Wrażliwość

Obecnie mamy modę na bycie wysoko wrażliwym. Książki chwalące i poklepujące po pleckach ludzi, którzy często nie radzą sobie z emocjami, sprzedają się jak świeże bułeczki. Bo każdy lubi leżeć do góry brzuszkiem i słyszeć, że taki, jaki jest – jest całkiem dobry i wcale nie musi nad sobą pracować. Pułapka tkwi w tym, że oczywiście nikt nic nie musi, ale dla własnego komfortu powinien.

Zacznę od tego, że mamy prawo być tacy jacy jesteśmy. To słuszne, by zapewnić wrażliwca, że ma prawo odczuwać całą gamę emocji. Nikt z powodu swojej wrażliwości nie jest gorszy od innych. Jednak daleko idąca przesada błogosławienia ludzi za ich problem, jest przyzwalaniem na to, aby się niepotrzebnie męczyli. A wcale nie muszą. Mogą i powinni rozwijać emocjonalną inteligencję, aby sprawniej sobie radzić z życiem i tym wszystkim, co życie przynosi. Ukochanie swojego cierpienia nie usunie go z doświadczenia. Natomiast podniesienie ilorazu inteligencji emocjonalnej już tak. Wybierzcie sami, co dla Was lepsze.

Sama jestem osobą wysoko wrażliwą. To ma swoje ewidentne plusy – czuję więcej niż inni. Jestem bardzo empatyczna. Ponadto odbieram świat poza podstawowym postrzeganiem. Po zainicjowaniu 20 lat temu w Reiki moja sensytywność zaczęła wzrastać. Dzisiaj wiem i czuję rzeczy, które znajdują się poza moimi zmysłami. Nie jest to niezbędne do życia, czasem nawet bywa trudne, ale ogólnie jakoś tam się przydaje. Zatem zwiększona wrażliwość bezsprzecznie ma swoje zalety.

Niestety minusów jest więcej. Osoba wysoko wrażliwa cierpi stokroć bardziej niż przeciętny człowiek. To, co dla kogoś jest tylko przykrością, wrażliwca ustawia na granicy życia i śmierci. Ból emocjonalny bywa trudny do zniesienia. Ponadto proste trudności zbijają z nóg. Bo jak tu żyć, kiedy złamał się obcas w ulubionych bucikach? Ten żart jest znany wszystkim psychologom, którzy osoby nadwrażliwe ustawiają czasem w “syndromie primabaleriny”. Zwykli ludzie nazywają ich histerykami i cholerykami.

A naprawdę można inaczej. Można żyć względnie spokojnie, godnie i radzić sobie z rozmaitymi emocjami. Świadomość Prosperująca to zwykle bardzo wrażliwy człowiek. Ale mądry na tyle, by wiedzieć, że nadmierne “cackanie” się ze swoimi żalami i emocjonalnymi bólami to ślepa uliczka. Nie przyszliśmy na świat, by cierpieć. Zeszliśmy na Ziemię, by doświadczać miłości, radości, przyjemności, satysfakcji. Nadmierne przeżywanie wszystkiego wcale w tym nie pomaga. Wiem, o czym mówię, bo zanim się nauczyłam zarządzać emocjami, przytłaczały mnie i niszczyły całą radość istnienia. A wcale tak być nie musi.

Dojrzałość jest definiowana przede wszystkim przez umiejętność radzenia sobie z trudnymi zdarzeniami. Dojrzała osoba, kiedy złamie obcas, zanosi buty do szewca lub wyrzuca do kosza i kupuje nowe. Nie zajmuje się tym więcej niż potrzeba. Niedojrzała emocjonalnie osoba rozpacza albo przeklina godzinami, taplając się po uszy w negatywnych emocjach. Co to daje? Zamiast złamanego obcasa wstawcie sobie tutaj dowolny poważny problem. Zasada pozostanie niezmienna – człowiek dojrzały rozwiązuje problem. Niedojrzały – histeryzuje.

Nie wszystko da się rozwiązać czy naprawić. Wyobraźmy sobie inny przykład. Partner czy partnerka komunikuje nam, że kończy nasz związek i odchodzi do kogoś innego. Można oczywiście porozmawiać i sprawdzić, czy coś da się zrobić, ale załóżmy, że sprawa jest postanowiona. Dojrzała osoba może wieczorem wypłakać się w poduszkę czy wyżalić przyjaciółce, ale ogólnie podejmie spokojne kroki w celu poukładania spraw: podziału majątku, opieki nad dziećmi, rozwodu. Niedojrzała będzie krzyczeć pod niebo kładąc się krzyżem pod drzwiami, by nie wypuścić partnera z domu albo nawet podcinać sobie żyły.

Emocjami zarządza wewnętrzne dziecko. Kiedy nasz iloraz inteligencji emocjonalnej jest niski, to oddajemy władzę nad swoim życiem temu dziecku. To ono histeryzuje, rzuca się na podłogę czy próbuje podcinać sobie żyły. To ono rzuca w złości przedmiotami. Jaki to ma sens? Wysoko wrażliwa osoba to ktoś, u kogo to wewnętrzne dziecko jest bardzo ważne i mocne. Najbardziej oczywista moja sugestia to świadome odebranie temu dziecku władzy i przejęcie jej przez wewnętrznego dorosłego – tę podosobowość, która kieruje się rozsądkiem, spokojem i akceptacją. Która rozumie, że życie nie jest z cukrowej pianki, a nasze oczekiwania nie zawsze są spełniane.

Wewnętrzne dziecko powinno być zadbane, czuć się kochane i bezpieczne – na pewno warto z nim świadomie pracować. Ale nie może rządzić naszym życiem. Wyobraźcie sobie salę operacyjną i chirurga, który nagle rzuca skalpel i woła: “nie, nie będę operował, bo się boję, strasznie się boję, że mi się nie uda!”. Po czym rzuca się na podłogę i kopie w nią nogami. Wyobraźcie sobie samolot w powietrzu i pilota, który wstaje i tupie nogami: “nie będę pilotował, bo kawa mi nie smakowała, sami sobie pilotujcie, nie lubię was”. Tak wygląda władza oddana nadwrażliwemu wewnętrznemu dziecku. Dorosły panuje nad emocjami i działa najlepiej jak potrafi, pomimo lęku i tego, że nie wszystko mu się podoba.

Nadmierne chwalenie nadwrażliwości, to chwalenie rozhasanego, niemądrego, emocjonalnego dziecka. To oddawanie czci temu dziecku i często niestety oddawanie mu władzy nad swoim życiem. Osoba, która wpada w taką pułapkę, zamiast rozwiązywać mądrze swoje życiowe problemy, siedzi i rozczula się nad sobą, zachwycając się swoim bólem i ilością wylanych łez. Bardzo często tak właśnie rodzą się cierpiętnicy, którzy bywają dumni z własnej męki i licytują się w ogromie problemów.

Prosperująca Świadomość to człowiek, który szuka w życiu miłości, radości i szczęścia. Sukcesem dla niego jest takie działanie, które coś uzdrawia, usuwa bezpowrotnie jakiś ból, likwiduje jakieś cierpienie. Na tym moim zdaniem polega piękno i mądrość życia. Uważam, że jest to dostępne też dla osób wysoko wrażliwych. Są sposoby i metody, by wewnętrzny dorosły przejął władzę z rąk rozpłakanego wewnętrznego dziecka. Są metody na podnoszenie ilorazu emocjonalnej inteligencji. Są metody, by pomimo ogromnej wrażliwości cieszyć się życiem. To zawsze nasz wybór. Trzeba tylko zacząć od wyrzucenia wprowadzających w błąd lektur o tym, że roztkliwianie się nad własnym cierpieniem jest dobrą drogą. Nie jest. Warto być zwyczajnie szczęśliwym, a nie cierpiętnikiem.

Bogusława M. Andrzejewska

Cudza złość

Kiedy powtarzam, że każdy człowiek jest w swojej istocie dobry, spotykam się z oporem i wysłuchuję setki historii o ludziach bezinteresownie złych, złośliwych, zawistnych. Słucham pełnych żalu opowieści o ludzkiej podłości, dla której trudno znaleźć nawet delikatniejszą nazwę. Z jednej strony to wszystko ma miejsce. Widać to wszędzie gdziekolwiek się obrócimy. Z drugiej – wszystko znajduje swoje uzasadnienie w człowieku, który sam sobie ze sobą nie radzi i najczęściej nie kocha siebie. Złość bierze się z cierpienia. Nie musimy tego znosić, ale możemy rozumieć. Ja też doświadczyłam wrogości od osób, którym nigdy nie powiedziałam nic złego, a o złym działaniu nawet nie pomyślałam. Uznały mnie za złego człowieka, bo tak chciały, bo to podnosiło im samoocenę, a adrenalina wzmacniała w nich chęć życia. Jedną z takich historii chcę Wam opowiedzieć po to, by pokazać, jak to działa i dlaczego tak się dzieje.

Miałam znajomą, którą często u mnie bywała. Ponieważ uskarżała się na finansowe kłopoty, karmiłam ją, rozpieszczałam przysmakami, podawałam kawkę do łóżka i gościłam pod swoim dachem po 2-3 tygodnie. Nierzadko kupowałam też bilety na powrotny pociąg do domu, który miała w innym mieście. Myślę, że w tamtym czasie byłyśmy sobie bliskie. Wszystko było dobrze między nami do pewnego pamiętnego dnia, kiedy akurat miałam niespodziewanych gości, którzy radośnie nadużywali z moim mężem trunków wyskokowych i roznosili dom na drobne kawałki.

W tym hałasie, kiedy nie wiedziałam, co łapać, a co podtrzymywać, zadzwonił telefon. Dzwonił znajomy, który mieszkał niedaleko nas i zapytał, co u mnie słychać, bo chętnie wpadłby do nas na zupę pomidorową. “Nie dzisiaj”, odpowiedziałam, “mam urwanie głowy”. Zaproponowałam mu odwiedziny za parę dni, porozmawialiśmy chwilę i odłożyłam słuchawkę. Kiedy zgodnie z obietnicą zadzwoniłam do kolegi za kilka dni, dowiedziałam się, że była u niego ta właśnie moja znajoma, Zdecydowała, by zrobić niespodziankę ze swojego przyjazdu do Wrocławia, a wproszenie się na “zupę pomidorową” miało być hasłem, które ja powinnam rozpoznać. Nie rozpoznałam i od tamtej pory stałam się jej najgorszym wrogiem.

Nie pomogły przeprosiny i tłumaczenie, że gdybym wiedziała, że to ona stoi obok dzwoniącego do mnie kolegi, to chętnie bym ją zaprosiła. Odsądzono mnie od czci i wiary, wyzwano, zarzucono, że “skopałam ją obutym butem”, kiedy ona biedactwo przybyła do mnie w odwiedziny… Powędrowano w przeszłość i wyśmiano wiele moich słów, rozmaite zachowania i decyzje sprzed wielu lat. Nie darowano mi niczego, żadnego słowa, żadnego żartu, żadnego gestu. Zrobiono ze mnie potwora. Przypomnę uważnemu czytelnikowi – moją jedyną winą był fakt, że nie rozpoznałam hasła “zupa pomidorowa”. Jakoś bezczelnie pomyślałam, że to ów kolega rzeczywiście ma ochotę na moją zupę, którą nie raz u mnie jadał.

Zostałam zatem najgorszym wrogiem owej kobiety. Ale któregoś dnia ktoś inny powiedział do mnie: “daj sobie spokój, ona po prostu chce ciebie nienawidzić, nie ma sensu jej przepraszać, nic to nie da”. Te słowa były dla mnie bardzo ważne, otworzyły mi oczy. Dzięki nim otrząsnęłam się z żalu i bezowocnych prób pojednania. Zrozumiałam, że cudza nienawiść nie ma nic wspólnego z naszym postępowaniem. To, że ktoś się na nas wścieka, nie oznacza, że jesteśmy czemuś winni. Złość jest zawsze nieuświadomioną potrzebą tamtej osoby. To tamta osoba decyduje, że w danej sytuacji wejdzie w uczucie nienawiści. Mogłaby nadal nas lubić, mogłaby nadal rozumieć, jeśli tylko by zechciała. Nasze słowa albo czyny to tylko zawór spustowy uwalniający nagromadzoną w człowieku paskudną energię.

To bardzo ważne, by to sobie uświadomić, bo zwykle reagujemy nawykowo szukaniem w sobie winy i przepraszaniem. To było dwadzieścia parę lat temu. Nie umiałam wtedy być asertywna, a moja życzliwa ludziom natura stawała na rzęskach, by każdemu dogodzić. Nie mogłam spać z myślą, że tej osobie jest przykro. Tymczasem jej wcale przykro nie było. Ta kobieta nie chciała ani mojej gościny, ani moich przeprosin, ani mojej przyjaźni. Chciała odczuwać wściekłość na mnie i wykrzykiwać o mnie różne złe rzeczy. Ona chciała tarzać się w złości i dokładnie to robiła. To był jej wybór. Dawałam jej inne możliwości, ale nie była zainteresowana. Opisuję Wam tę starą historię, abyście zawsze pamiętali o sobie i siebie stawiali na pierwszym miejscu. Kiedy druga osoba odmawia pojednania i nakręca się w złości – pozwólcie jej na tę złość. Niech się nią dławi do woli. I pozwólcie jej odejść. Najlepiej jak najdalej od Was. Nic tej osobie nie jesteście winni.

Nierzadko cierpimy, kiedy ktoś lubiany odwraca się od nas, chociaż nic złego nie zrobiliśmy. Często nawet przepraszamy, chociaż nie mamy za co. Tak jak ja. Dlaczego? Bo nawykowo uznałam, że skoro ktoś ma pretensję do mnie, to ja jestem winna. Nie byłam. Uważam też, że rzadko kiedy jesteśmy winni. Ludzie nas oskarżają o różne rzeczy, bo mają potrzebę dać wyraz negatywnym uczuciom do nas: zawiści lub nienawiści. Atak innej osoby na nas nie oznacza naszej winy, tylko dokładnie to, czym jest: uwolnieniem złości i potrzebą poniżenia nas. Najczęściej po to, by samemu siebie dowartościować. Bo tak działają wyłącznie osoby o niskiej samoocenie. Człowiek, który kocha siebie, słucha wyjaśnień drugiej osoby, zanim ją potępi.

To mnie często zdumiewało, że jesteśmy z kimś pozornie tak blisko, okazujemy szczerze serce i sympatię, a w tej drugiej osobie rośnie złość i zawiść. Dzisiaj wiem, że czasem wynika to z braku równowagi pomiędzy dawaniem i braniem. Pisałam o tym wielokrotnie: równowaga między dawaniem a braniem jest w przyjaźni bardzo ważna. Kiedy dajemy za dużo, przyjmująca osoba zaczyna czuć się przy nas źle, ma poczucie winy, że się nie odwdzięcza. W pewnym momencie ten psychiczny dyskomfort przeradza się w agresję i nienawiść. Potem wystarczy tylko prosty zapalnik. Cokolwiek. Mogłam tej kobiecie podać za gorącą kawę albo nie w tym kubku, który lubi i zrobiłaby awanturę. Jestem pewna, że niektórzy z Was doświadczyli podobnych sytuacji. Byle drobiazg i serdeczny dotąd przyjaciel pluje na nas jadem jak żmija.

Za każdym razem, kiedy doświadczamy ataku ze strony osoby, której dawaliśmy wyłącznie dobro, przyjrzyjmy się tym dwóm tematom. Po pierwsze – to często sygnał, by podnieść poczucie własnej wartości i nauczyć się być asertywnym. Po drugie – sprawdźmy, czy równoważyliśmy dawanie z braniem. Kiedy kogoś mocno wspieramy, trzeba od niego również dużo brać – pomocy, uwagi, wiedzy, informacji. Wymiana energetyczna jest bardzo ważna. Człowiek, który jest bezsilnym biorcą, traci poczucie wartości i zaczyna źle się czuć obok hojnego dawcy. Czuje się żebrakiem. To rodzi agresję i niechęć do dawcy.

Podsumowując – jednym z ważnych elementów wewnętrznego wzrastania, a w tym także miłości do siebie – jest wychodzenie poza cudze dąsy i fochy. To zrozumienie, że żyjemy tutaj dla siebie. Odpowiadamy za własne czyny, a nie cudze interpretacje. Jeśli kogoś obdarzamy przyjaźnią i wsparciem, a ten ktoś woli się obrazić, zionąć nienawiścią i nas opluwać, to jego suwerenny wybór. To on traci, nie my – tak jak moja znajoma, która już nigdy do mnie nie przyjechała, nie była rozpieszczana, goszczona i wspierana finansowo. A co ja straciłam? Tylko fałszywą, pełną złości osobę.

Nie warto wchodzić niepotrzebnie w poczucie winy i poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: “co zrobiłam nie tak?” Myślę, że wielu z nas osiągnęło mistrzostwo w obwinianiu siebie. Jeśli ktoś nas lży, to zawsze z tyłu głowy mamy gotowego krytyka, który zaczyna wyliczać wszystkie nasze grzechy. Tymczasem nienawiść, agresja czy plucie jadem są jakością wyłącznie tej osoby, która to robi. To jej problem, jej choroba i jej lekcje do uzdrowienia. Naszym zadaniem jest umieć wyjść ponad to. Zobaczyć swoją boskość, swoją niewinność, swoją uczciwość w takim układzie i spokojnie zakończyć taką relację.

Tylko Światłem można rozświetlić ciemność. Kiedy pozwolimy się wciągnąć w poczucie winy i szukamy sposobu na przepraszanie, kiedy kajamy się bez końca, to pozwalamy zabrać sobie dobrą energię. Jesteśmy jak marionetka w rękach manipulanta, który chce nam zadać ból. Pozwalamy, by czyjeś niskie energie zawładnęły nami i wpędziły nas w poczucie winy. Nie warto. Warto natomiast otulić siebie miłością i wzmocnić w sobie poczucie boskości i niewinności. Uświadomić sobie, że cudze durnowate i podłe oskarżenia nie są naszym problemem. To nie nasza energia, nie przyjmujemy jej pod żadnym pozorem. Właśnie dlatego – im więcej złości w kimś, tym więcej miejmy miłości (do siebie) i zrozumienia (dla tej osoby). To nasze Światło.

Bogusława M. Andrzejewska

Inna perspektywa

Nie tak dawno pisałam o uznaniu swojego błędu, o umiejętności przyznania się do winy, jakakolwiek by ona nie była. To przyznanie – w moim postrzeganiu – nie ma służyć kajaniu się i błaganiu o wybaczenie, lecz zrozumieniu, że nie należy krzywdzić innych. Pomaga też w uzdrowieniu siebie samego. I chociaż wszyscy nauczyciele duchowi trąbią na lewo i prawo o tym, by nikogo nie oceniać, to ja często zauważam świadome zadawanie cierpienia drugiemu człowiekowi. Najczęściej taki ktoś zamyka oczy i jak małe dziecko powtarza: „nie widzę, nie widzę”, ale okłamywanie siebie niczemu nie służy.

Krzywdzenie innych to krzywdzenie siebie. Jesteśmy Jednością, jedną energią z Jednego Źródła. Jeśli celowo kogoś kopię i on zawyje z bólu, to w pewien sposób kopię samego siebie. Ktoś, kto czuje energię jak ja, wręcz poczuje kopniaka wymierzonego w cudzą kostkę. Struktura wszechświata jest taka, że nawet jeśli ta sama osoba mi nie odda, to ktoś inny, kiedyś indziej kopnie mnie w kolano lub inną część ciała. Decyzja jest ruchem energetycznym. Jeśli zatem podejmuję decyzję, by uderzyć kogoś, to wydaję wszechświatowi dyspozycję: „to zrób, to jest właściwe, to wybieram”. Skoro wybieram, to dostaję.

Zwróćcie proszę uwagę, że ludzie spontanicznie hojni, przyciągają do siebie najwięcej pieniędzy. Ludzie naturalnie życzliwi i serdeczni otoczeni są mnóstwem miłych osób. Ludzie agresywni doświadczają co rusz rozmaitych ataków i nieprzyjemności. Prawo Przyciągania działa mocno i skutecznie, chociaż różne mądrale próbują nas przekonać, że takiego prawa nie ma. Każdy może sobie wierzyć w co chce, a wszechświat i tak działa na swoich zasadach, za nic mając rozmaite opowieści.

Przyznanie się do popełnionego błędu jest pierwszym krokiem do uzdrowienia, a wychodzę z założenia, że warto dbać o siebie i swoje zdrowie. Warto dbać o  swój wzrost duchowy. Zaprzeczanie oczywistym faktom prowadzi tylko do jeszcze większego poczucia winy i wpędzania samego siebie w rozmaite choróbska. Jednak dzisiaj chcę zwrócić uwagę na taki ciekawy fakt, że czasem naprawdę nie widzimy w sobie żadnej winy. Czasem mamy dobre intencje, działamy po swojemu, a ktoś obraża się na nas, bo „coś” mu się nie spodobało.

Wiele lat temu poszłam z dawnym znajomym na kawę. Pogadaliśmy o życiu, potem dzwoniliśmy do siebie na przyjacielskie pogaduchy. On był świeżo po rozwodzie, ja miałam swoje kłopoty, potrzebowałam kogoś, kto mnie wysłucha. Nie przekroczyliśmy żadnych granic. Kiedy dał mi do zrozumienia, że oczekuje czegoś więcej, odmówiłam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po kilku latach go spotkałam i odkryłam, że jest na mnie obrażony. Nie czułam się winna. Danie kosza mężczyźnie nie jest dla niego ujmą. Kobieta ma prawo chcieć lub nie chcieć. Mężczyzna zresztą też.

Opowiadam tę historię, bo czasem bywa i tak, że naprawdę nie dostrzegamy przykrości wyrządzonej drugiej osobie. I znowu rzecz nie w kajaniu się. Mam prawo podejmować własne decyzje i odpowiadam tylko za swoje intencje, a nie za cudze nadinterpretacje. Rzecz w spojrzeniu z innej perspektywy. W próbie rozumienia innego człowieka właśnie po to, by nie zaplątać się w niepotrzebnym poczuciu winy. Mi to zajęło trochę czasu. Długo nie rozumiałam, o co chodzi mojemu znajomemu, nie zrobiłam mu przecież żadnej krzywdy. Jednak z jego punktu widzenia było inaczej. Miał do mnie żal, bo być może któryś mój uśmiech był dla niego obietnicą, której finalnie nie dotrzymałam. To jego ogląd świata, nie mój. Nie odpowiadam za to. Ale dla własnego spokoju warto rozumieć takie niuanse.

Nie tak dawno dowiedziałam się, że inny z moich znajomych mówi o mnie nieprawdziwe rzeczy do różnych ludzi. Nie mam z nim kontaktu od wielu lat. Nigdy nic złego mu nie zrobiłam. Nigdy nie chciałam go obrazić czy zranić i nie zasłużyłam na to, by źle o mnie mówić. Ale wiem, że kiedyś nie spodobało mu się to, co powiedziałam naszej wspólnej znajomej na pewien życiowy temat. Mieliśmy w tym względzie po prostu inne zdanie. Ten człowiek rozzłościł się wtedy i jak widać do dzisiaj mu nie przeszło. Zdumiewa mnie niepomiernie, że można nosić w sobie żale i złości tyle lat. Jak można w ogóle żyć z taką trucizną w sobie? Ale to osobny temat przestrzegam tylko, by nie nosić w sobie takiego jadu. Cokolwiek ludzie Wam zrobią wybaczajcie, zapominajcie, nie trujcie się tym. Nie warto, naprawdę. 

Kiedy zastanawiałam się nad tym zjawiskiem, uświadomiłam sobie, że moja wypowiedź przed laty zraniła tego pana bardziej niż mogłam podejrzewać. Nie miałam takiej intencji – podzieliłam się z koleżanką swoim podejściem do sprawy. Zrobiłam to w dobrej wierze. Nie byłam złośliwa, powiedziałam to, co uważałam za słuszne, nie mając kompletnie pojęcia, że moje słowa tak bardzo kogoś dotkną. Nie widziałam w nich nic złego. Mój znajomy widział miał żal, że pokazałam jej inną perspektywę niż ta, którą on wbijał jej do głowy. No cóż, miał prawo do swoich emocji. Miał prawo mnie nie lubić. Ale jego reakcja była moim zdaniem mocno przesadzona, a trwanie w złości do dzisiaj jest kompletnie pozbawione sensu.

Czasem postępujemy w zgodzie ze sobą i własnym sumieniem, a pomimo tego stajemy się wrogami innej osoby. I znowu –wszędzie spotykamy mądrości o tym, by „stawać we własnej prawdzie”. Każdy nauczyciel i terapeuta będzie nas namawiał do bycia w zgodzie ze sobą i do asertywności. Ale kiedy tak działamy, to chociaż robimy wszystko z empatią i wrażliwością, to i tak możemy kogoś zranić. Nie jest to nasza odpowiedzialność, to oczywiście problem tej osoby, to jakieś jej nie uzdrowione wzorce. Nie zmienia to faktu, że czasem stajemy z otwartą ze zdziwienia buzią: „ale o co tu chodzi, nic złego nie zrobiłam?”.

Niektórzy mówią, że to niesprawiedliwość. Uważają, że ludzie są po prostu dziwni. Natomiast ja widzę tutaj po prostu różnorodność. Każdy z nas jest inny. Ma inne poglądy, inne doświadczenia, inne lęki i wzorce. Możemy robić coś naszym zdaniem dobrego, a drugi uzna, że to bardzo złe. Obserwuję to stale na FB. Ktoś ze wzruszeniem wstawia zdjęcie psa ratującego ludzkie życie w ruinach po trzęsieniu ziemi, a ktoś inny wylewa wiadro pomyj na złe traktowanie zwierząt. Chciałoby się rzec – ile ludzi, tyle poglądów.

Dlatego czasem możemy spotkać się z nieuzasadnionym – z naszego punktu widzenia – gniewem. Ktoś nas bez uprzedzenia wyrzuca ze znajomych, ktoś nas zaczepia lub obraża, chociaż niczym nie zawiniliśmy. Aby to dobrze zrozumieć, musielibyśmy wejść w buty tego kogoś i zobaczyć jego żale, bóle, gniewy, lęki i cierpienia, o których nie mieliśmy pojęcia. I których nigdy byśmy nie podejrzewali. Jednak nie mamy obowiązku w te buty wchodzić. Możemy człowieka zostawić z jego poglądami. Trudny to kawałek budowania relacji. Niestety. Ale chyba dzięki temu życie jest ciekawe w swojej nieprzewidywalności.

Po co nam takie rozumienie drugiego? Przede wszystkim po to, by nie wchodzić w poczucie winy. Niespodziewany atak osoby, której nic nie zrobiliśmy może wytrącić z równowagi. Możemy zacząć szukać w sobie winy. Ale uwaga – możemy sami wejść w gniew z poziomu poczucia niesprawiedliwości. Atawistyczna reakcja na niezasłużony atak, to także gniew. „Zabrałeś mi wiadereczko, to ja ci zabiorę dwa!” To ślepa uliczka i to bardzo pochyła. Gniew, żal i rozczarowanie kimś spycha nas w dół, z którego potem trudno się wydostać. Lepiej zrozumieć, że ktoś myśli inaczej i dać mu do tego prawo, a potem zająć się swoim szczęśliwym i pięknym życiem. Nie warto zajmować się ludźmi, którzy mają inne zdanie. Niech sobie mają, nawet na nasz temat. Nie jesteśmy zupą pomidorową, nie każdy musi nas lubić. Nie jesteśmy dla wszystkich.

Bogusława M. Andrzejewska

Ból i cierpienie

Dzisiaj ponownie o zdrowiu. Zainspirowała mnie – nie ukrywam – wypowiedź jednej terapeutki o tym, że ból jest dobry, potrzebny, a może nawet uzdrawia. Tylko internet jest w stanie przyjąć takie bzdury. Moim zdaniem ból jest sygnałem, informacją o tym, że coś wymaga naszej interwencji, natomiast sam w sobie jest szkodliwy jak każde inne cierpienie. Nie uszlachetnia nas wcale, nie wierzcie w to. Czasem tylko mądry i świadomy człowiek potrafi wykorzystać mękę do tego, by wykrzesać z niej maksimum mądrości i wiedzy. We wszystkim można znaleźć jakąś kroplę dobra, pomiędzy łzami też znajdzie się taka, która niesie miłość oprócz rozpaczy.

Sens bólu fizycznego to zawiadomienie nas o ranie, chorobie, uszkodzeniu ciała. Warto sobie uświadomić, że gdyby nie istniał, nie wiedzielibyśmy, że zjedliśmy coś nieświeżego albo potrzebujemy odpoczynku, albo złamaliśmy kość i należy ją właściwie złożyć. To dla mnie oczywiste. Ból emocjonalny ma ten sam sens – pojawia się, aby pokazać nam, że jakaś część naszej istoty domaga się kochania. To bywa bardziej skomplikowane, ale ogólnie do tego się sprowadza: do wprowadzenia miłości tam, gdzie wcześniej tkwił żal, gniew, wstyd, lęk.

Nie ma innego sensu i celu dla cierpienia. Nie wierzcie proszę „Cierpiętnikom”, którzy próbują Was przekonać, że aby wyzdrowieć, trzeba tarzać się w bólu, przeżywać go wielokrotnie i doceniać mękę. To tak nie działa. Uzdrawia Miłość. Czasem potrzebujemy rozmaitych form pracy, by do niej dotrzeć i ją poczuć, ale to ona jest Świętym Graalem, którego od wieków poszukują ludzie. Ogólnie ból pokazuje brak kochania, więc kiedy się pojawia, zachęca do miłości, a nie do tego, by go analizować. Pamiętajcie proszę, że cierpienie pozbawia nas sił, energii, radości, ochoty do życia. Nie tędy droga.

W pewien sposób nikt z nas od cierpienia nie ucieknie i ono prędzej czy później dopada każdego. Wszyscy mamy na koncie bolesne doświadczenia, więc w jakiś sposób każdy z nas jest zaprawiony w bojach i wie doskonale, co ból przynosi w darze, a co zabiera. Tego drugiego jest niestety więcej, a cena za informację jest moim zdaniem zdecydowanie wygórowana. Oto niedoskonałość świata, w którym żyjemy. Nie można jednak odwracać kota ogonem i mówić, że cierpienie uzdrawia.

I teraz mój własny konkretny przykład. Od dziecka chorowałam na serce. Od przyjaciółki, która ma wgląd, dowiedziałam się, że w moim sercu tkwi „drzazga”. Energetyczny ślad po poprzednim wcieleniu, w którym zostałam zabita (przebita) jakąś włócznią. Spodziewam się, że inny terapeuta zmusiłby mnie niepotrzebnie do ponownego przeżywania tego zdarzenia i samej agonii, abym cierpieniem zapłaciła za uzdrowienie. U podstaw takiego wyboru leżałaby ciekawość mojej historii albo ignorancja i źle pojęta energetyczna wymiana.

Na całe szczęście miałam odpowiednią wiedzę, by przejść terapię według własnego planu. Przez parę tygodni bez pośpiechu pracowałam nad swoim sercem i wypełniałam je codziennie Miłością. Oczyszczałam je Fioletowym Płomieniem, zasilałam energią z Najwyższego Źródła, wzmacniałam energią Reiki. Kiedy odnalazłam w sercu ślady gniewu i żalu – świadomie przeszłam przez proces wybaczania, wykorzystując Medytację na Światło. Efekty okazały się wspaniałe – drzazga zniknęła. Podsumowując uważam, że uzdrowiła mnie Miłość bezwarunkowa, którą się napełniałam oraz oczyszczenie serca z energetycznego brudu, który manifestował się jako gniew, agresja, żal i inne paskudne emocje.

Co ważne: do dzisiaj nie wiem, kto i w jakich okolicznościach przebił mnie włócznią czy dzidą, a może kołkiem od płotu. Nie wiem czy zrobił to od przodu czy z tyłu. Nie wiem, co czuła wtedy osoba, którą wypełniała moja dusza. Nie interesuje mnie to i moim zdaniem odtwarzanie minionego bólu nic do procesu uzdrawiania nie wnosi. Nigdy nie miałam potrzeby, by poznać takie informacje. Ogólnie sama „drzazga” dała mi wystarczającą wiedzę. Skoro przebito mi serce, to oznacza, że nie było w nim miłości. Zabita osoba nie kochała siebie. Nie umiała też kochać innych.

Ponadto – znając psychosomatykę, o której nawet napisałam dla Was książkę Droga do zdrowia – domyślam się, że w tym sercu musiało być dużo gniewu, może też zawiść i agresja. Ważnym czynnikiem było zatem oczyszczenie serca na energetycznym poziomie z takich właśnie paskudnych uczuć. Nie ma tu znaczenia kogo i za co się nienawidzi. Ogólnie uzdrowienie wymaga uleczenie samej nienawiści. Drzazga w sercu pokazywała mi wyraźnie, co jest do zrobienia na poziomie serca.

Kiedy mówimy o poprzednich wcieleniach to nic nie jest takie oczywiste, bo to „moje” poprzednie wcielenie to nie ja. To inna osoba. Pamiętajcie o tym, kiedy macie wyraźne wizje siebie zabijającego kogoś albo znęcającego się nad kimś. To inne wcielenie jest innym ubraniem dla Duszy, która jest częściowo nami. Ale to nie my. Nie wchodźcie w poczucie winy. Jeśli na poziomie ciała przenosimy ślady z innego życia, to dlatego, że w ciele emocjonalnym pozostał nie uzdrowiony zapis czegoś ważnego dla Duszy. I Dusza chorobą czy bólem przypomina nam: zrób z tym porządek.

Ogólnie zatem takie wizje poprzednich wcieleń – często właśnie śmierci w określony gwałtowny sposób (trafienie strzałą, przebicie mieczem lub włócznią, ścięcie głowy, uduszenie) – pokazują, w którym obszarze ciała emocjonalnego usadowił się chory wzorzec. Której części naszego ciała zabrakło miłości. Ciało jest mapą naszych emocji – nic to nowego dla Was, prawda? Ale sama terapia jest w zasadzie prosta: wystarczy oczyścić tę część z negatywnych emocji i wprowadzić tam miłość. Nie trzeba w tym celu odtwarzać całego bólu umierania. 

Powiedziałabym jeszcze, że ważna jest sama psychosomatyka. Warto zrozumieć, co symbolizuje serce albo szyja czy oko. To pozwala wnikliwiej pojąć, co było dla nas takie trudne, z czym sobie nie poradziliśmy. Zranienie, uderzenie, cięcie, duszenie nie biorą się znikąd. Doświadcza tego człowiek, który niesie w sobie określony opór wobec miłości, określony gniew, zawiść, wściekłość lub inną emocję. Sam ból, który towarzyszył tamtemu zdarzeniu, nie ma znaczenia. Nie warto się nim karać.

Warto natomiast wiedzieć, że skoro lekcja została przeniesiona na inne ciało, na inne życie, to trzeba ją jak najszybciej odrobić. Najprościej mogłabym to wytłumaczyć w taki sposób: wyobraźcie sobie człowieka, który nie chce i nie umie pokochać siebie. Buduje on w sobie negatywne wzorce generujące brzydkie emocje, np. zawiść i agresję. Proces ten pogłębia się, więc dusza decyduje się zakończyć żywot takiego ciała, jednak zostawia zapis w ciele energetycznym, aby w kolejnym życiu lekcja została odrobiona w innych warunkach. Zapis taki tworzą traumatyczne doświadczenia gwałtownej śmierci.

Fascynujące jest zatem odkrycie tego zapisu, bo to pomaga uzdrowić wzorzec i wypracować jakości oparte na Miłości. Zwróćcie proszę uwagę, że zapis materializuje się najczęściej w postaci choroby, co ułatwia pracę. Nie musimy znać poprzedniego wcielenia czy formy śmierci. Dolegliwości dokładnie wszystko pokazują. Wystarczy znać psychosomatykę i już wiemy, co usunąć z ciała energetycznego i gdzie wprowadzić Miłość. Nie trzeba cofać się do minionego życia i cierpieć ponownie. Naprawdę nie trzeba.

Na koniec dodam, że niewiele wiemy o procesie inkarnacji. Mamy tysiące wizji i obrazów. Wiem, bo też je otrzymuję i rezonują z moim stanem zdrowia czy moimi lękami. Różne wcielenia prowadzą nas do różnych lekcji i indywidualnych odkryć. Ale punktem wyjścia powinno być zawsze uświadomienie sobie, że wszystko, czego potrzebujemy do zrozumienia, rozwoju i uzdrowienia mamy w tu i teraz. W tym wcieleniu, w którym jesteśmy. Nie potrzebujemy znać poprzednich inkarnacji. To nie jest obowiązkowe i można bez tego sobie doskonale poradzić.

To co jest w chwili obecnej, zawiera w sobie całą wiedzę, jaka jest nam niezbędna do zmiany wzorców i uleczenia całego bólu i całego cierpienia, jakie nam towarzyszą. Wszechświat jest w harmonii i ta harmonia daje nam wszystko, czego potrzebujemy. Rzecz zatem nie w uciekaniu od bólu, tylko w zrozumieniu, że największą mądrością jest uwolnienie go poprzez Miłość. Nie chodzi o to by w kółko powtarzać minioną mękę, ale by nauczyć się kochać. Moim zdaniem ten kto widzi uzdrowienie w bólu, nie dostrzega tego, co naprawdę istotne i nie interpretuje właściwie odkrytych zapisów.

Bogusława M. Andrzejewska

Noworoczny smutek

Zastanawiam się czasem, skąd bierze się w ludziach obojętność na cierpienie drugiej osoby czy zwierzęcia? Obojętność, która popycha człowieka do zła. Od dziecka myślę o innych i staram się nikogo świadomie nie krzywdzić. Świadomie, bo nieświadomie zrobiłam to pewnie wiele razy, jak każdy. Dopóki czegoś nie zauważamy, nie można mieć do nas o to pretensji. Liczy się wola.

Pisząc o egoizmie wcale nie myślę o poszukiwaniu dla siebie wygody z pominięciem potrzeb innych. To zrozumiałe, że dbamy przede wszystkim o nasz własny komfort. Logiczne też jest, że każdy powinien troszczyć się o swoje sprawy. Na tym polega rozwój i nauka asertywności czy miłości do siebie. Mamy obowiązek kochania siebie i zauważania tego, co ważne dla naszego dobra.

Ale dzisiaj o rzeczy błahej, która zamienia się w cierpienia tysięcy. Jak co roku, w okolicy Nowego Roku zadaję sobie pytanie, dlaczego tyle żywych istnień ginie i cierpi dla prostej nikomu niepotrzebnej rozrywki, jaką są fajerwerki? Towarzyszące sylwestrowej zabawie potworne huki nie są niezbędne do życia. Nie dają jedzenia ani zdrowia. Nie zapewniają dachu nad głową. Można się bez tego całkiem spokojnie obejść. Po co to zatem?

Kocham ciszę. Huk fajerwerków co roku bardzo mnie męczy. Ale ja przecież mogę to wytrzymać. Jednak boli mnie ogromnie cierpienie tych wszystkich zwierząt, które w wielkim strachu trzęsą się i kulą, a nierzadko umierają na zawał serca. Jako empatka mocno czuję to wszystko i co roku odchorowuję. Ale przecież nie o moją chorobę tu chodzi. Ale o niepotrzebne cierpienie setek istnień, które jest co roku świadomie prowokowane przez egoistycznych ludzi.

Nie jestem święta i chociaż sama nigdy nie bawiłam się fajerwerkami, to nie przeszkadzały mi dawniej. Ktoś z mojej rodziny nawet je kupował. Do czasu, dopóki koleżanka nie powiedziała mi, jak bardzo cierpią jej psy z tego powodu. Ta jedna informacja wystarczyła, bym wyrzuciła wszystkie race do śmieci i dopilnowała, by moje dzieci jak dorosną, nigdy czegoś takiego nie robiły. Dobro innych było dla mnie ważniejsze od kolorowych światełek.

Taka decyzja jest dla mnie tak oczywista, że nie rozumiem kompletnie, dlaczego tak wielu ludzi nadal to czyni, chociaż dzisiaj nie ma już chyba nikogo, kto nie wiedziałby, jak bardzo jest to szkodliwe dla różnych zwierząt. Szczególnie dla tych dzikich w lasach i parkach, którym nie można podać leków na uspokojenie.

Staram się nikogo nie oceniać i rozumieć, że ludzie chcą się bawić i świętować w ulubiony sposób. Wierzę, że to tylko bezmyślność i założenie, że obrońcy zwierząt po prostu przesadzają i nic złego się nie dzieje. Ot, parę martwych ptaków i trochę histerii. Nie zakładam, że każdy jest okrutny. Myślę, że po prostu egoistycznie nie chce słyszeć, że taka forma rozrywki jest paskudną torturą dla połowy psów i kotów domowych, dla wszystkich bezdomnych i większości dzikich zwierząt, których siedliska znajdują się w pobliżu miast i miasteczek. Brak świadomości. Egoistyczne zaprzeczanie podawanym przez media informacjom.

Myślę też, że można znaleźć jakiś kompromis  na przykład strzelanie tylko przez niecałą godzinę. Zacząć przed północą i skończyć kwadrans po. Tymczasem egoizm ludzki przejawia się tym, że kanonada rozpoczyna się w moim mieście już w ciągu dnia, około godziny 17. Potem przez wiele godzin nasze domowe zwierzęta siedzą skulone za łóżkami i szafami. A co się dzieje w pobliskich lasach i parkach? Nawet nie chcę sobie wyobrażać tego piekła i znowu wstyd mi za ludzi.

Jest tyle sposobów na dobrą zabawę. Opracowano nawet laserowe bezgłośne fajerwerki. Są metody wyświetlania na niebie pięknych obrazów. Wierzę, że każdy mógłby znaleźć coś dla siebie. Wystarczy chcieć. Ale miłośnicy huku nie chcą. Nie ma popytu na wynalazki, ponieważ ta egoistyczna część naszego społeczeństwa nie wyobraża sobie świętowania bez hałasu. Jeśli nie ma popytu, to nikt nie pracuje nad znalezieniem innej formy kolorowych światełek na niebie

Jest to pewna określona jakość myślenia. Działa podobnie u ludzi, którzy nie wyobrażają sobie dobrej zabawy bez alkoholu czy dragów. A przecież naprawdę można znaleźć inne wartości, które rozjaśniają serca i duszę, a nie tylko oszałamiają mózg. I powiem szczerze, że takie myślenie jest dla mnie o wiele bardziej przykre niż sylwestrowe fajerwerki. One trwają raptem kilka godzin w roku.

Przykre jest dla mnie, że ciągle tak wiele ludzi żyje w niskiej energii egoizmu i zaślepienia. Wiem, że każdy ma prawo wolnego wyboru i wybiera zgodnie ze swoim poziomem. Wiem, że wszystko jest w harmonii i nisko wibracyjne wybory są nam potrzebne do rozwoju. Wiem to wszystko. Ale i ja egoistycznie pragnęłam za życia zobaczyć dobry świat z dobrymi, empatycznymi ludźmi. Zapragnęłam zobaczyć, że większość ludzkich istnień jest przepełniona miłością i troszczy się o dobro i bezpieczeństwo zwierząt.

Tymczasem według matematycznych danych w tym roku w naszym kraju wydano na zakup fajerwerków ok. 700 milionów. To jest trzykrotnie więcej niż wydajemy na fundację wspierającą służbę zdrowia. Takie dane zasmucają. Moje egoistyczne pragnienie zobaczenia Złotej Ery pełnej miłości nie zostanie zapewne zaspokojone, skoro ludzie dokonują takich wyborów. Urodziłam się za wcześnie. Zachowam jednak nadzieję, że za kolejne sto lat huk przestanie bawić ludzi, a świat stanie się lepszy.

Pamiętajmy jednak, że na tym świecie istnieje Dobro. Istnieje empatia. Niektóre duże markety całkiem wycofały ze sprzedaży fajerwerki. W niektórych miastach wydano zakaz ich używania. Wierzę głęboko, ze mądrość i współczucie pomalutku torują sobie drogę do ludzkich serc. To tylko kwestia czasu. Być może trzeba poczekać dłużej niż chciałam, ale ja z natury jestem niecierpliwa. Ważne, by zmiana na lepsze w końcu nastąpiła.

Bogusława M. Andrzejewska

Nadwaga

Emocje są nierozerwalnie związane z naszym ciałem. To one wpływają na rozmaite schorzenia i dolegliwości, a także na to, czy jesteśmy szczupli, czy też mamy za dużo centymetrów w pasie. Nigdy nie wierzyłam w żadne diety i pisałam już o tym, że na naszą ewentualną otyłość nie ma wpływu to, co jemy, ale to, jak myślimy. Dzisiaj trochę więcej na ten temat. 

Zgodnie z zasadami psychosomatyki, przyczyną nadwagi jest lęk i potrzeba czułej troskliwej opieki. Kiedy u dorosłej osoby pojawia się takie uczucie, najczęściej wiąże się z odrzuceniem lub strachem przed takim doświadczeniem. Lęk przed odrzuceniem zdaje się być najbardziej potężnym lękiem, z jakim mam do czynienia. A jednocześnie najgłębiej ukrytym, czymś, do czego najtrudniej się przyznać. To strach z poziomu maleńkiego dziecka, dlatego też dorośli ludzie nie chcą tego w sobie rozpoznać. Bo jak można powiedzieć: „strasznie się boję, weź mnie na ręce i przytul mocno”. Dorosłość jawi się nam jako przede wszystkim samodzielność i odwaga.

Myślę, że będzie temu towarzyszył brak spełnienia, bo jeśli rozpaczliwie boimy się jakiegoś aspektu naszego życia, z którym sobie nie radzimy i chcemy schować się na powrót w ramionach matki, to raczej nie ma w nas energii, by podjąć wyzwanie. Jeśli nawet jesteśmy zmuszeni, by coś zrobić, to działając z poziomu braku, nic nie wskóramy. To pogłębi przekonanie o tym, że życie jest zbyt trudne. Albo też poczucie osamotnienia.

Dodatkowo może pojawić się w takiej sytuacji brak akceptacji, kochania siebie. Można to nazwać samo odrzuceniem. Może być efektem wstydu, wynikającego ze strachu i poczucia bezradności. Ale przyczyna może być też inna – pierwotny powód odrzucenia siebie może być wynikiem jakiejś nabytej ułomności czy jakieś przegranej albo nawet rozstania z partnerem. Innymi słowy: kiedy czuję się gorsza, brzydsza, głupsza, zakładam, że nikt mnie nie kocha albo że nie zasługuję na miłość i każdy gest – prawdziwy lub złudny – powoduje, że natychmiast wpadam w dół nie kochania siebie.

Warto pamiętać, że żyjemy w czasach, kiedy nadwaga jest traktowana jako coś negatywnego. Większość otyłych ludzi czuje się źle ze swoim ciałem, a to nasila spadek poczucia wartości. Im mniej miłości do siebie, tym więcej kilogramów, a im więcej kilogramów, tym więcej niechęci do samego siebie. W ślad za tym pojawi się ucieczka przed uczuciami. Przecież: „ jeśli jestem okropna, to nikt mnie nie pokocha naprawdę, lepiej się nie łudzić, by nie cierpieć”. Następnie pojawia się brak spełnienia nie tylko w miłości, ale także w innych obszarach życia. 

Mój własny przykład jest tutaj doskonałym potwierdzeniem. Do czterdziestego czwartego roku życia byłam osobą bardzo szczupłą, by nie powiedzieć: chudą. Przy wzroście 164 cm. ważyłam maksymalnie ok. 55 – 58 kg. Uwielbiam słodycze i nigdy ich sobie nie żałowałam. Codziennie jadłam na deser ciasto, kupowałam całe tony czekoladek, a zamiast owoców wolałam bezy z bitą śmietaną. Podczas kiedy moje koleżanki żałowały sobie pyszności, mówiąc „odchudzam się”, „muszę dbać o linię”, ja o nic dbać nie musiałam. Nic zatem dziwnego, że nigdy nie wierzyłam w działanie jakiejkolwiek diety. Odżywiałam się słodko, niezdrowo i miałam idealną figurę. A moje znajome, które ze łzami w oczach i burczeniem w brzuchu zjadały listek sałaty, były dwukrotnie grubsze ode mnie. Gdzie tu widać jakikolwiek sens odchudzania się rodzajem jedzenia?

Jeśli ktoś uważa, że to kwestia „genów” lub „dobrej przemiany materii”, to niestety życie tego nie potwierdza. Po 44 roku życia zaczęłam dosyć szybko tyć i przybyło mi 12 kilogramów więcej. Przeszłam wówczas operację serca, która uratowała mi życie, ale uszkodziła wzorce psychosomatyczne. Przedyskutowałam to z wieloma znajomymi specjalistami, wszyscy jesteśmy zgodni w tym, że dla podświadomości przywiązanie do stołu i pokrojenie skalpelem jest szokiem na tyle silnym, że podświadomość zaczyna się bać. Osobiście uważam, że o wiele gorsze dla mojego wnętrza mogło być podłączenie mnie do sztucznego serca. To trochę jak „czasowe uśmiercenie”. W gruncie rzeczy nie wiem nawet dokładnie, co zadziało się w czasie operacji, ponieważ byłam wtedy pod narkozą. Może pojawił się problem z przywróceniem czynności życiowych?

Żeby nie było wątpliwości – jestem ogromnie wdzięczna lekarzom za uratowanie mi życia i w żaden sposób nie oceniam ich pracy. Pokazuję proces z punktu widzenia podświadomości, która tworzy własne lęki. Podświadomość nie była w narkozie, przeżywała wszystko za mnie. Prawdopodobnie dlatego zaczęła po operacji tworzyć ochronę w postaci „murów obronnych” z tkanki tłuszczowej. Na dodatek została mi po tym doświadczeniu wielka paskudna blizna od szyi aż do splotu słonecznego. Czułam się wtedy brzydka i nieszczęśliwa. Sama nie mogłam na siebie patrzeć. Odrzucałam siebie każdego dnia. Uważam, że dlatego zaczęłam tyć i przybyło mi 12 kilogramów.

Kolejnym potwierdzeniem jest dalszy etap mojego życia. Ponieważ przestałam kochać siebie, doszło mi jeszcze trochę innych życiowych problemów, w tym ogromny strach egzystencjalny, kiedy straciliśmy z mężem wszystkie pieniądze i dach nad głową. Przez pewien czas tonęliśmy w strasznych długach i żyliśmy tylko dzięki pomocy naszych córek. Wtedy przybyło mi kolejne 8 kilogramów. Dlaczego tyję tylko wtedy, kiedy się boję i kiedy nie kocham siebie? Przecież cały czas jem to samo i tyle samo.

Robiłam wówczas praktyczne eksperymenty. Zniechęcona swoim wyglądem przeszłam na dietę – żywiłam się wyłącznie pieczywem chrupkim z serkiem i owocami. Raz dziennie jadłam ciepły posiłek w postaci talerza zupy albo czegoś innego lekkiego. Pilnowałam kalorii i pod okiem znanego mi dietetyka stwierdziłam, że spożywam dużo mniej niż potrzebuję. Jak u każdego, kto przechodził jakąś dietę – pierwsze tygodnie przyniosły niewielki spadek wagi  – uważam, że jest to wyłącznie efekt wzorca myślowego: „teraz będę chudnąć”. Potem waga się zatrzymała. Pomimo że zrezygnowałam z moich ukochanych słodyczy, pieczywa, ciasta i tysięcy innych pysznych rzeczy, ważyłam ledwo dwa kilo mnie niż początkowo. Od razu zadałam sobie pytanie: czy warto żałować sobie radości z pyszności dla takiego mizernego efektu? Eksperyment powtórzyłam po paru latach – wyniki identyczne. Moje jedzenie miało minimalny wpływ na moją wagę.

Inny przykład to moja klientka. Ogólnie zgrabna, ale z „tarczą tłuszczową” na wysokości brzucha. Jej mąż, pracownik wojska, miał zwyczaj przenosić pracę do domu i o każdy drobiazg robić dużo krzyku. Moja klientka wręcz kurczyła się na poziomie splotu za każdym razem, kiedy partner wracał w pracy. Dla niej to było oczywiste, że otyłość na poziomie brzucha chroniła ją pozornie przez mężowskim wrzaskiem. Po prostu czuła się zagrożona i nie akceptowana.

Jeszcze inny przykład to mój klient, który zaczął przybierać na wadze niedługo po tym, jak uległ wypadkowi i nabawił się nieładnej blizny  w widocznym miejscu. Z jednej strony – sam wypadek mógł naruszyć w nim poczucie bezpieczeństwa. Ale moim zdaniem pojawia się też tutaj lęk przed oceną. Trudno jest żyć w społeczeństwie z widoczną blizną czy inną wadą, która powoduje, że czujemy się inni, gorsi. Przypadek podobny do mojego własnego doświadczenia.

Kolejny przykład to znajoma, która zaczęła gwałtownie tyć po rozwodzie. Z reguły kobiety po rozstaniu szczupleją, ogólnie bardziej dbają o siebie, aby na nowo ułożyć sobie życie. Niekoniecznie w kolejnym związku – chcą się po prostu poczuć atrakcyjne. W tym przypadku górę wziął strach egzystencjalny połączony z innym lękiem o coś, co zostało bezpowrotnie stracone w związku. Nie wyjawię szczegółów, powiem tylko, że ta osoba to kłębuszek strachu przed życiem i poczucie niespełnienia.

Nie umniejszam znaczenia jedzenia, wręcz przeciwnie. Ostatecznie zmieniłam swoje pożywienie na zdrowsze. Idąc za radą moich Mistrzów z Kronik Akaszy staram się jeść więcej owoców, mniej słodyczy, zrezygnowałam z pieczywa. Doskonale się obchodzę bez takich wynalazków jak „chipsy”. Uważam, że należy jeść to, co nam służy – posiłki powinny być zdrowe i świeże. Z drugiej strony wierzę, że możemy też jeść to, co lubimy, jeśli zadbamy o właściwe myślenie. Zjadam więc czasem kawałek pysznego ciasta, błogosławiąc zawartość talerza i wierząc, że nie doda mi centymetrów w talii.

Z tym ostatnim nie mam zresztą problemów, bo – jak wspomniałam wcześniej – nie wierzę w diety „na odchudzanie”. Można sobie wybrać „dietę na zdrowie”, ale waga jest zależna wyłącznie od naszych myśli. Mogę zatem kilogramami jeść pyszne ciasta i tony bitej śmietany, jak robiłam to przez większość życia – jeśli kocham i akceptuję siebie, jeśli nie boję się odrzucenia, jeśli nie noszę w sobie innych lęków – nie przytyję. Tym właśnie chciałam się z Wami podzielić. Kto chce – może wykorzystać moje doświadczenie.

Bogusława M. Andrzejewska

Stare dzieje

Pracując z rozmaitymi niekorzystnymi wzorcami, bardzo często sięgamy do przeszłości i przypominamy sobie dawne wydarzenia, nawet te z dzieciństwa, które potwierdzają owe wzorce, jak matryca przyciągające do nas niemiłe sytuacje. Chociaż powinnam napisać inaczej: przypominamy sobie trudne chwile, które prawdopodobnie były wynikiem określonych kodów wewnątrz nas. Zawsze zadawałam sobie pytanie: po co dzieciom takie bolesne doświadczenia? Przecież żadne dziecko tego nie rozumie i nic pożytecznego zrobić z tym nie może? Często nawet dorosły nie zna zasad Prawa Przyciągania i w kółko powiela te same schematy.

Szukając odpowiedzi na to pytanie odkryłam, że nasza dziecięca wrażliwość mocniej zapisuje określone sytuacje. Dzięki temu wspomnienia pewnych zjawisk i odczuć mogą być skutecznym potwierdzeniem wzorców, z którymi zdecydujemy się pracować. Jakkolwiek poważnie to zabrzmiało – ta praca to najczęściej uświadomienie sobie pewnych przekonań, które warto zastąpić czymś, co będzie lepsze dla nas.

Posłużę się przykładem. Dawno temu, kiedy miałam może 12 lub 13 lat, w czasie wakacji zostałam bez powodu zaatakowana werbalnie przez pewną starszą ode mnie o parę lat młodą kobietę. Dajmy jej na imię Marysia. Owa Marysia była na stażu w sklepie, w którym pracowała moja ciocia. Przychodziłam tam z koleżanką, żartowałyśmy i śmiałyśmy się czasem z różnych rzeczy, ale Marysię traktowałam z szacunkiem jak każdego dorosłego. Prawdę mówiąc była mi obca, nic o niej nie wiedziałam i nie zajmowałam się tą osobą, poza grzecznym „dzień dobry”. Któregoś dnia Marysia naskoczyła na mnie wyzywając mnie od bezczelnych i zarozumiałych, zadzierających nosa. Perorowała złośliwie kilka minut, a wszyscy obecni wówczas w sklepie stali i słuchali. Nie pamiętam już, czy coś odpowiedziałam, czy się broniłam, czy przepraszałam, pamiętam tylko swoje ogromne zaskoczenie i poczucie krzywdy. Ponieważ nigdy nie powiedziałam jej złego słowa, niczym jej nie obraziłam, nic złego nawet o niej nie pomyślałam – ten atak był wtedy absolutnie niezasłużony.

Sprawę odchorowałam. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Siedziałam w depresji gapiąc się w okno, a łzy ciekły mi same po policzkach. Moi bliscy próbowali mnie pocieszać, rzucając sloganami, ale nie usłyszałam od nikogo żadnego sensownego argumentu. Nie rozumiałam, dlaczego mnie to spotkało. Byłam przecież tylko dzieckiem, które wierzyło głęboko, że życie jest adekwatne, a kara następuje tylko w odpowiedzi na winę. Ja nie byłam niczemu winna. Zostałam zmieszana z błotem, bo komuś się tak spodobało.

Po jakimś czasie doszłam do siebie, a wkrótce potem wróciłam z wakacji do domu. Nigdy więcej nie spotkałam tej osoby. Być może nawet udało mi się z czasem zapomnieć. Życie toczyło się nadal, więc brałam w nim udział, ale nie umiem Wam powiedzieć, kiedy naprawdę przestałam myśleć o tym wydarzeniu. To było przecież pół wieku temu. Natomiast to, co rzeczywiście ważne – po wielu latach przypomniałam sobie tę sytuację, kiedy pracowałam z poczuciem własnej wartości i kochaniem siebie. I zadałam sobie pytanie: po co nam takie doświadczenia, skoro nie umiemy z nich wyciągnąć żadnych wniosków?

W całej tej historii uderza mnie moja własna bezbronność i to, że nie mogłam na poziomie dziecka zrozumieć, co to dla mnie oznacza. W późniejszym życiu miałam różne konflikty, jak każdy, ale zawsze był w nich jakiś mój udział. Coś zrobiłam nie tak, coś powiedziałam w emocjach, czegoś nie dopilnowałam. Ogólnie – nie przypominam sobie dzisiaj żadnej innej podobnej sytuacji. W ataku Marysi było coś karmicznego, coś nieodwołalnego jak przeznaczenie i gdybym mogła cofnąć się w czasie, nie umiałabym temu zapobiec w żaden sposób. Bo do dzisiaj nie wiem, czym zawiniłam tej osobie, co zrobiłam źle i co mogłabym zrobić, aby tego nie doświadczyć. To musiało się stać. Po co?

Dzisiaj z poziomu dojrzałej osoby wiem i rozumiem, że – po pierwsze – Marysia miała jakiś problem ze sobą. Odreagowała na mnie, ponieważ czegoś mi być może zazdrościła. Chociaż była starsza ode mnie, nie miała mojej pewności siebie, mojej radości życia, mojej błyskotliwości. Byłam lubiana i otoczona rówieśnikami. Być może doskwierała jej samotność? Jej bezpodstawny atak bardzo mocno zabarwiony był zawiścią o to, że jestem uśmiechnięta, mam przyjaciół, śmieję się, żartuję, cieszę życiem. Jako dorosła osoba widzę dzisiaj, że nie mogła znieść mojej radości i tego, że błyszczę wśród rówieśników.

A być może żartując z koleżanką, powiedziałam nieświadomie coś, co ją zraniło? Tego już nigdy się nie dowiem, bo w jej zarzutach nie było niczego konkretnego ani niczego prawdziwego. Zarzucała mi zadzieranie nosa, a ja z ogromną serdecznością traktowałam wówczas wszystkich i za to właśnie byłam lubiana, że nigdy nie czułam się lepsza od innych. W tym miejscu przypomnę, że nie odpowiadamy za cudze interpretacje, tylko za własne intencje. Nie ma w nas winy, jeśli nie ma w nas chęci dokuczenia komuś. Na pewno nie interesowało mnie dokuczanie jakiejś obcej mi Marysi. Generalnie jako dziecko nie lubiłam nikomu dokuczać. Nie byłam konfliktowa.

Zatem – po drugie – i najważniejsze, moją lekcją była miłość do siebie. Już jako dziecko niosłam w sobie taki wzorzec. Może wrodzony, może karmiczny, może wyniesiony z domu – wzorzec niskiego poczucia wartości. Atak Marysi był odpowiedzią na moją wewnętrzną mocno zakotwiczoną matrycę braku szacunku dla siebie i głębokiego przekonania o tym, że jestem złą osobą. Wielokrotnie powtarzam, że wszechświat jest tylko lustrem i odbija tylko to, co mamy w sobie. Musiałam mieć w sobie dużo złości na samą siebie, a owa Marysia tylko to zinterpretowała werbalnie.

Oczywiście w wieku 11 lat nie rozumiałam tego i kompletnie nie wiedziałam, że cała ta sytuacja jest po to, by czegoś mnie nauczyć. Powiedziałabym, że wszechświat działa bezsensownie, wrzucając dzieciom za trudne dla nich lekcje. Bo to trochę tak, jakby stanąć nad piaskownicą i zażądać od maluszków rozwiązywania zadań z geometrii analitycznej. Nie byłam na to gotowa, tak jak wielu spośród Was nie było gotowych na wszystkie traumy, które dotykały Was w dzieciństwie. Zatem, po co nam to?

Pierwsza myśl, to przyjęcie, że wszechświat jest bezduszną maszyną, która działa ściśle według zasad Prawa Przyciągania i daje wszystkim dokładnie to, co niosą w sobie jako wzorce. Nie zważając na wiek, doświadcza cierpieniem także całkiem małe dzieci i nastolatki na równi z dorosłymi. Byłoby to okrutne, ale logiczne. Spotykam podobne opowieści z dzieciństwa u wielu duchowych nauczycieli, którzy jako maluchy doświadczali pogardy, złośliwości i okrucieństwa.

Ponieważ jednak głęboko wierzę zarówno w harmonię uniwersum, jak i w opiekę Sił Kosmicznych, w Najwyższe Źródło, w Anioła Stróża i kochających nas Opiekunów, przyjmuję, że wszystkie dramatyczne historie z dzieciństwa są dla nas słupkami milowymi w naszym rozwoju. Zapisane mocno dzięki wyjątkowej dziecięcej wrażliwości stają się dowodem naszych ukrytych w podświadomości matryc, które tak ochoczo wielu z nas wypiera. Ludzie niechętnie przyznają się do niskiego poczucia wartości, jakby to była ich wina, że nie kochają siebie. A przecież nie jest. Otwarcie umieją o tym mówić tylko te osoby, które mają za sobą trudne dzieciństwo. Tylko one dostrzegają logikę wydarzeń i potwierdzają, że odkąd sięgają pamięcią, czuły się gorsze i niekochane. Jakby były dziećmi innego, gorszego boga. Ale dzięki temu umieją też powiedzieć sobie: „już dość! Chcę to zmienić!”.

Właśnie dlatego doświadczamy trudności jako niewinne i bezbronne dzieci. Ponieważ zapamiętujemy to przede wszystkim na poziomie emocji, w języku zrozumiałym dla podświadomości. Uzdrawianie wewnętrznego dziecka bywa procesem kluczowym dla odkodowania tego, w co na poziomie dorosłego wierzyć nie chcemy. Dorosła część mnie powiedziałaby: „To problem Marysi, nie mój”, ale moje bolesne emocje pokazują, że to było jak najbardziej moje. Marysia stanęła na mojej drodze, by mi wykrzyczeć to, czego długo nie chciałam w sobie zobaczyć – niechęci do siebie, kompleksów, uważania siebie za kogoś niedobrego. Odkryłam to dopiero po wielu, wielu latach. Myślę, że właśnie dlatego potrzebujemy na poziomie dziecka silnych przeżyć, aby dla swojej dorosłej części mieć kiedyś namacalny dowód, co i dlaczego naprawdę wymaga uzdrowienia.

  Bogusława M. Andrzejewska

Pozory

Dzisiaj temat, który obserwuję od dawna dzięki społecznościowym portalom – pozorne kochanie. Iluzja, na którą wielu się nabiera, co zresztą chyba też niczemu nie przeszkadza. Nie jestem poszukiwaczem prawd uniwersalnych, bo takie chyba nie istnieją. Nikogo też nie chcę osądzać i jak zwykle fascynuje mnie samo zjawisko, które może być pułapką na drodze wzrastania. Ale też każdy jest dokładnie tam, gdzie powinien być, nic mi zatem do czyjegoś rozwoju. Natomiast miłości uczę i stąd ten artykuł.

Są ludzie, którzy wylewnie okazują „miłość” innym osobom albo zwierzętom. Często budzą w nas pozytywne uczucia, bo przyjmujemy to za dobrą monetę. Bywa to wzmacniane i potwierdzane różnymi pełnymi troski zachowaniami. Na przykład pani, która zbiera i dokarmia bezdomne koty. Kupując im karmę wydaje ostatni swój grosz. Zwykle wspiera też podobne akcje dokarmiania, sterylizacji i poszukiwania domków dla piesków lub kotków. Wszystko to jest oczywiście dobre i może być działaniem prawdziwie kochającej osoby. Może.

Jednak nie ma w tym miłości, jeśli ta sama osoba permanentnie złorzeczy ludziom i powtarza, jak bardzo ich nienawidzi. Wielu obruszy się na mnie, bo wielu lubi tak powierzchownie „kochać wybranych”, np. zwierzęta. Czują się tacy dobrzy i szlachetni, kiedy pomagają kotkom, pieskom i konikom. A jeśli do tego są wegetarianami, to w głębi duszy uważają się za osoby niemal oświecone, bo przecież „nie jedzą zwierząt”. To też jest dobre działanie, ale nie ma nic wspólnego z miłością, jeśli wiąże się z pogardą i nienawiścią do tych, którzy mięso jedzą.

Miłość nie jest kokardką przyczepianą do kapelusza, która pozwala na trzymanie w dłoni rewolweru. Nie współistnieje z nienawiścią i pogardą do kogokolwiek. Miłość to stan, a nie emocja. Jeśli wchodzimy w pole serca i w stan miłości, to jednakowym uczuciem obdarzamy Wszystko Co Jest i akceptujemy każde życie. Człowiek, który znęca się nad zwierzętami i osoba, która krzywdzi innych, jest dla nas takim samym Istnieniem, jak pozostali ludzie. Nie musimy rzucać się na szyję rzeźnikowi czy złodziejowi. Wystarczy, że pozwolimy sobie na zrozumienie i akceptację. Wystarczy, że nie będziemy o takich osobach myśleć  z pogardą czy nienawiścią. Możemy o nich przecież nie myśleć w ogóle.

Rzecz jasna mamy prawo do emocji. Mamy prawo rozzłościć się, kiedy znajdziemy psa przywiązanego do drzewa na pewną śmierć czy ratujemy zagłodzonego konia. Jednak kiedy emocje opadną, skupmy się na tym, by te zwierzęta obdarzyć dobrem, wyleczyć, nakarmić. Możemy wyciągając wnioski z lekcji, przeprowadzić jakieś działania, aby zapobiec takim zdarzeniom. Uświadamiać. Wychowywać. A nawet łapać winowajców i karać ich zgodnie z przepisami. To wszystko też jest właściwe, dopóki nasze pole energetyczne jest wolne od nienawiści. Bo lepiej jest czynić Dobro niż potępiać zło. Nie wracajmy już myślami do tych, którzy bezlitośnie skrzywdzili to zwierzę, bo za każdym razem rozdrapujemy energetyczne rany u zwierzęcia.

Nawiasem mówiąc – zwierzęta domowe schodzą na Ziemię, by uczyć nas miłości. Nie tylko widzą naszą aurę, ale też czują nasze emocje. Zdarza się, że i dobrego miłośnika zwierząt pies capnie zębami, kiedy ten człowiek jest akurat wypełniony złością, bo pokłócił się z kimś i nakręca w sobie agresję. Zwierzęta to lustra. Pokazują nam, ile mamy w sobie chaosu, zamieszania, agresji, okrucieństwa, a ile miłości i spokoju. A teraz wyobraźcie sobie, co czuje uratowany przez nas pies, kiedy my w kółko przeklinamy jego poprzedniego właściciela, który go porzucił?

Czasem tak trudno oswoić skrzywdzone zwierzę… Ludzie myślą, że to trauma, a to częściej reakcja na złość w nas, która dla zwierzęcia jest identyczna jak złość tego, który je bił lub wiązał. Warto uświadomić sobie, że nie ma prawie żadnej różnicy energetycznej między człowiekiem, który bezlitośnie kopie psa i przywiązuje do drzewa, a tym, który go odwiązuje i z zaciśniętymi zębami przeklina innych, wykrzykując za co by ich powiesił i gdzie. I chociaż czyny są diametralnie różne, tak jak skazanie na śmierć różni się od uratowania, to energetyka ta sama. Co za różnica, czy ranimy zwierzę, czy ranimy człowieka? A przecież niektórzy wegetarianie i obrońcy zwierząt bez wahania zabijaliby pewnych ludzi, gdyby nie system prawno-penitencjarny…

Nie wszyscy oczywiście. Jest na Ziemi mnóstwo prawdziwie kochających ludzi. Mnie tylko niepomiernie zdumiewa, kiedy ktoś mówi: „tak bardzo kocham psy (konie, koty, zwierzęta) i tak bardzo nienawidzę ludzi”. To nie miłość. To tylko przywiązanie do wybranego gatunku. Miłość to stan, który wypełnia nasze pole energetyczne i obejmuje wszystko wokół nas. I wszystkich bez wyjątku. Mamy prawo oburzać się na okrucieństwo, możemy mu przeciwdziałać i ratować ofiary, ale nie musimy przy tym nikogo nienawidzić.

Możemy też bardziej lubić konie niż koty albo bardziej psy niż krowy, ale  człowiek pełen miłości, który uwielbia psy, nie skrzywdzi kota, jeża czy krowy. Nie skrzywdzi też drugiego człowieka. Miłość jest stanem i poziomem wibracji. Kiedy kochamy bezwarunkowo stajemy się jednością ze Wszystkim Co Jest. Miłość bezwarunkowa nie wybiera na zasadzie: „kocham tylko psy, reszta jest be” albo „szanuję tylko tych, co nie jedzą mięsa”. Miłość bezwarunkowa mówi: „nie zjadam innych czujących istot, a kiedy tamci ludzie pokochają siebie i świat, też przestaną zjadać, to kwestia czasu, do którego mają prawo”. 

Dalaj Lama napisał kiedyś: Miłość i współczucie są często niestety tylko przywiązaniem. Wypływa ono z przekonania, że coś jest nasze lub jest dobre dla nas. To właśnie jest przywiązanie. Kiedy nastawienie danej osoby do nas zmienia się, natychmiast znika poczucie bliskości z nią. Prawdziwe współczucie rozwija pragnienie przynoszenia jej szczęścia i radości niezależnie od jej reakcji i uczuć, które do nas żywi„. To właśnie te pozory, którym czasem ulegamy.

Odczuwamy ciepłe uczucia do dzieci, rodziców, kota i psa, ale nie znosimy sąsiada albo rządu, albo ludzi, którzy myślą inaczej. Wydaje nam się, że kochamy, kiedy przeżywamy uniesienie w kontakcie z bliskimi. To pozory. W polskim języku nie ma odpowiedniego rozróżnienia, to wszystko nazywamy „miłością”: uczucie matki do dziecka, chłopaka do dziewczyny, właścicielki do kotka. A to po prostu przywiązanie do tego, co nasze i dobre dla nas. Staje się miłością bezwarunkową, jeśli rozszerzamy uczucie do syna czy córki na całą resztę świata. Ale jeśli to, co nie spełnia naszych oczekiwań budzi pogardę i agresję, to do miłości bezwarunkowej nam bardzo daleko.

I na koniec przypomnę, że miłość bezwarunkowa to stan, w którym wybaczenie i odpuszczenie jest czymś oczywistym. Odbierając na poziomie serca widzimy lekcje, które płyną z okrutnych działań i nie osądzamy posłańców. Wybaczenie nie jest zarezerwowane dla miłych ludzi, z którymi się pokłóciliśmy o drobiazg. Jest dla tych wszystkich, którzy czynią zło – krzywdząc, przywiązując psa do drzewa czy głodząc. Ktoś kto kocha naprawdę potrafi zrozumieć, że ktoś inny jeszcze nie odrobił swojej lekcji miłości. Tak po prostu bywa na Ziemi. I tylko my możemy to wszystko uzdrowić, kiedy nauczymy się naprawdę kochać.

Bogusława M. Andrzejewska

Dobre i złe

Niektórzy twierdzą, że nie ma „negatywnych” emocji, że dzielenie ich na te o niskich wibracjach i wysokich jest bez sensu, bo wszystkie są śliczne i super. Pytają też przy okazji, po co szukać wysokich wibracji i kto ma prawo oceniać, które są niskie, a które wysokie. Dzisiaj odpowiem na te wszystkie pytania i wyjaśnię, że takie teksty są wyrazem braku rozeznania i zwyczajnie w moim poczuciu szkodliwe. Ludzie lubią takie teksty, według których nic nie muszą w kwestii swojego rozwoju. Mogą świadomie robić niedobre rzeczy i zostają automatycznie rozgrzeszeni, bo przecież wszystko jest OK.

Prawdziwa harmonia emocjonalna to jak zwykle złoty środek. Bo w istocie zgadzam się z teorią, że nic nie jest dobre ani złe. Bardziej adekwatne byłoby określenie, że pewne emocje są szkodliwe, a pewne nie. Natomiast z całą pewnością istnieją emocje nisko wibracyjne i wysoko wibracyjne. Wiem, bo odczuwam energię od lat. Mogę na czyjeś życzenie użyć innej nazwy. Ale fakt różnic energetycznych istnieje i ma na nas niebagatelny wpływ. Gdyby tego wpływu nie było, darowałabym sobie tę polemikę.

Emocja sama w sobie jest z założenie informacją. Jest drogowskazem, który prowadzi nas do uzdrowienia siebie i wykonania tych wszystkich ćwiczeń, zadań i lekcji, które zaplanowała sobie dusza. Jest indywidualną reakcją każdej jednostki ludzkiej. W konfrontacji z określonym doświadczeniem może być różna u rożnych osób. Nie jest nigdy przypisana do zdarzenia. Kiedy spotykamy na ulicy kłócącą się i przeklinającą parę, możemy mieć rozmaite emocje – ktoś poczuje gniew, ktoś oburzenie, komuś będzie przykro, kogoś to rozbawi, a ktoś inny przejdzie obojętnie i nawet nie zwróci na ten incydent uwagi. Każdy zareaguje zgodnie ze swoim wewnętrznym wzorcem i planem duszy.

Kluczowe dla naszego dobra jest to, aby dzięki odczuwanej emocji rozpoznać swoje lekcje i je odrobić w tym lub innym czasie. Jeśli założymy, że wszystkie emocje są tyle samo warte i mają takie same wibracje, to nie rozpoznamy swoich lekcji, bo nawet ich nie będziemy szukać. Po to powstały podziały i nazwy. Emocje nazywane „negatywnymi” to między innymi gniew, agresja, żal, ból, zawiść, zazdrość, pogarda, wstyd i lęk. Aczkolwiek warto też wiedzieć, że wszystkie „negatywne” emocje biorą się z lęku.

Jeśli komuś nie podoba się nazwa „negatywne”, może sobie nazwać je dowolnie: „emocje drogowskazy”, „emocje z cienia”, „nauczyciele”, „uzdrowiciele”. Charakterystyczne dla nich jest to, że obniżają nam energię. Z założenia istnieją po to, by pokazać nam, co jest do zrobienia, a nie po to, aby się w nich pławić. Świadoma osoba nie wierzy artykułom, w których autorzy zachęcają do taplania się z bólu, żalu czy zawiści, dopóki się nie wypali. Grozi to samospaleniem, a na poziomie fizjologicznym depresją.

Dojrzałość psychologiczna charakteryzuje się wysoką inteligencją emocjonalną, czyli umiejętnością rozpoznawania emocji o niskich wibracjach, zauważaniem płynących z nich informacji oraz szybkim uwalnianiem tych emocji. Każdy z nas od czasu do czasu może sobie chwilę popłakać czy potupać – to ludzkie. Ale im krócej, tym lepiej dla naszego zdrowia. Długotrwałe taplanie się z smutku, rozpaczy czy złości grozi nie tylko chorobą psychiczną, ale też rozmaitymi innymi chorobami. Gniew niszczy wątrobę. Żal prowadzi do chorób nowotworowych. Smutek uszkadza serce. Weźcie to proszę pod uwagę, zanim ochoczo przytakniecie ludziom, którzy Was przekonują, że spokojnie można tkwić w dowolnej emocji. Nie można.

Złoty środek i harmonia w temacie polega na zrozumieniu, że każda emocja jest ludzka i mamy do niej prawo. Rozróżnienie „negatywnych” i „pozytywnych” jest nam potrzebne do pracy nad sobą i chronienia swojego zdrowia. Natomiast warto zapamiętać, że nie stajemy się źli tylko dlatego, że odczuwamy żal, złość, zawiść lub rozpacz. Niekorzystna, nisko wibracyjna emocja jest dla nas szkodliwa, ale nie oznacza, że stajemy się kimś gorszym tylko dlatego, że się pojawiła w naszej rzeczywistości. Żaden drogowskaz nie określa podróżnika. Podróżnika określa dopiero reakcja na pokazanie mu kierunku. Jeśli nie umie z tego skorzystać i wpada w bagno, dopiero wówczas może postukać się w czółko. Samo przeżywanie najgorszych nawet emocji nikogo nie określa.

Ludzie czasem wpadają w taką pułapkę, kiedy zaczynają czytać książki o rozwoju. Zaliczą parę kursów, nabędą trochę powierzchownej wiedzy i wydaje im się, że nie wolno im odczuwać gniewu czy rozpaczy. Z kamienną twarzą lub sztucznym uśmiechem powtarzają frazesy o tym, że wszystko akceptują, a stłumione emocje zostają zepchnięte do ciała, gdzie prędzej czy później zamieniają się w chorobę. Nie należy tłumić emocji, ale uświadomić sobie, że są i przyjąć je. Przyjąć i być może zanotować lekcje z nich płynące, a potem można te emocje uwolnić. Jest wiele sposobów. Jeśli na przykład rozsadza nas złość, możemy do utraty tchu tłuc poduszkę. I nie ma w tym niczego niewłaściwego. Tłuczenie poduszki nie pozbawi nas obiecanego wcześniej oświecenia.

Myślę, że stąd biorą się artykuły o tym, że wszystkie emocje są tak samo ok. Nie są. Ale poczucie winy wywołane tym, że odczuwamy złość, zawiść czy rozpacz jest także bardzo szkodliwa. Zakładam optymistycznie, że autorzy takich artykułów chcą uwolnić ludzi od wstydu i spadku poczucia wartości. Chcą pokazać, że wszyscy mamy prawo przeżywać dowolne emocje. Tymczasem to jest tak, że warto oczywiście ze spokojem uznać i przyjąć każdą emocję, jaka się pojawi, ale następnie koniecznie trzeba rozpoznać jej wibracje. W emocjach wysoko wibracyjnych możemy trwać, z tymi nisko wibracyjnymi trzeba jak najszybciej się rozstać i na dodatek odrobić przypisane do nich lekcje.

Emocje wysoko wibracyjne, takie jak radość, zachwyt, sympatia, poczucie satysfakcji, błogość czy rozkosz są pomostami do miłości. Nie tylko są przyjemne, ale uzdrawiają nas. Przypomnijcie sobie, jak się świetnie czuliście, kiedy w dobrym towarzystwie śmialiście się godzinami. Naukowo udowodniona metoda uzdrawiania śmiechem nazywa się „gelotologią”. Na pytanie po co określać emocje i po co szukać tych wysoko wibracyjnych odpowiadam zatem: emocje pozytywne nas uzdrawiają i wzmacniają, emocje negatywne wpędzają w chorobę i osłabiają.

Jeśli pada pytanie, kto ma oceniać czy emocja jest nisko czy wysoko wibracyjna, wcale nie musimy powoływać się na wiedzę psychologiczną czy duchowe nauki, chociaż tam znajdziemy odpowiedź. Możemy posłuchać siebie samego, własnego serca, własnego ciała, własnych odczuć. Jeśli rośnie mi energia, czyli poprawia mi się nastrój i czuję się dobrze, a nawet lepiej niż przed chwilą, to emocja, którą przeżywam jest wysoko wibracyjna. Jeśli natomiast spada mi energia, czuję się gorzej psychicznie i nawet fizycznie, to pokazuje, że towarzyszy mi nisko wibracyjna emocja. To dosyć proste. Każdy to potrafi.

Jeśli ktoś nadal ma wątpliwości, to niech zada sobie pytanie, czy woli przez godzinę przeżywać rozkosz lub śmiać się przez ten czas z całego serca, czy też bez żalu zamieni to na zawiść lub rozpacz i odczuwanie złości? Zwróćcie także uwagę, że oświecone istoty zachowują spokój, często się śmieją, a bardzo rzadko lub nigdy nie okazują złości czy łez. Może warto wziąć przykład z duchowych mędrców, zamiast zachwycać się wygodną dla naszego lenistwa demagogią z dowolnego artykułu? Internet przyjmie wszystko, nie wszystko co przeczytacie, ma sens.

Ja również pokazuję tylko swój punkt widzenia. Nikogo nie zmuszę i nie zamierzam nawet zmuszać, by przyjął moje podejście. To moja praktyka i moje doświadczenie. W moim życiu się sprawdza. Uważam, że emocje są naszym osobistym radarem, w który wyposażył nas Stwórca, abyśmy mogli żyć w szczęściu i miłości. Emocje powstały po to, abyśmy nauczyli się odróżniać to, co dobre dla nas, od tego co niekorzystne. Opierając się na świadomym odczuwaniu rozmaitych emocji, można odnaleźć harmonijną ścieżkę do szczęśliwego życia.

Bogusława M. Andrzejewska

Zasady Reiki w życiu

Kiedy wydałam swoją książkę o Reiki  do czytania której oczywiście serdecznie zapraszam  pomyślałam, że poruszyłam wszystkie najważniejsze zagadnienia dotyczące tematu. Życie jak zwykle weryfikuje, a ludzka pomysłowość nieustannie mnie zadziwia. W zasadzie można przyjąć, że w kwestii rozwoju wewnętrznego można pisać co rok kolejne książki i pokazywać inne spojrzenie na pewne rzeczy. Każdy jest we właściwym punkcie swojego życia i każdy dokonuje wyborów najlepszych na dany moment dla siebie. Pisanie książek jest tylko pokazywaniem innych możliwości. Bo czasem  tak mi się przynajmniej wydaje  ktoś czegoś najzwyczajniej w świecie nie dostrzega.

Zatem dzisiaj pozornie krytycznie  ale tylko pozornie. Nie piszę, by kogokolwiek krytykować, tylko zwrócić uwagę na to, co nie zostało zauważone. Nie przez wszystkich. I wyraźnie podkreślam, że nie interesują mnie osoby, tylko zjawisko. Myślę, że najdziwniejsze jest dla mnie kompletne nie rozumienie tego, czym jest i czym powinna być praca z Reiki. Albo nie rozumienie tego, czym jest duchowe wzrastanie.

W swojej książce o Reiki skupiłam się na aspekcie duchowym tej pięknej energii i po raz kolejny także tutaj chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że Reiki może być piękną metodą duchowego rozwoju. Jeśli pozwolimy się prowadzić, jeśli dostrzeżemy jej piękno, poczujemy na wszystkich poziomach istnienia wzrost wibracji, który przekłada się nie tylko na zdrowsze ciało, ale także na pozytywne nastawienie do świata, naukę bezwarunkowej miłości i mądrość Ducha, która zawsze prowadzi do odczuwania szczęścia.

Oto zaskakująca historia. Kiedyś w pewnej grupie jakaś osoba wstawiła gniewny post, ponieważ nie otrzymała dyplomu ukończenia kursu Reiki od swojego nauczyciela. W związku z tym „dramatem” nawoływała innych do wniesienia wspólnego pozwu przeciwko mistrzowi. Dla jasności – szkolenie się odbyło, materiały dostarczono, jedynie dyplomu nie wydano. Historia tak kuriozalna, że oczom trudno uwierzyć.

Nie chcę oceniać człowieka, rzecz w tym, że takie myśli są sprzeczne z zasadami Reiki. Nie tylko ja to zauważyłam, ponieważ post komentowano na różne sposoby. Nie zabrakło tam mądrych spostrzeżeń, w tym podkreślano, że napisane słowa zaprzeczają naukom Mikao Usui. O tym chcę napisać  o sprzeczności z esencją Reiki. Powtarzam: nie o człowieku, który chyba zreflektował się i usunął swój wpis. Żywię głęboką nadzieję, że zrozumiał to wszystko, co poniżej pokażę. Być może ktoś odnajdzie w tym dla siebie jakąś inspirację, by inaczej reagować na skomplikowane sytuacje.

Dzisiaj szkolenie Reiki to najczęściej nauka układów dłoni i przeprowadzenie inicjacji. Po wykonaniu dostrojenia nauczyciel wystawia certyfikat wcale nie sprawdzając, czy jego uczeń stosuje zasady Reiki czy nie. Trudno przeprowadzić taki egzamin. Ja też tego nie robię, bo nie umiem, mogę jedynie zaufać harmonii wszechświata i temu, że energia prowadzi do mnie ludzi podobnych do mnie. Weryfikuje to potem życie.

A pięć zasad Reiki jest integralną częścią nauki pierwszego stopnia. Zjawisko, które opisałam, zaprzecza wszystkim po kolei prawom, które Mikao Usui ustanowił nie bez powodu. Po pierwsze: „chociażby dziś nie złość się”. Zasada ta dotyczy właśnie takich sytuacji, kiedy ktoś nie spełnia naszych oczekiwań. Zachęca, by wziąć głęboki oddech i zamiast złości, poczuć zrozumienie. Kiedy złościmy się na drugiego człowieka, bo zachował się w naszej ocenie niewłaściwie, to wymierzamy karę samym sobie za czyjeś działanie. Nasza złość zawsze uderzy w nas. To podstawa rozwoju. To podstawa pracy z Reiki. Setki zabiegów nie da nam tyle dobra, ile proste rozumienie, wybaczenie i tolerancja wobec nieodpowiedniego działania jakiegoś człowieka.

Po drugie: „chociażby dziś nie martw się”. Kiedy nie dostaję dyplomu, który mi się należy, zadaję sobie pytanie, czym przyciągam takie doświadczenie. Czy ja ostatnio nie zawiodłam kogoś? Czy zawsze jestem punktualna? Czy dotrzymuję słowa? Czy czuję, że w pełni zasłużyłam na dyplom? A może targowałam się o cenę i „urwałam” nauczycielowi część jego zarobku? Taka analiza przynosi lepsze efekty niż proces w jakimkolwiek sądzie. Ta druga opcja jest moim zdaniem ostatecznością, ponieważ harmonia wszechświata pozwala mieć to wszystko, na co jesteśmy gotowi.

Po trzecie: „szanuj nauczycieli i ludzi starszych”. Podobno nauczyciel nie reagował na monity w kwestii dyplomu. Nie zmienia to jednak faktu, że chęć wytoczenia nauczycielowi procesu  pomimo że nauczył, zainicjował, dostarczył materiały  jest w moim odczuciu kompletnym brakiem szacunku. Może nauczyciel zachorował? Może zapomniał? Może przeżywa jakieś trudności  to też tylko człowiek. Może dyplom zginął na poczcie? Takie rzeczy się zdarzają.

Ja także wystawiam dyplomy i wysyłam je uczniom. Zdarzyło się dwa razy, że dyplom wrócił do mnie, bo nie został odebrany przez adresata. A adresat pisał i upominał się: „gdzież jest mój dyplom?!”. Zdarzyło się wielokrotnie, że certyfikat wędrował dwa tygodnie zamiast trzech dni. Zdarzyło mi się ostatnio, że porządkując papiery znalazłam zapakowaną przesyłkę z dyplomem i książką, która  jak sądziłam  została wysłana trzy tygodnie temu… Takie moje gapiostwo. Napisałam z przeprosinami do uczennicy, a ona filozoficznie odpowiedziała: „nic nie szkodzi, wszystko przychodzi we właściwym czasie”. Bo moja uczennica rozumie zasady Reiki i je stosuje.

Po czwarte: „okazuj wdzięczność każdej czującej istocie”. Także nauczycielowi, który zaniedbał wysłania dyplomu albo który nie odpowiada na listy i telefony. Bądźmy wdzięczni za to, co jest, nie skupiając się na tym, czego nie ma. Zasilamy myślą zjawiska. Jeśli włożymy całą energię w odczuwanie wdzięczności za szkolenie, to jakimś cudem nagle ten zapomniany dyplom przyfrunie. Jeśli natomiast do zawiedzionego i niespełnionego oczekiwania dołożymy potęgę złości, moc nienawiści i potrzebę walki  nigdy nie otrzymamy tego, co chcemy. Papier, który w końcu wymusimy sądem, będzie pełen negatywnej energii.

Mój nauczyciel Reiki pokazywał nam, jak robić znaki Reiki na certyfikatach. Uczył nas błogosławienia dyplomów. Stosuję to wszystko, aby ten niewielki dokument niósł w sobie piękne energie. Wyobraźmy sobie przez chwilę, że otrzymujemy taki dyplom po pełnej złości walce w sądzie. Co będzie w tym dokumencie? Jaka energia? Otwarcie przyznaję  nie chciałabym czegoś takiego. I nadal uważam, że to absurdalne robić dym z powodu papierka. Bo dla mnie ważniejsze jest zainicjowanie w Reiki i otrzymana wiedza. I nawet nie chcę myśleć, że ktoś zrobił kurs głównie po to, by się chwalić dyplomem i dlatego nie potrafi zapanować nad wściekłością, że go nie dostał i nie może komuś przed nosem pomachać. Byłoby to niskie bardzo.

Po piąte: „uczciwie zarabiaj na życie”. Ta zasada dotyczy tu oczywiście nauczyciela, który powinien dopilnować sprawy. Jeśli obiecał, powinien wystawić certyfikat. Jednak sprawdzajmy to przed szkoleniem, bo to nie jest obowiązek. Być może ktoś tego nie robi, bo nie chce. Dyplom to tylko miła pamiątka. Dla niektórych wydaje się dokumentem, jeśli chcieliby iść do innego nauczyciela na kolejny stopień. Ale to nie jest potrzebne. To kolejna iluzja, a którą wszyscy wierzą.

Nigdy nie prosiłam nikogo z nowych uczniów, aby przedstawili mi potwierdzenie, że zrobili Jedynkę czy Dwójkę u kogoś innego. Pytam o pewne rzeczy, które są ważne dla zgodności linii. Nigdy nie proszę o dokumenty. Po co? Przecież to leży w interesie ucznia, nie w moim. Jeśli uczeń zechce oszukać i… przyjdzie do mnie na drugi stopień, nie mając pierwszego, to kogo skrzywdzi? Mnie czy siebie? To jego ominą konieczne inicjacje i praca z energią nie będzie prawidłowa. Każdy to wie. Reiki robimy przecież dla siebie. A jeśli po to, by pomagać innym, to też zależy nam na jak największej skuteczności i efektywności. To też dla siebie.

Wierzę ludziom. Wierzę w ludzi. Lubię swoich uczniów i z radością otwieram się na każdą nową osobę, która do mnie przychodzi. Zapewne dlatego nie trafiają do mnie „trudni” ludzie, którzy chcą się kłócić i tupać ze złością z byle powodu. I pewnie dlatego zauważam takie dziwaczne zjawiska jak to, które opisałam. Rzecz nie w tym, że ktoś upomina się o dyplom, który mu się należy, rzecz w tym, że robi z tego wojnę. Takie działania i takie zjawiska powodują właśnie, że żyjemy na Ziemi pełnej walk, głodu i chorób. Kierowanie się zapiekłą złością czy walka o wszystko są fundamentem zła. Robimy Reiki po to, by zmieniać ogląd świata. By umieć odpuścić, by uzdrawiać nie tylko nasze ciała, ale też Ziemię. Właśnie po to Mikao Usui ustanowił pięć zasad.

Bogusława M. Andrzejewska