowicie zrozumiałe. Niezależnie od wszystkiego, czujemy się pewniejsi, kiedy nosimy w kieszeni amulet, a na ręce ochronny pierścionek. Mamy swoje szczęśliwe słoniki i ulubione buty, które przynoszą nam powodzenie. Nadal cofamy się, kiedy drogę przejdzie nam czarny kot. Nic zatem dziwnego, że chcemy wierzyć także w magię liczb.

Nie tak dawno, bo 7.7.2007 r. pałace ślubów również cieszyły się wielkim oblężeniem. Tradycyjnie siódemka jest traktowana jako bardzo szczęśliwa liczba. Tymczasem absolutnie nie patronuje ona związkom, a wręcz przeciwnie – sprzyja samotności i niestety rozwodom. Cała ta „siódemkowa” data ma wibrację pięć, która zapowiada mnóstwo zamieszania w związku, kłótnie, zdrady, ciągłe przeprowadzki. Nie poleciłabym tej daty nikomu, kto by się do mnie z takim pytaniem zgłosił.

Gdyby ludzie znali się na numerologii, nie wybieraliby do ślubu daty 11.11.2011 – to ósemka, która wcale nie jest korzystna dla zawierania związku małżeńskiego. Natomiast właśnie 12.12.2012 jest nieco lepsza, ponieważ trójka z 12 patronuje związkom i miłości.

W dacie 12.12.12 mamy 3 trójki z 3 dwunastek, a z całości piękną jedenastkę. Czego tu się bać? Więcej destrukcji posiada w sobie przykładowa data: 8.8.2008. Ósemka oznacza transformację i to taką gruntowną, od podstaw. To ona symbolizuje zmiatanie, niszczenie, aby mogło narodzić się coś nowego. Gdybym teoretycznie wierzyła w jakiś tragiczny koniec świata, to szukałabym terminu pełnego ósemek. Ale możemy spać spokojnie, ponieważ ta ciekawa data przemknęła kilka lat temu całkiem niezauważona.

Przy okazji, proszę zwrócić uwagę, że boleśnie ważna dla Polaków data 10.04.2010 – to właśnie ósemka. Ta liczba symbolizuje śmierć i zagładę, a nie trójka czy jedenastka.

Na koniec podpowiem jeszcze, że czasem warto unikać liczb, które w numerologii nazywamy karmicznymi. Są to: 13, 14, 16, 19 i 26. Niosą one w sobie zapowiedź dość trudnych wyzwań, których chyba lepiej unikać. Natomiast nie szkodzą one każdemu. Ich negatywne działanie jest w dużej mierze zależne od tego, co posiadamy w portrecie. Dlatego też są ludzie, dla których osławiona trzynastka jest szczęśliwą wibracją.

Bogusława M. Andrzejewska

Zapisz

Numerologia

Źródła numerologii sięgają czasów zamierzchłych. Najstarsze przekazy mówią o wykorzystaniu tej wiedzy przez starożytnych Hindusów. Liczbą w sensie ezoterycznego symbolu posługiwali się Egipcjanie, Chaldejczycy, Fenicjanie, Sumerowie i Chińczycy. Nie sposób nie wspomnieć o Żydach, którzy na bazie magii liczb stworzyli tajemniczy system zwany kabałą. 

Początkowo numerologia funkcjonowała razem z astrologią, później obie te ezoteryczne nauki rozdzieliły się i od tamtej pory istnieją niezależnie od siebie, chociaż często do siebie nawiązują. Podstawy dzisiejszej numerologii stworzył Pitagoras, który wyszedł z założenia, ze cały świat można zamknąć w liczbach i za pomocą liczb najobiektywniej go określić.

Wszystko od najmniejszej cząsteczki po budowę kosmosu – tworzy uporządkowaną logiczną całość, nieustannie drgając i wibrując. Liczby także są energią, której wibracje wpływają na wszystko, co żyje na Ziemi. Numerologia jest więc nauką usiłującą wydobyć naszą wewnętrzna intuicyjna wiedzę o wszechświecie oraz przyporządkować liczbom pewne zasady, jakim każda patronuje.

Każdy z nas urodził się zgodnie z doskonałym planem wszechświata, a w chwili kiedy przychodził na świat, oddziaływały na niego określone wibracje konkretnych liczb. Liczby te będą mu towarzyszyć całe życie, będąc motorem wielu jego działań i kształtując jego osobowość.

Imię nadane przez rodziców, wybrane dzięki intuicyjnym podszeptom matki lub ojca i nazwisko rodowe poprzez wibrację zawartych w nim wartości liczbowych pomagają człowiekowi na życiowej ścieżce. Są „walizeczką z narzędziami”, dzięki którym ich właściciel rozwija pewne określone zdolności, interesuje się określonymi rzeczami.

Podobnie jak w przypadku astrologii, pełny obraz człowieka przedstawi dopiero szczegółowy portret numerologiczny wykonany przez specjalistę, który jeśli jest odpowiednio przygotowany, może także zmienić niekorzystną wibrację na pozytywną, wnosząc do naszego życia trochę słońca i radości.

Tutaj istotna uwaga. Zmiana taka nie jest ryzykowną ingerencją, ponieważ nic nie dzieje się przypadkowo i do numerologa umiejącego zrobić taki proces człowiek trafi dopiero wtedy, kiedy jego dusza nie tylko jest gotowa na taką zmianę , ale wręcz jej potrzebuje. Ponadto zmianę wykonuje się z pomocą specjalnych technik, dzięki którym numerolog sprawdza najpierw, czy dusza człowieka rzeczywiście jest na to gotowa. Zdarzyć się może, że osoba wewnętrznie nie chce żadnych transformacji, chociaż świadomie zainteresowała się nowinką, którą zobaczyła u kogoś. Jesteśmy w stanie rozpoznać to bardzo szybko i taki człowiek będzie musiał na zrobienie zmiany niestety trochę poczekać. Moje wieloletnie doświadczenie wskazuje jednak, że jeśli ktokolwiek zwraca się do mnie z prośbą o korektę portretu numerologicznego, to jest to jego właściwy czas. Znam tez kilka osób, których portret niemal dramatycznie domagałby się poprawki, ale … osoby te nie czuja takiej potrzeby, ponieważ ich dusza chce nadal zmagać się z wyzwaniami zakodowanymi w niekorzystnych wibracjach. Zatem prawdziwym sygnałem do zrobienia transformacji jest odczuwanie silnej potrzeby zmiany swojego losu.

W obecnych czasach rozwój postępuje bardzo szybko. Jeśli ktoś ponadto wybrał duchowa ścieżkę i praktykuje cierpliwie, to jego dusza o wiele szybciej realizuje założony program. Może wówczas potrzebować nawet więcej niż jednej zmiany wibracji, aby zmierzyć się z nowym zadaniem w inny sposób. Wibracje numerologiczne to narzędzia pomagające twórczo przejść przez życie.

Bogusława M. Andrzejewska

Długowieczność

Nie każdy chce żyć sto lat. Niektórzy uważają, że starość jest okrutna i przykra, chcą więc czerpać jak najwięcej z chwili obecnej i zachować w pamięci tylko młodość. Stawiają bardziej na jakość niż na długość istnienia. Jednak są i tacy, którzy chcieliby być nieśmiertelni. A w każdym razie żyć jak najdłużej. Okazuje się, że do tego wystarczy mieć prosperującą świadomość.

Jakiś czas temu ukazała się bardzo ciekawa książka, napisana przez podróżnika Dana Buettnera, która zawiera wyniki ciekawych badań na ten temat. Autor zwiedził pół świata, przeprowadzając wywiady z wieloma stuletnimi osobami. Każdą pytał o dietę i styl życia, szukając charakterystycznych cech wspólnych, które mają znaczenie dla długości życia. Oczywiście na pewno istotne jest to, że wszyscy, z którymi rozmawiał mają się zupełnie dobrze – są zdrowi, chodzą, śmieją się, wykonują drobne prace i są samowystarczalni.

Okazało się, że rodzaj jedzenia czy klimat nie ma większego wpływu na jakość naszego życia. Badani stulatkowie mieszkają w różnych częściach świata: w górach, na równinach, nad morzem i w bardziej suchych obszarach. Ze względu na położenie geograficzne ich miejsca pobytu, także ich dieta jest rozmaita. Jedne osoby są wegetarianami, ale inne żywią się głównie mięsem, a jeszcze inne przede wszystkim owocami morza. Jedni polecają wypić codziennie kieliszek wina, inni propagują kozie mleko, a jeszcze inni używanie oleju z pestek moreli. Jak widać nie ma jednej skutecznej diety, a jedynie bardzo ogólna informacja, że nie służy nam przejadanie się.

Oczywiście informacje, o których piszę nie wykluczają, że istnieją na naszym globie szczególnie zdrowe miejsca, w których niemal wszyscy dożywają sędziwego wieku.  Dan Buettner znalazł kilka tzw. „niebieskich stref”. To między innymi Ikaria, Sardynia, Kostaryka, japońska wyspa Okinawa i pewne miasto w Kaliforni. Bez wątpienia jest tam lepsze powietrze lub lepsza ziemia, rodząca bardziej zdrowe pożywienie. Wierzę, że są rejony świata bardziej energetyczne lub bardziej czyste, gdzie ludzie – nawet z braku pieniędzy – spożywają rzeczy zdrowsze, naturalne, pobawione trującej chemii. Być może im dalej do hipermaketu, a im bliżej do własnego ogródka, tym bardziej zdrowo? To całkiem możliwe, oczywiście.

Nie wymieniłam wcześniej Pakistanu i żyjącego tam niewielkiego plemienia Hunzów, o którym wiemy, że słynie z długowieczności, a co ważniejsze: z braku chorób. Ludzie dożywają tam w zdrowiu nawet 140 lat i nie jest to niczym niezwykłym. Do śmierci są czynni fizycznie. Ponieważ rejon zamieszkiwany przez Hunzów to trudnodostępne rejony Himalajów, od razu przychodzi nam na myśl, że surowe warunki spowodowały wytworzenie genów zupełnie innych niż u przeciętnego mieszczucha, który pół dnia spędza przed komputerem. Do tego ludzie ci oddychają krystalicznie czystym powietrzem. Z dala od cywilizacji, nie mają okazji, by zatruwać się chemią. Żyją w zgodzie z naturą i w naturze.

Hunzowie jedzą bardzo skromnie, często głodują, pracują ciężko – a nawet jeśli nie muszą pracować, to pokonują wiele kilometrów, chodząc po górach. To zawsze wysiłek. Moim zdaniem nie przetrwaliby, gdyby ich geny nie zmieniły swojej struktury tak, aby rodziły się jednostki silne i wytrwałe fizycznie, odporne na niskie temperatury i skromne jedzenie. Tutaj dieta jest bardzo charakterystyczna. Hunzowie nie są wegetarianami z wyboru – po prostu nie mają mięsa do jedzenia. Od święta zdarza się możliwość zjedzenia zwierzęcia, które standardowo dostarcza wyłącznie nabiał. Ta specyficzna dieta i w tym wypadku także klimat, mogą mieć wpływ na długowieczność tych ludzi.

Wracam jednak do badań Dana Buettnera. Ruch fizyczny jest chyba jednym z czynników, który powtarza się u wszystkich stulatków. Każdy z nich, to osoba, która codziennie pokonuje parę kilometrów pieszo. Najczęściej wymaga tego codzienność. Jedna z sędziwych pań każdego dnia drepcze na położone w dużej odległości poletko, by własnoręcznie nazbierać świeże warzywa na śniadanie i obiad. Inna codziennie spaceruje, by spotkać się z przyjaciółmi. A jak pisałam wyżej, również i Hunzowie cechują się tym, że stale są aktywni fizycznie. Często z konieczności.

W tym miejscu docieram do najciekawszych dla mnie wątków tego tematu – do psychologicznych aspektów długiego życia. Rzeczą wspólną dla wszystkich rześkich staruszków jest pozytywne nastawienia do świata, radość, cieszenie się każda chwilą, śmiech do upadłego. Nic nowego pod słońcem. Dla mnie to oczywiste. Człowiek szczęśliwy jest zdrowy. Psychosomatyka wskazuje, że za choróbska odpowiadają negatywne emocje: stresy, zmartwienia, złość, frustracja. Człowiek prawdziwie pogodny nie ma możliwości, by zachorować, bo takich uczuć do siebie nie dopuszcza. Badania przeprowadzone przez Dana Buettnera potwierdzają to, co mówię i piszę tutaj od roku 2000.

Kolejny wspólny element dla wszystkich długowiecznych to duchowość. Każdy z badanych na potrzeby tej książki jest osobą, która wyznaje jakąś wiarę i stanowi to ważny wątek w jej życiu. Myślę, że ten element jest dość czytelny dla wszystkich. Potrzebujemy wiary w Najwyższe Źródło i świadomości, że świat jest przepełniony dobrą energią. Dzięki temu czujemy się bardziej bezpieczni. Łatwiej jest nam zaakceptować to, co się dzieje, cokolwiek by to nie było, ponieważ, kiedy wierzymy w harmonię wszechświata, wiemy, że nic nie dzieje się na próżno, a wszystko ma sens. Esencją tego procesu jest sama wiara, która ma niezwykłą moc wzmacniania naszego jestestwa. Każda szczera modlitwa (oczywiście nie bezmyślne klepanie pacierza) czy medytacja ma uzdrawiającą moc. Duchowość to przepiękna jakość, która wypełnia nasze serca i sublimuje nasze uczucia.

Równie skutecznie na długość życia wpływają najlepsze uczucia, takie jak miłość czy bliskość. Niemal każdy stulatek podkreśla wagę dobrych więzi rodzinnych. Oczywiście działa tutaj samo kochanie, ale także radość z potomków i wolność od stresu. Najwięcej negatywnych energii produkujemy wtedy, kiedy nie możemy dogadać się z najbliższymi, kiedy ciągle oczekujemy czegoś, czego nie dostajemy. To z bliskimi tworzymy najwięcej konfliktów. Ci zdrowi staruszkowie umieją układać swoje relacje pozytywnie, opierając je na miłości i szacunku. Sądzę, że informacje o tym, jak traktują swoich bliskich są cenniejszą informacją dla nas niż to, co jedzą. Bo – moim zdaniem – to nasze emocje nas zabijają, a nie słodycze, tłuszcz czy cokolwiek tam na talerzu. Mówiąc bardziej pozytywnie – to miłość przedłuża nam życie, a nie jakakolwiek dieta.

Kolejnym powtarzającym się u wszystkich aspektem jest przyjaźń. Długowieczni mają swoje grupy przyjaciół, z którymi chętnie i radośnie spędzają czas. Żartują, śmieją się, bawią, śpiewają. Pojawia się tu dobroczynny wpływ zarówno wesołości, pozytywnych energii, jak i element bliskości. Człowiek jest istotą społeczną, potrzebuje grupy, która go akceptuje i obdarza sympatią. Samotność, jak się okazuje, nie służy ani zdrowiu, ani długości życia.

Wszyscy też podkreślają ważność celu życia. To jakby oczywiste – aby chcieć żyć, trzeba mieć po co. Radość i spotkania z przyjaciółmi to jedno, ale każdy z nas chce także czuć się potrzebny. Bycie odstawionym na boczny tor staje się często dla ludzi powodem do załamania lub ucieczki w nałóg. Według psychosomatyki alkoholizm pojawia się jako odpowiedź na poczucie bycia niepotrzebnym, nieudanym, przegranym. Oczywiście stulatkowie nie nadużywają alkoholu czy narkotyków i nigdy ich nie używali. Niektórzy przez większość życia są abstynentami. I każdy z nich stara się robić coś ciekawego i pożytecznego. Każdy dąży do samospełnienia w jakimś działaniu. Bardzo często są to różne formy pomagania innym, co rzecz jasna daje człowiekowi najwięcej satysfakcji.

Na zajęciach z prosperity powtarzam często, jak ważną rolę w życiu odgrywa pasja. Mówię o tym, że pasja chroni nas przed smutkiem, depresją, poczuciem bezsensu. Uważam też, że pasja jest motorem napędzającym szczęśliwe życie. Sprawia ona, że kiedy rano otwieramy oczy, to od razu uśmiechamy się sami do siebie, bo myśli o tym, co dzisiaj zrobimy wywołują radość, szczęście i zadowolenie. Wiem coś o tym! Doświadczam! Bez wątpienia jest w moim życiu więcej rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą, ale to jedna z nich. Dlatego cieszę się, że oto w tak ciekawy sposób potwierdza się waga tego, czego uczę na własnym przykładzie. Nikt mi tego nie powiedział – to moje własne odkrycie.

Na koniec jeszcze jedno takie moje odkrycie, którego chyba nikt na świecie nie uczy, a które jak się okazuje, wpływa pozytywnie na długowieczność. Jest to życie bez pośpiechu.  Nigdy nie lubiłam się spieszyć, ponieważ wywołuje to we mnie napięcie. A wiadomo, że tam, gdzie pojawia się napięcie, tam zanika przepływ energii. Napięcie jest zatem zabójcze dla nas. Jeśli posłuchamy stulatków, to okazuje się, że nie tylko nie pozwalają sobie na pośpiech, ale wręcz smakują chwile i rozkoszują się życiem. I znowu – jest to przejaw pozytywnego myślenia i doceniania roli zachwytu. To piękna jakość, która pozwala nam cieszyć się istnieniem. Ludzie, którzy umieją żyć wolniej, spokojniej, przyjemniej – rzadziej wpadają w stresy i tym samym rzadziej chorują. Jest w tym umiejętność akceptacji, że wszystko przychodzi dokładnie wtedy, kiedy ma swój czas. Nie ma zatem żadnego powodu do pośpiechu – będzie, kiedy będzie. Wszystko jest tu niesłychanie logiczne.

Jak widać, najważniejsze elementy tej układanki długowieczności to też podstawowe założenia prosperującej świadomości. Dobre relacje z bliskimi i posiadanie przyjaciół, jest dowodem na to, że człowiek potrafi wybaczać i ma odpowiednie poczucie własnej wartości. Od tego przecież zależy jakość stosunków, jakie łączą nas z innymi. Ktoś, kto kocha siebie, ma też dużo ciepłych uczuć dla innych. Bycie dobrym człowiekiem sprawia, że jesteśmy szczęśliwi i lubimy swoje życie. Wszystko tu uzupełnia się nawzajem i przeplata ze sobą, tworząc spójną całość. Nie zajmowałam się nigdy czymś takim, jak dietetyka, ale to, czego uczę na zajęciach prosperity, okazuje się być biletem do długiego życia. Jeśli przyjmiemy, że to ludzie szczęśliwi żyją najdłużej, to nic w tym zaskakującego, bo prosperująca świadomość to sposób na bycie szczęśliwym człowiekiem.

Bogusława M. Andrzejewska

Dobrostan

Każdy z nas chce być szczęśliwy, ale często wydaje nam się, że drogi do tego cudownego stanu są trudne. Ponieważ mamy różne priorytety i szukamy swojego spełnienia na tysiąc sposobów – każdy z nas inaczej chce widzieć sposób na szczęście. Tymczasem nawet naukowe badania potwierdzają, że jesteśmy w tym względzie bardzo do siebie podobni. Wszyscy. Co oznacza, że recepta na dobrostan jest dla wszystkich taka sama.   

Bez wątpienia różnimy się od siebie. Jeśli ktoś lubi elektroniczne gadżety, to na pewno spełnienie znajdzie w innej formie niż osoba, która nade wszystko kocha naturę i chciałaby jak najwięcej czasu spędzać na spacerach po lesie. Jednak rozumienie swojego prawa do szczęścia nie ma nic wspólnego z tymi różnicami. Pewne podstawowe cechy są dla nas wspólne. Podobnie jak fakt, że to nasza myśl kreuje zewnętrzną rzeczywistość.

Dobrostan rodzi się w naszym wnętrzu. Jest w gruncie rzeczy odczuwaniem bezwarunkowej miłości do siebie, do życia, do innych ludzi, do zjawisk. Człowiek, który kocha, jest szczęśliwy. Rzeczą drugorzędną w tym cudownym odczuwaniu jest to, co jadł na śniadanie, gdzie pojedzie na wakacje lub ile pieniędzy ma na koncie. Kiedy umiemy kochać prawdziwie, wszystkie inne rzeczy są bez większego znaczenia. Dlatego właśnie duchowi nauczyciele tak często powtarzają, że wszystko mamy w sobie. Szczęście też.

Pięknym paradoksem jest w tym zjawisku fakt, że człowiek szczęśliwy ma większą siłę kreacji niż ten, który narzeka, martwi się lub złości. Oznacza to, że chociaż do poczucia dobrostanu nie potrzebujemy niczego zewnętrznego, to dzięki szczęściu przyciągamy do siebie wszystko, czego pragniemy. Inaczej mówiąc, można być zadowolonym w jednej tylko koszuli i z jedną miseczką ryżu można przeżywać ekstazę. Ale jeśli opanujemy umiejętność wchodzenia w stan owej ekstazy na zawołanie, to możemy mieć wszystko.

Kochanie stwarza rzeczy, miejsca i stany, których pragniemy. Prawdę mówiąc niektóre inne emocje też mają taką magiczną siłę, na przykład lęk, który potrafi przyciągnąć do nas to, czego się obawiamy. Pozostając jednak przy pozytywnej stronie Mocy, warto podkreślić, że miłość bezwarunkowa ma największą chyba siłę kreacji. Całe Prawo Przyciągania opiera się ma tej mocy. Początkowo mówiono (i pisano) wyłącznie o skupianiu myśli na wybranym celu. Później zachęcano nas do wprowadzania dobrych emocji, które miały przyspieszyć materializację. By wreszcie odkryć, że kochanie ma w sobie wystarczająco dużo siły do stwarzania nowych rzeczywistości.

Człowiek, który kocha siebie, nie ma wrogów. Śpi spokojnie, bo nikt go nie zaatakuje, nie oczerni, nie skrzywdzi, nie obrazi. Tak to działa – jest to najprostsza recepta na dobre relacje z innymi. Każdy człowiek, którego spotykamy jest naszym lustrem. Jeśli nosimy w sobie tylko miłość – bez wątpliwości – w oczach drugiej osoby odbije się tylko to piękne uczucie. Jest to też uproszczona recepta na dobry związek intymny, który często dla wielu z nas jest bardzo ważny, byśmy odczuwali zadowolenie z życia.

Kiedy nauczymy się wypełniać miłością bezwarunkową wszystkie komórki swojego ciała, będziemy doświadczać zdrowia. Warto, by kochanie siebie obejmowało także naszą fizyczność i to bardzo dosłownie. To piękne uczucie uzdrawia. Wprowadza wspaniałe wibracje do najmniejszych cząsteczek naszej skóry, mięśni, narządów i powoduje, że nie ma tam przestrzeni na choroby. Jest to takie łatwe do wyobrażenia, odkąd znamy budowę atomu i wiemy, że przestrzeń pomiędzy jądrem, a elektronami jest miejscem, które może zająć dowolna energia, jaką zechcemy tam wstawić. Każda część naszego ciała, nawet ta, która boli, składa się z takiej przestrzeni w atomach. Jeśli choruje, to znaczy, że wibracje i drgania, które ją wypełniają, wypadły z harmonii. Jeśli wprowadzimy tam najsilniejszą pozytywną wibrację, jaką jest miłość, równowaga zostaje przywrócona. To oznacza zdrowienie. Nic prostszego – jeśli tylko uwierzymy i pozwolimy, by moc naszych myśli i uczuć popłynęła zasilona głębokim wewnętrznym przekonaniem.

W ten oto sposób zarządzamy zdrowiem, relacjami i bogactwem materialnym. Mamy wszystko, co może warunkować zewnętrzne poczucie dobrostanu. A to wewnętrzne? Jest. Wyrasta z kochania, z samej rozkoszy odczuwania tego uczucia i odnalezienia siebie oraz swojego miejsca we wszechświecie. Miłość bezwarunkowa pozwala nam harmonijnie osadzić się w centrum Wszystkiego Co Jest, w stanie poza wszelkimi pragnieniami i poczuciu jedności z Najwyższym Źródłem. To właśnie jest najwyższy poziom dobrostanu.

Jak sobie pomóc tu i teraz, kiedy kochanie ciągle wymyka się nam z rąk? Poprzez wszystko, co bliskie miłości. Zaczynamy od radości i czynimy sobie nawyk z pozytywnego myślenia. Stajemy się optymistami, którzy każdego dnia odnajdują w każdym drobiazgu powód do uśmiechu. To już doskonały podkład do rozwijania szczęścia, ponieważ właśnie optymizm kieruje nasze myśli w stronę piękna, dobra i przyjemności.

Kolejny most do dobrostanu to wizualizacja. Im częściej pozwalamy sobie na wspaniałe marzenia o tym, czego pragniemy, tym szybciej je zmaterializujemy w swojej rzeczywistości. Czas spędzony na wyobrażaniu sobie cudownych sytuacji, ślicznych miejsc, ładnych rzeczy, komfortowego mieszkania czy idealnego samochodu – nigdy nie jest zmarnowany. Nasza podświadomość nie odróżnia marzeń od rzeczywistości. Przebywanie w doskonałym świecie wypełnionym naszymi spełnionymi pragnieniami, to tworzenie pozytywnej energii i odpowiednich dla zdrowia emocji. Nasz mózg uczy się szczęśliwości i tworzy nowe ścieżki neuronowe, które będą realizować się w realnym istnieniu. A my jesteśmy bardziej spełnieni i zadowoleni niż wtedy, kiedy się wszystkim martwimy.

W relacjach z ludźmi wybierajmy życzliwość, serdeczność i wielkoduszność. To sprzyja dobrym stosunkom z innymi. Jesteśmy istotami społecznymi, a nasze samopoczucie w dużej mierze bywa sterowane akceptacją i sympatią otoczenia. Warto pamiętać, że ludzie zgryźliwi i krytyczni są omijani szeroki łukiem i przyciągają niemiłe spotkania. Osoby pogodne, uśmiechnięte i życzliwe innym są lubiane i wszędzie witane szeroko otwartymi ramionami. To wie każdy, tylko nie każdy w praktyce korzysta z takiej wiedzy. Akcja przyciąga reakcję. Obdarzanie ludzi sympatią, przyciąga dobre samopoczucie.

Na koniec jeszcze jedna piękna jakość: wdzięczność.  Uczy nas ona pozytywnego myślenia i doceniania tego, co mamy, bez względu na to, ile posiadamy. Ma w sobie ponadto moc materializacji i przyciągania do nas dobra od wszechświata. Choćby dlatego warto nauczyć się ją rozwijać i stosować na co dzień. Naukowo udowodniono, że ludzie, którzy praktykują odczuwanie wdzięczności, czują się szczęśliwi. Ma ona zatem w sobie jeszcze i taką siłę. Z pewnością warto ją wypróbować, na przykład pisząc codziennie kilka zdań o tym, za co jesteśmy wdzięczni życiu. (Dzienniczek Wdzięczności).

Dodam jeszcze z własnej obserwacji, że jednym z ciekawych kluczy do dobrostanu jest także spełnienie w tej dziedzinie, która jest dla nas ważna. Ja osobiście odczuwam mnóstwo błogości zawsze wtedy, kiedy robię to, co kocham. Pojawia się ona spontanicznie podczas pisania kolejnych książek, tekstów, artykułów, tworzenia dla rozrywki grafik. Myślę, że samorealizacja nadaje naszemu  życiu cudowną barwę oraz poczucie sensu. Zwiększa tym samym naszą samoocenę i postrzeganie własnej wartości. To wszystko wpływa na miłość do samego siebie, do swojego bycia tu i teraz. Dlatego uważam, że dobrze jest mieć w życiu cel i umieć nazwać to, co kochamy robić. Człowiek, który ma pasję lub nawet pasje, zawsze odnajdzie swoje szczęście w tym, co go nakręca. Myślę, że bycie pozytywnie nakręconym i zakręconym to także kawałek dobrostanu.

Bogusława M. Andrzejewska

Materia

W duchowych naukach materia odgrywa ważną rolę. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest najważniejszym tematem do zrozumienia i przepracowania. Nasza dusza schodzi na Ziemię i wciela się w ciało, by twórczo zmagać się z materią, rozumiejąc ją na wszystkich poziomach i prawidłowo pojmując także swoja nad nią władzę. Bo duch przejawia się w materii – przynajmniej tu, na tej planecie takie rządzą zasady. W innych częściach Wszechświata są miejsca, gdzie materia w znanej nam postaci nie istnieje w ogóle. Ale na te chwilę to nas zupełnie nie dotyczy. Skoro jesteśmy tutaj, to przecież nie bez powodu.

Kiedy zaczynamy interesować się ezoteryką, odkrywamy, że istnieje „coś więcej” niż te wszystkie elementy życia, które jesteśmy w stanie rozpoznać z pomocą zmysłów. Fascynuje nas to i prowadzi w stronę całkowitego oderwania od materii. Pierwsza konkluzja to odrzucenie pieniędzy, jako czegoś złego. Bo są przecież materialne. Potem kolejno próbujemy odciąć wszystko, co nie jest ulotne i niewidzialne. Przeszkadza nam ciało, przeszkadzają przedmioty i odczuwanie głodu. Chcemy zrezygnować z jedzenia – najpierw mięsa oczywiście, potem innych rzeczy, by całkiem poprzestać na odżywianiu światłem. Rezygnujemy z seksu, a w miejsce spacerów wstawiamy medytacje.

Bardzo ogólnie rzecz biorąc, nie ma w tym nic złego, o ile potrafimy zachować zdrowy rozsądek i najlepszą ścieżkę „złotego środka”. Rozwój nie polega bowiem na odrzucaniu czegokolwiek i zaprzeczaniu czemukolwiek. Rozwój to poznawanie rzeczy nowych i włączanie ich do swojego wewnętrznego bogactwa. Mówiąc najprościej: rozwój duchowy nie polega na wyrzekaniu się materii, lecz wzbogacaniu jej duchowa wiedzą i uświadomieniu sobie, że materia podlega mocy ducha. Rozwijając się, uczymy się stwarzać nowe światy, a nie niszczyć te, które już powstały. Wiedza duchowa pozwala nam zrozumieć materię i nad nią zapanować. Nie służy natomiast temu, by wszystkie ziemskie doświadczenia wyrzucać do kosza, jako coś niegodnego.

Jeśli ktoś studiował jakiekolwiek duchowe nauki, to znajdzie podobne informacje w innych źródłach. Asceza znana była już w średniowieczu. Wierzono, że liczy się tylko to, co czeka człowieka po śmierci. W imię zbawienia rezygnowano z przyjemności – ba, nawet z normalnego życia – poszczono, biczowano się, a wszystko po to, by dostać się kiedyś do raju. W buddyzmie znana jest historia Buddy Gautamy, który próbując różnych ścieżek rozwoju trafił także na ascetów. Nie odnalazł przy nich Prawdy. Droga do Oświecenia jest bowiem drogą środka. Warto to zrozumieć.

Duch wciela się w materię, aby jej właśnie doświadczać, czyli jeść, pić, chorować i zdrowieć, dotykać, uprawiać seks, tańczyć lub spacerować, przytulać się, wdychać zapachy, słuchać dźwięków, turlać się po trawie lub z wysiłkiem dźwigać ciężary, biegać i pocić się. Ziemia z jej wyjątkowym pięknem jest bardzo unikalnym miejscem właśnie ze względu na to,  z czego jest utkana. Podobno dusze ustawiają się w kolejce, aby moc tutaj się wcielić i móc poprzez zmysły doświadczać materii. Taki też miałam kiedyś bardzo wyraźny przekaz – widziałam tę długą kolejkę do bramy wcielenia i pełne ekscytacji dusze niecierpliwie „przestępujące z nogi na nogę”.  Dlatego też, pomimo coraz bardziej powszechnej wiary w reinkarnację, wszyscy czujemy, że powinniśmy korzystać z ziemskiego życia, bo jest rzadkością.

Przyglądając się ogromnemu bogactwu ludzkich spraw i problemów, dostrzegam wyjątkową moc materii, pomocną w rozwoju i nauce. Pięknym przykładem jest tutaj nasze ciało. Tak delikatne i wrażliwe – silnie reagujące na każdy nieprawidłowy wzorzec. Wystarczy nieco żalu, brak miłości do siebie, poczucie bycia lekceważonym, trochę uporu lub złości i natychmiast ciało tworzy dysharmonię, nazywaną przez nas chorobą. Pojawia się ból, swędzenie, pieczenie lub inna dysfunkcja. Nie możemy swobodnie z niego korzystać i biegniemy do lekarza. Prawdą jest oczywiście, że zamiast iść do lekarza powinniśmy sięgnąć do mocy naszego ducha i skorygować niewłaściwe myśli, a następnie doprowadzić to ciało do pełnej harmonii. Ale jeszcze tego nie umiemy. Zapomnieliśmy, że tak się to robi. Nie zmienia to faktu, ze w żadnym innym wymiarze nie dostaniemy tak doskonałego narzędzia, które pozwala rozwijać w sobie bezwarunkową miłość.

Cudownym aspektem dostępnym w tej formie tylko na Ziemi jest seks. Oczywiście w innym wymiarze możemy przeżywać zarówno miłość, jak i rozkosz, ale są one innej jakości. To też unikalne doświadczenie, które warto rozumieć i poznawać. Ponieważ nasze zdolności przeżywania rozkoszy są mocno sprzężone z ciałem i psychiką, także i tutaj pojawiają się dysfunkcje, będące wskaźnikiem, że nie wystarczająco kochamy samych siebie, swoją męskość lub kobiecość. Jeśli jesteśmy wystarczająco otwarci na wiedzę, odnajdziemy przyczynę i uzdrowimy te sferę życia, uzdrawiając tak naprawdę wiele innych tematów. Seks wbrew pozorom uczy nas nie tylko mądrego zarządzania ciałem i emocjami. Jest także drogowskazem do duchowości, bo duchowość wyrasta z prawdziwego kochania samego siebie. To podstawa.

Seks ponadto pokazuje nam cudowne ścieżki energetyczne, dzięki którym możemy rozwijać nasza wewnętrzną moc. Ktoś, kto mądrze pracuje z ezoteryką wie, o czym mówię. Orgazm przeżywany na wysokim poziomie rozwoju, w wysokiej energii – kiedy wszystkie czakry biorą aktywny udział w tym akcie – jest czymś niewiarygodnie doskonałym i nieporównywalnym zupełnie ze spełnieniem, które odbywa się tylko na płaszczyźnie samego ciała. To tak, jakby porównać wodospad Niagara do kranu odkręconego nad zlewozmywakiem. Stąd też osoby, które kochają, przeżywają rozkosz o wiele mocniej, niż znajomi podczas przygodnego seksu, bo podświadomie angażują w ten akt czakrę serca. A ci, którzy świadomie pracują z energią, sięgają gwiazd…

Materia to otaczające nas piękno natury. Każdy, kto je docenia, rozumie, jak ważnym elementem duchowości jest dostrzeganie nie tylko samej energetyki roślin i zwierząt, ale także ich fizycznej powłoki. Tutaj możemy także odnaleźć dobry przykład korzystnego dla rozwoju połączenia ducha i materii. Świadomy spacer po lesie lub łące, kiedy otwieramy serce na piękno przyrody, wznosi naszą energię. Pomaga w tym głęboki oddech i dotykanie ziemi bosymi stopami. Jeszcze bardziej pomaga przejście od podziwu do zachwytu. Ten ostatni otwiera przed nami bramy do raju – udostępnia nam naszą boską moc. Zaczynamy dostrzegać poza zmysłami i łączyć się z Najwyższym Źródłem. Sięgamy Kronik Akaszy, odnajdując odpowiedzi na wszelkie pytania i uzmysławiamy sobie nasz boski rodowód. A droga do tego stanu wiedzie przez dostrzeganie materialnej powłoki naszego ziemskiego świata… Ziemia jest jedną z najpiękniejszych planet. Kocha ją wiele istot, pochodzących z zupełnie innych wymiarów. Jest czymś absolutnie wyjątkowym w swojej fizyczności. Jest materialnym wcieleniem Energii Piękna.

Bardzo szczególną materią są pieniądze. Mają ogromną siłę, zdolną odsłaniać prawdziwe oblicze każdego człowieka. Są kluczem do władzy, manipulacji, dowartościowania, bezpieczeństwa, komfortu, wolności, dobrego samopoczucia, dlatego stają się niezwykle silnym obiektem pożądania. Zapewne nie pomylę się wcale, jeśli powiem, że działają mocniej niż biologiczny popęd. Wiele osób zrobi dla nich niemal wszystko. Jednak wierzę też, że każdy kto czyta te słowa, jest w pełni świadomy, że to także wielka pułapka, ponieważ ów „klucz” jest tylko iluzją. Wszystko mamy w sobie: wolność, bezpieczeństwo, poczucie komfortu, dobrostan, samoakceptację i nie potrzebujemy do tego żadnych narzędzi. A władzy, manipulacji i dowartościowania pożądają tylko ludzie nieświadomi wewnętrznej mocy i swojego boskiego rodowodu.

To nie zmienia faktu, że pieniądz jest na tym świecie – jak potężny lew wypuszczony na arenę – niezwykle groźnym aspektem zagłady wszystkiego czym jesteśmy. Z drugiej strony – rozumiany, obłaskawiony i kochany staje się dobrym sprzymierzeńcem. Czyż mogą być gdziekolwiek we wszechświecie ciekawsze lekcje? Nie sądzę. Nie ma w moim odczuciu większego wyzwania, niż zrozumienie energii pieniądza i świadome zapanowanie nad jego mocą. Nie mam też złudzeń, że bycie bogatym wcale nie jest dowodem jakiejkolwiek zdolności. Znam wiele osób, którym w sensie finansowym niczego nie brakuje, a są głęboko nieszczęśliwi. Nie mają nie tylko świadomości energii pieniądza, ale też nie maja żadnej nad nim mocy. Po prostu mają pieniądze, tak jak inni maja psy, koty czy rude włosy na głowie. Dusze doświadczają w różnych warunkach, bo wybierają sobie różne drogi rozwoju, dlatego jeden rodzi się jako nędzarz, a inny może być bardzo bogatym człowiekiem.

Posiadanie majątku nie ułatwia rozwoju, ponieważ spontanicznie wsadza nas w strefę komfortu i rozleniwia. Człowiek, który wszystko ma, niczego nie szuka. Mówią o tym nauczyciele duchowi. Przypomnijmy sobie słynne słowa o tym, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego, które jest tu metaforą Oświecenia czy też odnalezienia własnej boskości – jakkolwiek chcemy to rozumieć. Dlatego właśnie materia jest takim cudownym wyzwaniem i niepowtarzalnym nauczycielem. Nigdzie w całej galaktyce nie znajdziemy lepszego nauczyciela niż pieniądz, który zmusza nas do nauki zarówno kiedy jest i kiedy go nie ma. Wystarczy, że istnieje. To doprawdy genialne zjawisko! A na dowód jego mocy przypomnę dla odmiany, że Budda Gautama urodził się w bardzo bogatej królewskiej rodzinie i znudzony luksusem wyszedł ze swojego pałacu na ulicę, tylko po to, by zobaczyć śmierć, nędzę i choroby. Ten paradoks popchnął go, jak wiemy, w stronę poszukiwania Oświecenia.

Podsumowując, zwracam uwagę na sens złotego środka. Nie można pomijać materii i traktować jej jako czegoś niegodnego. Jest wspaniała i mądra. Rozumiana właściwie, służy duchowi i jego mocy. Ale nie można też zachłystywać się samymi zmysłami i nadużywać tego wszystkiego, co fizyczne. W każdym momencie istnienia warto pamiętać, kim w istocie jesteśmy. Nasz duchowy rodowód zobowiązuje. Wymaga od nas świadomości naszej boskiej natury i umiejętnego korzystania z wewnętrznej mocy. To duch jest na pierwszym miejscu i to duch, jako Jedność ze wszystkim co jest, zarządza tym, czego dotykamy. Nasz umysł ma moc by generować myśli, które kreują fizyczny wszechświat, tworząc tym samym naszą rzeczywistość. Fizyczny aspekt istnienia nie jest iluzją, lecz tworzywem, które duch może twórczo kształtować. Szanujmy materię i doceniajmy jej piękną plastyczność, dopóki jest nam dane gościć w jej cudownym świecie.

Bogusława M. Andrzejewska

Po rozwodzie

Przez kilka lat byłam ławnikiem w sądzie. Napatrzyłam się na rozwody i rozwodzących się ludzi. Z pewnością niełatwe to sytuacje dla nikogo, a według badań naukowców znajdują się one w grupie najbardziej stresogennych, zaraz po żałobie. Biorąc pod uwagę własne doświadczenie, rozumiem doskonale, czym jest taki moment i staram się także odnaleźć w sobie spokojną akceptację dla rozmaitych ludzkich emocji, które się z tym wiążą. Przyznaję jednak, że trudno mi pojąć tak ogromne pokłady nienawiści, jakie temu procesowi towarzyszą.

Przez ten czas spotkałam zaledwie kilka par, które rozstawały się w zgodzie, spokojnie potwierdzając własne słowa i przedstawiając wspólnie uzgodnione warunki opieki nad dziećmi oraz kwestie finansowe. Przyznaję, że takie przypadki były dla nas miłym zaskoczeniem, które chciało się uhonorować wyrazami podziwu i nagrodą, a przecież to właśnie powinno być normą. Bez względu na przyczynę, warto rozstawać się w zgodzie.

Po pierwsze robimy to dla siebie. Dla własnego psychicznego komfortu. Jeśli decydujemy się na rozwód, to kończymy jakiś etap w życiu. Najlepiej jest zakończyć go ze spokojną akceptacją i postawić mocną granicę, nie wracając myślami do trudnych doświadczeń. Rozgrzebywanie przeszłości niczemu nie służy. Jeśli odchodzimy od toksycznego partnera warto odkorkować szampana i cieszyć się z wolności i zakończenia skomplikowanej lekcji. Aby więcej do takiej żmudnej nauki nie wracać, można spokojnie przepracować swoje wzorce, zwracając szczególną uwagę na wysokie poczucie wartości oraz wybaczenie byłemu partnerowi, że bez litości nas szkolił.

Warto pamiętać, że karmienie się nienawiścią zabiera nam energię. Zabiera nam także zdrowie. Zgodnie z psychosomatyką trzymanie w sobie żalu i uporczywe rozpamiętywanie win drugiej osoby jest przyczyną chorób nowotworowych. Nie znajduję najmniejszego powodu, dla którego warto byłoby rozmyślać o zemście i traktować byłego męża lub żonę z pogardą i gniewem. Rzecz jasna czasem są to osoby, z którymi nie chcemy mieć więcej do czynienia (np. alkoholik lub sadysta), więc wcale nie musimy ich widywać. Jednak nasze uczucia należą do nas samych. Działają w obrębie naszego ciała, dlatego wpływają na nas i nasze zdrowie. Wybaczenie nie oznacza ponownego wejścia w minione cierpienie, lecz zakończenie procesu. Wybaczamy zawsze dla siebie, by więcej nie wypełniać się piekącą rzeką jadu i niszczącymi energiami gniewu i nienawiści.

Dodam jeszcze, że to samo dotyczy innych osób zamieszanych w nasze życie. Jeśli partner odchodzi do innej kobiety (partnerka do innego mężczyzny), warto poświęcić czas samemu sobie, by tę trudną lekcję zrozumieć i uwolnić się od cierpienia. Nie warto wypełniać się złością i żalem do rywalki (rywala). Tu też korzystnie jest wejść w proces wybaczenia. Życie pokazuje, że jeśli ktoś nas zostawia, to na jego miejsce przychodzi ktoś o wiele lepszy, pod warunkiem, że zaakceptujemy to doświadczenie, podniesiemy poczucie wartości i otworzymy się na nowe, lepsze życie. Wysoka samoocena bywa kluczowa, chociaż czasem przyczyną zdrady jest i to, że sami wobec siebie nie byliśmy lojalni. Nad tym też warto popracować.

Mam koleżankę, która utrzymuje dobre kontakty z byłym mężem, a on pomaga jej w różnych życiowych sprawach, jeśli ona tego akurat potrzebuje. Powiedziała mi wprost, że są przyjaciółmi. Czy to nie jest wygodne i przyjemne? A warto wiedzieć, że małżeństwo to należało do bardzo burzliwych, na granicy rękoczynów niemalże. Rozwód sprawił, że tych dwoje ludzi przestało wzbudzać w sobie nawzajem skrajne emocje. Bardzo podobają mi się ich zgodne i sympatyczne relacje.

Po drugie: robimy to dla dzieci. Dla nich to bardzo ważne, aby mieć kontakt z obojgiem rodziców. Rzeczą oczywistą jest, że nie wolno pod żadnym pozorem oczerniać rodzica, wyzywać i lżyć w obecności dziecka. Nasze kłótnie i zdrady to nasza sprawa dorosłych. Dzieci do tego nie mieszajmy. Dziecko ma prawo kochać oboje rodziców, także tego tatę, który znalazł sobie „inną panią” czy mamę, która odeszła do „innego pana”. Niewierność dorosłego nie ma nic wspólnego z byciem ojcem czy matką. I absolutnie nie jest dla mnie żadnym argumentem stwierdzenie, że dla dobra dziecka nie odchodzi się od żony (czy męża). To kompletna bzdura, która nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Praktyka wskazuje, że dla dziecka lepsze są dwa domy i patchworkowa zgodna, pełna miłości rodzina, niż mieszkanie pod jednym dachem z dwojgiem nienawidzących się rodziców, którzy zaciskając zęby czekają, kiedy dziecko dorośnie i wyprowadzi się na swoje, by mogli wreszcie wziąć rozwód.

Dla dobra dzieci przede wszystkim powinniśmy traktować siebie wzajemnie z szacunkiem. Należy wówczas schować wszystkie żale do kieszeni, by móc spokojnie powiedzieć do pociechy: „mama nie może porozumieć się z tatą, więc nie będą razem mieszkać, ale oboje bardzo cię kochają i nadal jesteś dla nich tak samo ważny„.  W obecności dziecka nie ma miejsca na gniewy i pretensje. Warto wybaczyć i zamknąć za sobą jakiś rozdział życia. Jest to zresztą o wiele łatwiejsze, kiedy nie mieszkamy razem.

Pomijam tutaj sytuacje skrajne, kiedy ojciec czy matka są jednostkami na tyle patologicznymi, że lepiej odsunąć ich od dziecka. W pozostałych wariantach człowiek spontanicznie kieruje się rozsądkiem. Panowie dzielą się na takich, którzy bez względu na to, jaka jest matka, kochają swoje dziecko ponad wszystko oraz na takich, którzy nie czują swojego ojcostwa, nie są odpowiedzialni i nie chcą mieć z dziećmi nic wspólnego. To nieliczne grupy. Najwięcej jest takich, którzy traktują swoje dzieci trochę tak, jak są traktowani przez byłe żony. Jeśli kobieta ma klasę i zachowuje się mądrze, wówczas płacą alimenty bez dyskusji i chętnie widują się z dzieckiem. Jeśli są traktowani ze złośliwością i podłością, unikają płacenia i zaniedbują dzieci.

Znam bardzo ciekawy przypadek pana, który z wielkim zaangażowaniem i miłością wychował jedno swoje dziecko oraz pasierbicę córkę swojej żony, natomiast nie chce mieć nic wspólnego ze swoimi biologicznymi dziećmi urodzonymi przez inną kobietę. Kiedy poprosiłam o wyjaśnienie, dlaczego jest wobec jednych dzieci tak dobrym i czułym ojcem, a wobec innych tak nieodpowiedzialnym, usłyszałam, że tamta kobieta jest podła i chciwa, więc jej dzieci są takie same. Ciekawa filozofia, która bez względu na jej sensowność powinna być cenną informacją dla rozwiedzionych kobiet. Wielu mężczyzn tak podchodzi do tematu: mniej lub bardziej świadomie przenoszą uczucia do matki na dzieci. Złośliwość, chciwość i chęć zemsty absolutnie nie popłacają. A wystarczy odrobina szacunku i uprzejmości, by nasze dzieci miały obok siebie upragnionego ojca, za którym często bardzo tęsknią.

Zauważyłam w swojej praktyce, że rozwiedzione panie często bez żadnych zahamowań plują jadem nienawiści na byłego małżonka i jednocześnie oczekują, że będzie widywał dziecko i płacił ogromne alimenty. Tymczasem zasada jest prosta: jeśli chcemy, by ojciec traktował z miłością swoje dziecko, a ta miłość wyrażała się zarówno zainteresowaniem, jak i hojnością, wówczas trzeba wybaczyć partnerowi i traktować go naturalnie. Każdy przychodzi tam, gdzie jest uprzejmie traktowany. Stamtąd, gdzie spotyka go wrogość i tylko chciwie wyciągnięte po pieniądze ręce, ucieka. To proste.

Kłania się tutaj zasada lustra. Jeśli jesteśmy pełni nienawiści, to doświadczamy niechęci i skąpstwa. To oczywiste, że ojciec chętnie płaci na dziecko, jeśli z byłą żoną ma dobre stosunki, a skąpi, jeśli wie, że dziecko jest nastawiane przeciwko niemu. Tymczasem większość pań zupełnie tego nie rozumie, wychodząc z założenia, że skoro je zdradził, czy skrzywdził, to musi zostać ukarany i ma dosłownie za wszystko zapłacić. Taka polityka obraca się przeciwko samotnym matkom, które swoim działaniem odpychają ojca od dziecka.

Jest też bardzo krzywdząca dla dzieci, które w ten sposób tracą kontakt z ojcem. Negatywne efekty wyjdą w wieku późniejszym, kiedy dziecko dorośnie i będzie miało problemy w relacjach. Zadziwia mnie fakt, że chociaż wielokrotnie tłumaczyliśmy rozwodzącym się paniom, jak powinny postępować dla dobra swoich pociech, to po pełnych nienawiści oczach widać było, że przedłożą zemstę ponad komfort swój i dziecka. I zastanawiałam się wówczas: co łączyło tych dwoje? Czy prawdziwa miłość może zamienić się w tyle złych uczuć?

Stąd sporo smutnych refleksji. Bo warto czasem posłuchać mądrzejszych od siebie dla własnego dobra i dla dobra swoich dzieci.  To my kształtujemy swoje życie. Każdego dnia. Także wtedy, kiedy wychodzimy z sali sądowej po rozwodzie. To od nas zależy, czy będziemy jeszcze w życiu szczęśliwi, czy też zarówno my, jak i nasze dzieci płacić będziemy karne odsetki od emocji, nad którymi nie umiemy zapanować. Warto rozumieć drugiego człowieka. Warto wybaczać. A nade wszystko warto żyć pogodnie, bez gniewu i bez nienawiści.

Bogusława M. Andrzejewska

Ideał

Ideałów nie ma. Każdy z nas jest normalny i ma oprócz zalet także jakieś słabości. Oczywiście, to rzecz względna, co uznamy za słabość, a co będzie zaletą. Dla młodej osoby, która uwielbia dyskoteki zaletą będzie u kogoś to, że świetnie tańczy i nie lubi siedzieć w domu. Dla domatora odwrotnie – niezwykle cenne jest u partnera to, że nie lubi nigdzie chodzić i najszczęśliwszy jest z kubkiem herbaty i dobrą książką u boku partnera. Dobieramy się według różnych zestawów. Jesteśmy jak dwa klocki puzzli i – jak napisałam kiedyś – najważniejsze jest, by wzajemnie pasować do swoich kształtów i wcięć. To, co jednych zachwyca, innym nie musi się podobać.

Warto, zanim zdecydujemy się na posiadanie dzieci, pomieszkać razem i zobaczyć, czy jest nam ze sobą dobrze. Sprawdzić swoje upodobania i oczekiwania. Zobaczyć, na ile umiemy tolerować swoje słabości. Warto i przed ślubem, ale ślub ma tę dobrą stronę, że można go rozwiązać przez rozwód, a jeśli powołamy na świat dzieci, to już nic z tym zrobić nie można.  To one ponosić będą konsekwencje naszych decyzji odnośnie związku. W XXI wieku największą głupotą i okrucieństwem jest zajście w ciążę, zanim dobrze poznamy ojca naszego dziecka i sprawdzimy, czy w ogóle chce być z nami. Jeśli istnieje szczyt lekkomyślności, to w tym go upatruję.

Związek jest układem dynamicznym. Zmienia się z upływem czasu, ponieważ dojrzewamy, rozwijamy się i w nas też wiele się zmienia. Warto obserwować te transformacje. Czasem, kiedy opada pierwsze zauroczenie, kiedy wycisza się chemia, może okazać się, że partner jest nam całkiem obcy i nie znajdujemy z nim wspólnego języka. Im szybciej to odkryjemy, tym lepiej dla nas, bo możemy się rozstać i poszukać swojej prawdziwej miłości.

Ta najpiękniejsza i najmocniejsza jest bardzo ciekawym doświadczeniem. W pewien sposób wychodzi poza wszystko, o czym tu mówimy. Kiedy kochamy, to obiekt naszych uczuć jest dla nas zawsze „idealny”. Oczywiście widzimy, że rozrzuca skarpetki, kruszy, nie sprząta po sobie i zostawia w lodówce puste opakowania, ale traktujemy to jak drobiazgi bez znaczenia. Te czy inne zachowania mieszczą się dla nas w normie. Są do przyjęcia. U kogoś kochanego są po prostu charakterystyczną cechą, której staramy się nie oceniać.

Inaczej wszystko wygląda, kiedy nie ma miłości, lecz zauroczenie. Bywają w naszym życiu związki na jakiś czas. Są wartościowe i potrzebne, ale musimy umieć je rozpoznać. W takiej relacji może się zdarzyć, że te same zachowania będą nas drażnić i doprowadzać do szału. A jeśli mieszkamy razem, to prędzej czy później musimy się skonfrontować z różnymi doświadczeniami. I w tym miejscu widać przewagę miłości – ona wszystko przyjmuje spokojnie. Umie tolerować i akceptować. Umie wybaczać i nie przejmować się sprawami małej wagi. Prawdziwa miłość wybacza zresztą dokładnie wszystko, nawet zdradę czy oszustwo, chociaż rzecz jasna powinna też zmusić do poniesienia konsekwencji.

Miłość to takie „różowe okulary”. Nawet leń i bałaganiarz wygląda przez nie jak wcielenie ideału. To jednak znakomity sposób na dobry związek, bo dzięki temu nie zrzędzimy, nie marudzimy i nie krytykujemy bez końca. Kobiety niestety mają taką cechę, że wiecznie narzekają i kapryszą, psując tym często nie tylko dobry nastrój, ale i niszcząc więzi. Zanim jednak o tym narzekaniu powiem, przypomnę tylko, że w relacji obowiązuje równowaga między dawaniem i braniem, co oznacza, że brak zrzędzenia nie oznacza pokornego poddawania się wykorzystywaniu, a jedynie sposób reagowania na to, co nam się nie podoba. Mamy prawo asertywnie domagać się od partnera różnych rzeczy. Natomiast nie warto wiecznie narzekać i marudzić.

Kobiety często oczekują od partnera, by zaspokajał na okrągło ich potrzebę miłości. Kiedy związek już trochę trwa, mężczyzna przestaje się zachwycać i mówić piękne rzeczy, przynosić kwiaty i czekoladki. Zaczyna się zachowywać normalnie. Czasem bywa zdenerwowany, czasem zmęczony lub zniecierpliwiony i pozwala sobie na różne emocje w obecności swojej kobiety. Partnerka z wyniesionym z dzieciństwa deficytem miłości będzie miała do niego ciągłe pretensje o to, że nie kocha, nie rozpieszcza, nie jest taki jak kiedyś. Takie narzekanie i nadąsane domaganie się uwagi niczemu nie służy, a często burzy bliskość w związku. Zamiast wiecznych narzekań, można wprost mówić o tym, czego się potrzebuje.

We wszystkich związkach, bez wyjątku, są sytuacje i rzeczy, które nam się nie podobają. Jeśli chcemy coś zmienić, musimy o tym otwarcie, ale z szacunkiem mówić. Najgorszą możliwą reakcją jest nadąsanie się lub kłótnie i pretensje o to, że ktoś się nie domyślił, czego chcemy. A niestety czasem bywa i tak, że mamy zły dzień i jesteśmy nie w humorze, a kiedy pojawia się partner, to naskakujemy na niego, jakby to on był winny naszego podłego nastroju. Jak się chce psa uderzyć, kij się znajdzie – mawiano. W ten sposób zawsze znajdziemy powód do tego, by się na kogoś rzucić z awanturą. Jest tu i drugie powiedzonko: „prawdziwa kobieta potrafi z niczego zrobić obiad, kapelusz i awanturę”. No właśnie. A po co ta awantura?

Pisałam już o tym, że otwarta komunikacja jest jednym z filarów udanego związku. Kiedy chcę dostać kwiaty, mówię o tym mężowi. Kiedy chcę być przytulona, podchodzę i się przytulam. Czegokolwiek potrzebuję – mówię wprost. Jedną z największych wartości mojego związku jest to, że kiedy jest mi smutno albo jestem zmęczona, nie owijając w bawełnę informuję o tym mojego partnera i dodaję, czego bym w związku z tym oczekiwała. Jak dotąd nigdy mi nie odmówił – daje mi wsparcie, załatwia za mnie sprawy, ścieli łóżko lub pozwala mi leżeć z głową na jego kolanach. Dla mnie to ideał, chociaż pełen zwykłych ludzkich wad. Także ideał związku. Myślę, że właśnie po to wchodzimy w relacje, aby móc liczyć na drugą osobę i móc się do niej przytulić nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy szczęśliwi, ale także wtedy, kiedy tego po prostu potrzebujemy.

Bogusława M. Andrzejewska

Udawanie rozkoszy

Zachowanie to bardzo dziwne i niekorzystne dla nikogo. Właściwie jest to rzecz tak oczywista, że trudno pojąć, dlaczego kobiety nadal to robią. A jednak robią. Współczesne badania dowodzą, że w sytuacji intymnej niektóre panie wolą udawać orgazm, niż być naprawdę sobą. Pozornie nie sprzyja to niczemu, a najmniej związkowi, dlaczego zatem takie sytuacje mają w ogóle miejsce?

Jedną z często spotykanych przyczyn jest prozaiczna potrzeba przyspieszenia całej akcji. Kobiety wiedzą, że ich partner reaguje silnym podnieceniem, kiedy one umiejętnie udają szczytowanie, więc tym sposobem chcą skłonić mężczyznę do jak najszybszego zakończenia całej zabawy. W tym miejscu warto zadać sobie pytanie: po co nam akt seksualny, jeśli czujemy się do niego zmuszane i zależy nam głównie na tym, by trwał jak najkrócej?

Jedną z podstawowych zasad szczęśliwego związku jest prawo do odmowy, jeśli nie mamy ochoty się kochać. Godzenie się na współżycie w chwili, kiedy zupełnie nam to nie odpowiada, jest nadużyciem wobec siebie. Jeśli podejmujemy taką decyzję „dla świętego spokoju”, to od razu trafiamy w ślepą uliczkę. Seks jest radosną zabawą we dwoje – jak mawiał nasz największy autorytet od spraw intymnych dr Michalina Wisłocka. Jeśli chcemy się poświęcić, zagryzając zęby i odliczając: „kiedyż on wreszcie skończy”, to krzywdzimy same siebie. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że same dopuszczamy się gwałtu na sobie. Ale oszukujemy również partnera, któremu wraz ze zgodą na seks należy się nasze pogodne uczestnictwo w tym akcie, a nie jedynie niechętne: „bierz i spadaj”.

A przecież nie mamy obowiązku mieć zawsze ochoty. Ponadto odmowa seksu nie jest równoznaczna z odrzuceniem. Zbliżenie można zastąpić inną formą czułości i bliskości. Pospieszny niechętny akt, okraszony udawanymi oznakami przyjemności może na dłuższą metę okazać się najgorszym wyborem, a nawet zniszczyć związek.

Do udawania orgazmu dochodzi również wtedy, kiedy za wszelką cenę chcemy zadowolić partnera. Celują w tym kobiety, które mają problem ze swoją seksualnością. Zamiast cierpliwie uczyć swoje ciało odczuwania przyjemności, odkładają to na bok, jako rzecz mało ważną. Podświadomie odmawiają sobie prawa do rozkoszy i traktują siebie jako ofiarę składaną na ołtarzu miłości. Odgrywanie namiętnych przeżyć ma służyć dowartościowaniu mężczyzny, ponieważ to jego satysfakcja i poczucie bycia sprawnym kochankiem jest priorytetem. Taka partnerka zapomina całkiem o sobie i swoich potrzebach, starając się wyłącznie o jego dobro. Bywa, że myśli o sobie na zasadzie: „moja przyjemność wymaga od niego zbyt wiele czasu i wysiłku, to lepiej zajmiemy się tym  innym razem, niech tylko on ma teraz rozkosz”.

Takie oszustwo zazwyczaj obraca się przeciwko kobiecie, ponieważ jej partner uczy się egoizmu. Często nawet bez złej woli, a jedynie bazując na ślepym zaufaniu. Skoro on wierzy, że ona szczytuje, to uczy się takich właśnie określonych zachowań, aby ją zadowolić. I wcale nie wie, że jej nie sprawia przyjemności. Przecież włożyła wiele starań, by go w tym błędnym przekonaniu utrzymać. Niezwykle trudno będzie powiedzieć mu wreszcie prawdę i nakłonić do tego, aby zupełnie nowymi, cierpliwymi pieszczotami uczył swoją partnerkę rozkoszy. Czasem ujawnienie prawdy typu: „wszystkie moje orgazmy były udawane”, może być ciosem, który rozbije związek. Bo jak zaufać kobiecie, która w tak ważnej intymnej sferze okazała się okropną oszustką? Zapewne oszukuje też w innych obszarach życia.

Jest jeszcze jeden typ kobiet, które udają przyjemność. Taki z zaniżoną samooceną w sferze kobiecości. Najczęściej są to osoby, czujące się gorszymi i brzydszymi od innych, bądź takie, które rozpaczliwie rywalizują z innymi partnerkami swojego mężczyzny. Dobrym przykładem będzie tu kochanka żonatego pana, który nie tylko nie przejawia chęci odejścia od żony, ale wręcz wysyła sygnały, że chce zakończyć romans. Symulowanie rozkoszy jest w takiej sytuacji aktorskim popisem, mającym na celu zaimponowanie partnerowi i przekonanie go do siebie.

Z jednej strony – jak pisałam wyżej – kobieta taka wie, że jej (udawane) szczytowanie dowartościuje mężczyznę i sprawi, że poczuje się przy niej spełniony. W ten sposób zapunktuje u niego. Z drugiej strony – priorytetem jest tutaj zaspokojenie potrzeb własnego ego. Misternie dopracowana scena, pełna namiętnych jęków i wymyślnych pozycji ma za zadanie sprawić, by to właśnie ona poczuła się choć trochę wartościowa. Tą drogą chce bodaj przez chwilę dotknąć tego, co jest istotą kobiecości. Nietrudno się domyślić, że takie samooszukiwanie jest najgorszym wyborem. Po wszystkim można sobie powiedzieć: „jestem świetną aktorką”, ale nie można niestety poczuć się kobietą. Śmiem twierdzić, że po takim aktorskim popisie, kobieta może poczuć się jeszcze gorzej niż przed: „nie dość, że jestem oziębła, to jeszcze oszukuję”.

Dużym paradoksem w tej całej mistyfikacji jest fakt, że mężczyzna doskonale wie, kiedy się go oszukuje. Szczególnie ten troszkę doświadczony, który próbował już seksu z innymi kobietami i umie rozpoznać oznaki rozkoszy u swojej partnerki. Są one zresztą w każdym podręczniku na ten temat. Pewnych rzeczy niestety nie podrobimy, a same „jęki” niczego nie załatwią. Z tego punktu widzenia całe to udawanie wydaje się być całkiem anachroniczną głupotą.

Jedyną drogą jest akceptacja własnej seksualności, własnego ciała i cierpliwe szukanie swojej unikalnej drogi do rozkoszy. Warto poświęcić temu czas i uwagę. Moim zdaniem dobrze jest szukać tej drogi także wspólnie z partnerem. Tym bardziej, że dla kochającego mężczyzny każdy sukces w tej sferze będzie znaczył o niebo więcej, niż wszystkie udawane orgazmy razem wzięte. A nie zapominajmy, że seks to przede wszystkim bliskość i radość z wzajemnych pieszczot, a nie obowiązkowe zaliczenie orgazmu. Można czerpać szczęście z aktu, w którym nie dochodzi do szczytowania.

Podsumowując, pamiętajmy, że symulowanie rozkoszy niczemu nie służy. Odbieramy sobie w ten sposób prawo do czerpania przyjemności z seksualnego zbliżenia. Trudno będzie potem nakłonić partnera, by od nowa uczył się naszego ciała i szukał sposobów na obudzenie w nas prawdziwej namiętności. Ponadto oszukiwanie w sferze intymnej jest takim samym kłamstwem, jak to dotyczące pieniędzy, zdrowia, pracy czy dzieci. Nie ma tu naprawdę żadnego wytłumaczenia, bo jeśli kogoś kochamy, to go nie oszukujemy. Chociaż prawda jest taka, że ktoś, kto oszukuje w jednym temacie, zapewne będzie także kłamał w innym. A zatem osoba szczera i uczciwa nie udaje nawet w łóżku.

Bogusława M. Andrzejewska

Ostatni raz

Jest takie ciekawe ćwiczenie psychologiczne, które polega na tym, że wyobrażamy sobie, że został nam miesiąc życia. Wybieramy wówczas swoje priorytety i ustalamy, jak chcielibyśmy go wykorzystać. W kolejnym kroku przyjmujemy, że mamy do dyspozycji tylko tydzień, a w następnym, że zostało nam 24 godziny. Znakomite jest w tym odkrywanie tego, co dla nas naprawdę ważne. Czasem warto siebie zapytać: gdyby to były ostatnie chwile, co rzuciłabym za siebie, a na czym się skupiła? To nadaje naszemu życiu prawdziwą treść.

Podobnie możemy działać w obrębie naszego związku, zadając sobie pytanie, co jest rzeczywiście ważne? Jak chcemy spędzić czas? O czym pomyśleć? Zazwyczaj „płyniemy z prądem”, na zasadzie: jest jak jest, może jutro coś ciekawego zrobimy razem. Tymczasem wyobrażenie sobie, że wcale nie mamy przed sobą całego życia, popycha nas w stronę wybierania ze wspólnego bycia ze sobą tego, co najbardziej wartościowe. To pozwali w relacji odnaleźć najcenniejsze elementy.

Zdarza się, że ogniskujemy uwagę nie na tym, co trzeba. Żyjemy sprawami, a nie uczuciami. Kochająca skądinąd żona opowiada mężowi o cieknącym kranie, o tym, że syn dostał znowu dwójkę w szkole, a córka złapała katar, natomiast nie mówi, że jest dla niej ważny i że go kocha. Gdzieś z tyłu głowy ma myśl, że może wieczorem znajdą czas na bliskość, wówczas pewnie wyzna swoje uczucia. A wieczorem wszyscy idą później spać, bo dziecko dostało gorączkę i zmęczeni zasypiają, zanim usłyszą od siebie to, co najważniejsze. W codziennym kołowrotku spraw były rozmowy o kranie, zakupach, podwyżce ceny za prąd i dwójce w szkole, ale nie było ani słowa o miłości. Gdyby następnego ranka obudzili się po drugiej stronie życia, stanęliby tam z pustymi rękami. Ani cieknąca wylewka, ani ocena w szkole, ani katar nie mają żadnego znaczenia. Liczy się tylko miłość.

Często odkładamy na później to, co piękne i dobre. Żyjemy nawykowo i nieco mechanicznie. Wracamy z pracy zmęczeni, obdarzamy się przelotnym całusem i rzucamy w wir codziennych obowiązków. Gdzieś tam pojawia się myśl: „właściwie to dawno się nie przytulaliśmy, nie oglądaliśmy razem filmu, nie byliśmy w kinie…” I szybko uciekamy od tej myśli, bo nie ma czasu coś trzeba by wymyślić, zrobić, wykonać jakiś ruch. Poddajemy się zmęczeniu i myślimy: „następnym razem, dzisiaj muszę odpocząć„. A życie ucieka. I nagle okazuje się, że nie ma już „następnego razu”, bo partner odszedł, wyjechał, zniknął.

Czasem jest to proces rozciągnięty w czasie, który można nazwać powolnym umieraniem związku. Z dnia na dzień coraz rzadziej pojawia się myśl, że „trzeba by coś…”, że czegoś nam brakuje, że pomiędzy ciszą a nami dwojgiem pojawia się emocjonalna pustka. Całe lata uciekają jak chwile na codziennym dreptaniu wokół tych samych spraw. Dzieci wyrastają, odchodzą z domu i wreszcie jesteśmy sami i dla siebie. Wreszcie mamy czas. Wówczas odkrywamy, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia. A i na przytulanie brak ochoty. Obok nas na nowej lub starej kanapie siedzi obcy człowiek, który formalnie jest ojcem naszych pociech. Lub niemłoda kobieta, której nie ma się ochoty dotykać. Chowamy się za książką lub gazetą, tęskniąc za czymś, co sami zgubiliśmy przez nieuwagę.

Życie tak, jakby każdy dzień był ostatnim, jest ciekawą metodą pielęgnowania  relacji. Odkryłam to wcale nie na zajęciach z psychologii, lecz w swoim własnym doświadczeniu. Wiele lat temu mój związek przechodził kryzys. Rozstaliśmy się z mężem pod wpływem silnych emocji i przez kilka tygodni mieszkaliśmy osobno. Już po kilkunastu dniach odkryliśmy, że nie umiemy żyć bez siebie i przez pewien czas spotykaliśmy się, ustalając, jak poukładać nasze wspólne pożycie, aby tym razem było zgodne i szczęśliwe, a po dwóch miesiącach wynajęliśmy nowe mieszkanie, by rozpocząć całkiem inny i wyjątkowo piękny rozdział naszego związku. Warto zauważyć, że takie rozpoczynanie na nowo, w nowym miejscu, z nowymi wspólnie ustalonymi zasadami przynosi zaskakująco dobre efekty. Czasem wystarczy odciąć destrukcyjne osoby, które źle wpływają na nasze uczucia. U nas to zdało egzamin rewelacyjnie.

Ponieważ do samego rozstania doszło dosyć nieoczekiwanie, często później zastanawiałam się, jakie były nasze ostatnie przed tą krótką separacją chwile razem. Czy mówiliśmy sobie o miłości, czy tylko obrzucaliśmy pretensjami? Czy kochaliśmy się namiętnie, czy byle jak? Zostało mi to po dziś dzień w tym pozytywnym znaczeniu. Spontanicznie tworzę nasze wspólne bycie tak, jakby kiedykolwiek mogło się nieoczekiwanie skończyć. Nie ma w tym obaw czy czarnowidztwa. Moj związek jest jedną z najpewniejszych rzeczy w moim życiu. To raczej sposób postrzegania świata, a także forma świadomego tworzenia rzeczywistości taką, jaką chciałabym ją widzieć.

Kiedy mój mąż wychodzi do pracy, żegnam się z nim tak, jakby wyjeżdżał na stałe i tak, jak chciałabym być przez niego zapamiętana. Każdą chwilę wykorzystuję na jak to nazywam „celebrowanie uczuć”, czyli bliskość, pieszczoty, spędzanie czasu ze sobą. Nigdy nie odkładam na później możliwości przytulenia się do męża i powiedzenia mu, jak bardzo go kocham. Mój mężczyzna bardzo szybko się tego nauczył i jeśli ja zamyślona nad nowym projektem przejdę koło niego obojętnie, wówczas on łapie mnie za rękę i wciąga w objęcia. Jak pisałam kiedyś, mężczyźni lubią być przytulani i lubią wszystkie czułe gesty i słowa. Ale to my, pełne łagodnej kobiecości uczymy ich tego.

Kiedyś robiłam to podświadomie, teraz zauważam, że celowo skupiam się na bezwarunkowej miłości, a nie pretensjach czy niespełnionych oczekiwaniach. Jeśli zwracam mu na coś uwagę, jeśli skrytykuję, to chwilę później żartujemy oboje, żeby rozmowa nie zakończyła się w gniewie czy żalu. Kiedy się kochamy, to również jest w tym całe moje serce jakbyśmy kochali się ostatni raz. Nie szczędzimy sobie czułości, nie spieszymy się. I odkryłam, że tak jest najlepiej. Żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim i najważniejszym.

Bogusława M. Andrzejewska