Wiele lat razem

Zacznę od tego, że nasze dusze mają różne programy, a my ludzie doświadczamy rozmaitych losów. Jedni żyją w długoletnich związkach, inni są samotni, jeszcze inni zmieniają partnerów, a jeszcze inni żyją z wieloma partnerami naraz. Każda ścieżka jest inna, indywidualna i ma sens dla duszy, która nią podąża. Nie ma programów lepszych i gorszych ani złych czy dobrych wyborów. Gdybym powiedziała, że tylko osoby, które żyją samotnie rozwijają się duchowo, to tak, jakbym stwierdziła, że tylko posiadacze kotów dążą do oświecenia. A posiadacze psów czy świnek morskich już nie. A ci, którzy nie maja zwierząt to już w ogóle – szkoda słów. A przecież to bzdura.

Jednak panuje moda na gloryfikowanie samotnego życia do tego stopnia, że kiedy napisałam pozytywne słowa o długoletnim związku, odezwały się poruszone głosy, że bycie w stałym związku to wypadkowa dobrej karmy, a największe brawa należą się tym, którym się nie udało znaleźć miłości. Nie zgadzam się z tym. Po pierwsze – jak wspomniałam wyżej – bycie z kimś, czy też samotność nie określa naszego poziomu rozwoju. To tylko inne programy duszy. Ale po drugie – obserwuję wszechobecne duchowe lenistwo, które dla wygody wybiera samotność i chowa się za pseudo duchowym bełkotem. Bo dobry związek to ciężka, bardzo ciężka praca.

Moi dziadkowie ze strony mamy kochali się bardzo do ostatnich wspólnych dni. Kiedy przyszłam na świat mieli ponad pięćdziesiąt lat. Dorastając obserwowałam ich cudowne wspólne bycie razem i miłość wyrażającą się w każdym geście, każdym słowie, w każdej czułości. Moi dziadkowie nigdy się nie kłócili i nie krzyczeli na siebie. Czasem się spierali w spokojny sposób przedstawiając swoje argumenty, częściej jednak zgodnie rozmawiali, słuchali razem radia, grali w szachy lub w karty. Miłość odczuwalna była wszędzie. Kiedy dziadek wracał z pracy w innym mieście, zjadał obiad i mówił do babci, żeby się położyła i odpoczęła. Ona nie pracowała zawodowo, ale gotowała, sprzątała i zajmowała się dziećmi – to w oczach mojego dziadka był wielki wysiłek. Troszczył się, by to ona odpoczęła, a nie on po całym dniu pracy w urzędzie. Często po obiedzie zmywał naczynia, a my z bratem je wycieraliśmy, kiedy babcia odpoczywała. Tylko prawdziwa miłość okazuje tyle troski. Nigdy później nie spotkałam mężczyzny, który po całym dniu pracy uważa, że jego niepracująca zawodowo żona ma prawo być bardziej zmęczona od niego.

Mam też parę przyjaciół, którzy są w związku dłużej niż ja z moim mężem. Kiedy ich odwiedzam, czuję wręcz miłość unoszącą się w powietrzu. To, w jaki sposób zwracają się do siebie, kiedy mówią proste, codzienne rzeczy, to prawdziwa poezja. Zwykła propozycja podania herbaty jest nasycona kochaniem i troską. Tę piękną energię czuje się między nimi. To prawdziwe głębokie uczucie. Jestem pełna zachwytu dla takich związków i takich ludzi. Nic zatem dziwnego, że właśnie o tym piszę. Nie umniejszam ludzi, którzy żyją samotnie, którym się nie udało, rozwiedli się czy owdowieli. Każdy ma swoją ścieżkę. Jednak dostrzegam moc miłości w długoletnich relacjach i wiem, że warto je zauważać i doceniać. To dla mnie najwyższe poziomy duchowości – takie dojrzałe kochanie, taka czułość po latach!

Ja również jestem w związku od czterdziestu lat. Włożyłam w ten związek mnóstwo pracy, zdrowia, energii, wysiłku i hektolitry wylanych łez – zanim ta relacja weszła na piękny i pełen miłości poziom. Wybrałam sobie trudnego partnera. Budowa ręczna piętnastokondygnacyjnego wieżowca cegła po cegle, to przy moim wysiłku pikuś. Umiem zatem docenić samą siebie i nawet nie czuję się dotknięta, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że miałam szczęście i dobre wzorce. Guzik prawda! Wielki kwadrat w horoskopie i ciężka karma nad którą ze współczuciem pochylali się astrologowie zaprzecza takim bzdurom. Ja wiem, że jestem prawdziwą heroiną i jestem dumna z tego, co udało mi się zbudować. Inni nie muszą tego widzieć ani wiedzieć, nie muszą się zachwycać moim sukcesem. To moje życie. Jednak ktoś to tego wysiłku nie docenia, nie rozumie, czym jest dbałość o związek i jest zwyczajnie niedojrzały duchowo.

Ale moja heroiczna praca też daje mi prawo, by powiedzieć, że każdy może, jeśli tylko chce – oczywiście jeśli taka jest jego droga duszy. Jesteśmy różni. Nie każdy musi być w związku, tak jak nie każdy musi mieć dzieci czy zdrowe nogi. Nie ma jednego drogowskazu czy nakazu, jak żyć, bo programów jest tyle, ile ludzi. Osoba samotna nie jest gorsza od tej, która ma stałego partnera – to jasne. Ale nie jest też w niczym lepsza. Ma zwyczajnie inny plan duszy. Dzielę się więc swoim doświadczeniem, ale doceniam przyjaciół, których ścieżki są odmienne, wiodą samotnie, bez stałego związku, bez jakiegokolwiek związku. Moja świadomość różnorodności powoduje, że nie oburzają mnie odmienne wybory.

Natomiast stale dziwię się, że ktoś kto rozmawia o rozwoju duchowym, nie rozumie, jak wielkim wysiłkiem jest pielęgnowanie związku. Z własnej praktyki wiem, ile to trudu i nie rozumiem, że tego trudu inni nie chcą zauważyć i uszanować, zafiksowani na własnych stereotypach. A logicznie rzecz biorąc ktoś, kto takiego związku nie utrzymał, zwyczajnie nie ma prawa się wypowiadać. Bo nie ma potrzebnej do takiej dyskusji praktycznej wiedzy. To tak, jakbym chciała pouczać mechanika samochodowego w kwestii naprawy auta, chociaż w życiu nie słyszałam nawet z czego składa się silnik. O podwoziu nie wspominając. Dziecinne podskakiwanie na jednej nóżce i pokrzykiwanie, że tylko samotność zasługuje na uznanie jest dowodem duchowej niedojrzałości. Choćby dlatego, że – jak już wspomniałam – każdy wysiłek: bez związku, dla związku, dla samotności, dla wielu relacji jest równie ważny. Liczy się nasza miłość i umiejętność pokonywania bólu miłością, a nie to, z kim żyjemy lub nie żyjemy pod jednym dachem.

Nie uważam, że ludzie w stałych związkach są lepsi od innych. Nie uważam też, że samotni są lepsi czy gorsi. Nie oceniam i nie rozpatruję tematu w kategoriach porównywania kogokolwiek. Zwracam tylko uwagę na to, czego wielu ludzi widzieć nie chce – stały związek to najmocniejszy znany mi poligon rozwoju duchowego, w którym osiąga się mistrzostwo w miłości bezwarunkowej i wybaczaniu. To dwa filary sensu życia. Jesteśmy tu na Ziemi dla miłości do siebie i dla daru wybaczania. Samotnik może nauczyć się kochać siebie, ale wybaczania nie opanuje nigdy tak dobrze, jak ktoś będący w związku, kto stale staje przed takim wyzwaniem, a nie raptem dwa razy w życiu. To bezsprzeczne i nie podlega żadnej dyskusji. Nie ma przymusu uczenia się w stałej relacji. Można inną drogą. Ale warto być na tyle uczciwym, by uznać, co wnosi dobry związek do naszej duchowości. Stały partner intymny to najmocniejszy szlifierz i najlepszy nauczyciel rozwoju. Nikt nas tyle nie nauczy, ile osoba, którą dopuszczamy do naszych najbardziej osobistych zasobów. I nie są to łatwe lekcje.

Czasem czytam wyżalanie się o tym, ile bólu znosi ktoś, kto został zdradzony, porzucony, zostawiony i jest teraz sam. Im mniejsza dojrzałość duchowa, tym bardziej zaawansowany bełkot literacki na temat cierpienia. A prawda jest taka – mówię to z własnego doświadczenia – że rozstanie z ukochanym jest wobec trudności w związku, jak stłuczenie kolanka wobec agonii na raka. Kiedy kochamy jesteśmy jednym. Każdy ból mojego męża to mój ból. Każde cierpienie zaliczam podwójnie – swoje i jego. Gdyby nie miłość, która raz za razem wskrzesza mnie z martwych, nie przeżyłabym nawet dziesięciu lat związku.

Miłość to więź energetyczna, którą trudno sobie wyobrazić ludziom opartym na oczekiwaniach wobec innych. Wiele związków tak wygląda: co on mi da? czy mi będzie dobrze z nim? Czy mi się opłaca? W dobrym pełnym miłości związku nie ma pytań, jest tylko kochanie, wspólne przeżywanie i prawdziwa Jedność w Dwóch Ciałach. Życie nie polega jednak na spijaniu sobie z dzióbków, tylko właśnie na tym, że bierzemy na siebie każde cierpienie partnera i każde karmiczne przepracowanie. W prawdziwym związku nie ma: to twoje, a to moje. Wszystko jest nasze. Każda choroba, każdy ból, każdy cios od karmicznych wrogów.

Jestem świadoma, że piszę z wyższych poziomów świadomości i moje artykuły nie są zrozumiałe dla wszystkich. Są jak błyski Światła dla tych, którzy są gotowi, by przyjąć impuls do duchowego wzrostu. Dla większości to tylko niewygodne prawdy, do których dorosną dopiero za jakiś czas. Bo bardziej komfortowo niż zmagać się karmą partnera jest wyrzucić z domu kogoś, kto nam nie służy na dwóch łapkach i nie nosi na rękach. Fajniej pisać nadmuchane teksty o asertywności i wrażliwości, by popisywać się przed równie niedojrzałymi ludźmi. A w praktyce zamiast tracić czas na ciężką pracę nad sobą i związkiem, można mieć przestrzeń na kursy “otwierania trzeciego oka” czy “jasnowidzenia”. Jasnowidz to ktoś, kogo każdy podziwia. A kto podziwia “starą żonę”? Przecież to żadna sztuka być żoną czy mężem. Kto by się tym zajmował?

Na koniec jeszcze dwie ważne informacje dla tych, którzy są gotowi na to wszystko, co staram się przekazać. Po pierwsze nie każdy wieloletni związek jest dobry w sensie duchowym. Ludzie czasem są ze sobą dla świętego spokoju, z przyzwyczajenia albo dlatego, że nie chcą złamać kościelnej przysięgi, by nie zgrzeszyć. Nie ma tam miłości ani wybaczenia. Są sobie obcy. Nie ma tam duchowych lekcji kochania, chociaż są inne lekcje, np. spokoju i tolerancji wobec siebie.

I druga ważna rzecz: nie ma idealnych partnerów ani idealnych związków. Każdy związek oparty na miłości to ciężka praca. Partner może być dobry i pełen czułości wobec nas, ale niesie swoje cierpienia, zapisy i karmiczne wzorce. Poprzez miłość wchodzimy z nim w jedno pole energetyczne i przerabiamy wspólnie każdy jego ból. A on przerabia nasze zapisy. To działa w obie strony. Ale jest trudne. Świadome włączenie się w takie przepracowanie to skok kwantowy w duchowym wzrastaniu. Ale nie każdy ma siłę, by to udźwignąć. Łatwiej pisać peany na temat samotności.

Bogusława M. Andrzejewska

Poza normą

Ostatnio ukazało się dużo artykułów na temat psychopatów, narcyzów i kwestii pozytywnego myślenia w odniesieniu do relacji z takimi osobnikami. Dokładam swoje kilka słów, żeby potwierdzić to, co piszą znawcy tematu. Z pewnymi osobami nie ma żartów. Istnieją niestety gatunki patologiczne. To oznacza, że wszystkie piękne duchowe teorie o tym, że każdy jest Światłem należy traktować w sposób całkowicie dojrzały. Miłość do siebie ma nas chronić przed cierpieniem, a nie poddawać manipulacji dewiantów.

Wielokrotnie pisałam, że kiedy podnosimy poczucie wartości i pokochamy siebie, to partner czy inna bliska nam osoba przestaje nas poniżać czy wyzywać. To prawda. Partner to lustro, które obnaża nasze słabości i kompleksy. Jednak ta zasada działa tylko w normalności – w relacjach, które nie są patologiczne, tylko zwyczajnie przechodzą jakieś normatywne trudności. Podam Wam przykład z własnego życia.

Mój mąż zawsze mnie kochał, wspierał i był ogólnie dobrym, czułym partnerem. Jednak dwadzieścia kilka lat temu, kiedy byłam mocno zakompleksiona, potrafił mnie rugać i wyśmiewać w sposób niezbyt przyjemny dla mnie, kiedy coś zrobiłam źle. Któregoś dnia przez pół godziny motałam się z pilotem do nowego telewizora, zanim wreszcie ogarnęłam jego działanie. Powiedziałam wtedy głośno do siebie: “ale ze mnie kretynka!”. Godzinę później mój mąż wrócił z pracy i skrytykował coś, co źle zrobiłam tymi samymi słowami: “ale z ciebie kretynka!”. Dosłowność tego lustra wbiła mnie w podłogę. Od tamtej pory bez najmniejszej wątpliwości zaczęłam pracować nad podnoszeniem poczucia własnej wartości. W efekcie mąż coraz rzadziej mnie krytykował, przestał podnosić na mnie głos, a finalnie dzisiaj nie ruga mnie wcale, nie obraża, a wyłącznie podziwia. Zwyczajnie odrobiłam lekcje z szacunku do siebie i problem zniknął.

Takich przykładów u siebie i u moich klientów mogę podać wiele. Tak działa Zasada Lustra w normalnym związku. Dlatego stale zachęcam do pracy nad sobą. Dotyczy to też relacji z szefem, z rodzicami, z dziećmi. Ludzie, którzy nas szanują i kochają potrafią nas czasem zranić przykrym słowem czy zachowaniem. To życie. Praca nad sobą jest naszą aktywną reakcją na pokazanie nam przez wszechświat wzorca dotyczącego naszych kompleksów, naszego braku wiary w siebie, naszego niedoceniania siebie i czy wręcz bycia wobec siebie samego nielojalnym.

Z praktyki znam jeszcze inne pozytywne działanie Zasady Lustra. Kiedy pewna moja klientka, którą bardzo lżył i poniżał partner, zaczęła podnosić swoje poczucie wartości, ów partner po prostu odszedł od niej. Niespodziewanie spakował swoje rzeczy i zakończył związek. Mojej klientce było oczywiście trochę przykro, albowiem liczyła na inny efekt swojej pracy nad sobą. Jednak smutek nie trwał długo. Wkrótce poznała innego pana, który okazał się dobrym, czułym i kochającym człowiekiem. Zmiana wewnętrznego wzorca przyprowadziła do niej fajnego partnera. Czasem tak działa Zasada Lustra. Moim zdaniem to zawsze pozytywne dla nas działanie, dlatego stale ją stosuję.

Jednak lustro działa tylko dla nas. To oznacza, że nikt z nas nie ma żadnego wpływu na drugiego człowieka. Każda ludzka istota ma wolną wolę. W praktyce nie mamy władzy, by zmienić alkoholika, dewianta, psychopatę czy narcyza. To bardzo ważne! Jeśli ktoś myśli, że pozytywnym myśleniem, duchowymi medytacjami czy czarami i kochaniem samego siebie sprawi, że mąż przestanie pić czy zaniecha hazardu, to jest w błędzie. Powtórzę: nie mamy władzy nad inna osobą i tylko ona sama może zmienić siebie i podjąć jakąś terapię w celu uzdrowienia. I to całkowicie duchowa zasada – zasada samostanowienia.

Temat alkoholizmu jest tak powszechnie znany, że chyba nie muszę przypominać, że dotąd żadna żona czy matka nie uwolniła męża czy syna ze szponów  nałogu. Nie ma takiej możliwości. Tylko sam alkoholik może podjąć decyzję o tym, by wyjść z uzależnienia. I oczywiście takie rzeczy się zdarzają. Ludzie przechodzą pomyślnie terapię i uwalniają się z jakiegoś dziadostwa. Ale to zawsze ich wybór – tych, których to dotyczy. Żadna żona nie zaczaruje męża i nie uwolni go z psychicznej choroby.

Przenieście to proszę na wszystkie inne psychiczne problemy. Na przykład na psychopatów, narcyzów czy narkomanów. Nikt nie uleczy drugiego chorego człowieka swoim pozytywnym myśleniem. Takie cuda się nie zdarzają, ponieważ konstrukcja wszechświata zakłada, że mamy władzę wyłącznie nad swoim życiem. Możemy z miłością wspierać alkoholika czy narkomana w procesie terapii, ale tylko zgodnie z zaleceniami psychologa prowadzącego, a nie poprzez głaskanie po główce. Sam chory również może stosować medytacje, pozytywne myślenie i ćwiczenia podnoszące poczucie wartości – jak najbardziej może to być pomocnym dodatkiem do terapii. Ale to jego proces nie nasz. Nie mamy na to wpływu.

Przypadki, które tutaj wymieniam to patologia. Rzadko o tym piszę. Częściej pokazuję, jak poprawić relacje i jakość życia, kiedy mamy obok siebie normalnych i zdrowych psychicznie ludzi. Czasem trochę nadwrażliwych, czasem zakompleksionych, czasem trochę niedojrzałych emocjonalnie. Nie ma ideałów. Dzięki kochaniu siebie i pozytywnemu myśleniu setki ludzi zmieniło swoje życie na lepsze. Ale do uzdrawiania patologicznego partnera potrzeba specjalistycznej terapii, na którą ów partner sam się zdecyduje. Nie uzdrowimy go naszym pozytywnym myśleniem ani naszą miłością.

Jednak podnoszenie poczucia własnej wartości jest zawsze bezcenne. Dla nas. Czasem dopiero wtedy, kiedy zaczynamy siebie szanować, dostrzegamy, że jesteśmy w relacji, która jest dla nas krzywdząca. Dopiero dzięki skupieniu na miłości do siebie zauważamy brak harmonii w związku i otwieramy się na zrozumienie, że wcale tak być nie musi. Miłość do siebie pozwala nam bez żalu zakończyć życie w piekle i odejść od kogoś, kto się nad nami znęca albo chleje na umór czy ćpa, mając w nosie nas i nasze emocjonalne cierpienie.

Jest takie piękne “prosperitowe” powiedzenie: nikt nie może Cię skrzywdzić, jeśli nie dasz mu na to przyzwolenia. Prosperująca Świadomość to człowiek, który kocha siebie i dba o swój dobrostan. Nie pozwala się krzywdzić. Nie wmawia sobie, że alkoholik jest przecież kochany i któregoś dnia przestanie chlać. Umie zrezygnować ze związku, który jest dla niego toksyczny. Nie rozczula się nad swoimi iluzjami, straconymi nadziejami i nic nie wartymi złudzeniami, że oto on cudownie pić któregoś dnia przestanie, a do domu powróci wymarzona sielanka. Prosperująca Świadomość wybiera swój spokój, swoje szczęście i swój dobrobyt.

Myślę, że to bardzo oczywiste, ale na wszelki wypadek powtórzę – duchowość, która mówi o kochaniu i wybaczaniu ma być pojmowana w sposób dojrzały. Najpierw kocham siebie – zawsze na pierwszym miejscu jest moje dobro. Jeśli alkoholik czy sadysta zatruwa mi życie, to z miłości do siebie odchodzę od niego jak najdalej. Potem mogę mu z miłością wybaczyć, że niszczy swoje życie i próbował zniszczyć moje. Wybaczenie to piękna energia – polecam, ale już po zabezpieczeniu swojego dobrostanu.

Bogusława M. Andrzejewska

Nieuczciwość

W niedawno napisanym artykule powoływałam się na kogoś, kto w czambuł potępiał każdą zdradę. Wychodził z założenia, że zdrada jest czymś nie do przyjęcia, świadczy o niedojrzałości i braku uczuć wyższych. Ostatnio spotkałam się z poglądem odwrotnym – ktoś przekonywał, że będąc w stałym związku można potajemnie utrzymywać kontakty seksualne z wieloma osobami. Ukazała się nawet książka, która promuje takie działania. Cóż – ze skrajności w skrajność.

Pierwsza moja refleksja była bardzo smutna, bo to pokazuje, że ludzie całkowicie stracili moralny kompas i nie odróżniają dobra od zła. Bawią się słowem, wchodzą w demagogię i manipulują innymi zgodnie ze swoją aktualna potrzebą. Przykre to, bo zasady tworzenia zdrowych i pełnych miłości relacji są dla mnie takie oczywiste, że aż dziw bierze, co ludzie wymyślają.

Jeśli dodalibyście odruchowo: “…i po co?”, to tutaj odpowiedź jest dla mnie jednoznaczna. Pisanie książek, które manipulują czytelnikiem, jest spowodowane komercją. Zdrady małżeńskie są dość powszechne i temat ciągle budzi wielkie zainteresowanie. Każdy zdradzający mąż i każda zdradzająca żona ucieszy się, kiedy zobaczy książkę udowadniającą czytelnikom, że zdradzanie partnera jest czymś całkiem normalnym i całkiem w porządku. Jest popyt – jest i sprzedaż. A wydawnictwo wyda najgorsze bzdury, jeśli tylko wie, że te bzdury się sprzedadzą. Liczy się przecież zarobek, nikt nie prowadzi wydawnictwa, by szerzyć mądrość, prawdę czy dobro, ale by zarabiać.

Wracając do meritum, chcę zastrzec, że są ludzie, którzy mają wielu partnerów i nie widzę w tym niczego złego. Są to związki otwarte. Nie próbuję ich w żaden sposób oceniać, ponieważ każdy ma prawo sam wybierać formę swojej relacji intymnej. To dla mnie w porządku. Jest jednak bardzo istotna różnica pomiędzy związkiem otwartym a tradycyjnym małżeństwem – w związku otwartym partnerzy oboje wyrażają zgodę na taką formę. W małżeństwie jest wręcz przeciwnie: ślubują sobie wierność. Seks na boku jest wtedy złamaniem obietnicy, jest oszustwem.

Czy wiecie, co oznacza słowo: „ślub”? Do czego się odnosi? Przecież nie ma w tej semantyce białej sukni czy weseliska na stu gości. Ślub to ślubowanie – przysięga. Jest tam wiele pięknych zobowiązań – trwanie obok siebie w rozmaitych trudnościach, miłość, lojalność, bycie razem do końca życia, ale jest i to magiczne słowo: “wierność”. Innymi słowy – przysięgamy sobie wzajemnie, że nie będziemy sypiać z innymi osobami. Wierność jest niejako obowiązkowym warunkiem małżeństwa. Wierność wzmacnia związek i go określa, ponieważ jest gwarancją, że jestem na dobre i złe z tym, kogo wybrałam. Jestem dla niego, a on jest dla mnie.

Jeśli dwoje małżonków wspólnie uzgodni, że on współżyje z sąsiadką, a ona z listonoszem i jest im z tym dobrze – to wyjątek. To prywatne odejście od zasad, które ma miejsce w czterech ścianach, a rzekłabym nawet: pod kołdrą. Nic nam do tego, jeśli to nie nasza kołdra. Ale nie zmienia to ważności zasady, która obowiązuje w cywilizowanym społeczeństwie. I nie tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja, która się sprawdza. Nie tylko dlatego, że ludzie wierni sobie są szczęśliwsi od tych brykających na lewo i prawo. Ale również dlatego, że tak zostaliśmy wychowali – czyli do takiej formy związku jesteśmy przygotowani emocjonalnie, energetycznie i społecznie.

Spójrzmy dla przykładu na Mormonów czy Muzułmanów. W tych kulturach mężczyzna może mieć kilka żon, co oznacza, że kobiety od urodzenia są wychowywane w taki sposób, by czuć się naturalnie w sytuacji, w której dzielą się mężem z innymi. Jak wiemy tworzą one mini społeczności i wzajemnie wspierają się w wychowywaniu potomstwa. Jeśli jednak Europejka wejdzie do takiej rodziny, nie czuje się komfortowo, ponieważ nie jest do tego przygotowana. Jej wzorce wpisane w dzieciństwie domagają się innych zasad w związku.

Jest co najmniej jedno państwo na świecie, leży w Azji, w którym to kobieta może mieć dwóch lub więcej partnerów. W tamtej kulturze to pewna norma i nikt nie czuje się z tym niekomfortowo. U nas jest inaczej. Ręka do góry panowie, jeśli taki układ by Was satysfakcjonował. Który z Was byłby szczęśliwy w związku z żoną i dwoma szwagrami, kiedy nie ma na boku innych kobiet i ta jedna jest dla wszystkich trzech?

To co najistotniejsze – w naszej kulturze wierność nie jest tylko kwestią seksualną. To jakość psychologiczna. Będąc w relacji, w której ślubowaliśmy sobie wyłączność, jest to zwyczajna uczciwość. Tak po prostu – uczciwość. Obiecałam i dotrzymuję. Wtedy mój partner wie, że może na mnie polegać, że może mi zaufać. Seks jest tylko cząstką związku. Idąc do kochanki, mężczyzna zanosi jej swoje refleksje, marzenia, tęsknoty. Dzieli się z nią swoimi zasobami. Jak twierdzą niektórzy – także zasobami pobranymi od żony. To kradzież. Taki człowiek okrada żonę i wynosi coś do obcej kobiety. Moim zdaniem kobieta, która sypia świadomie z żonatym mężczyzną jest złodziejką i do tego arogancką, bo zwykle nie widzi w tym niczego złego. Ale życie przynosi rozmaite sytuacje i nie jest moim zamiarem kogokolwiek potępiać – pokazuję jedynie energetykę.

Pamiętajmy, że tradycyjne ślubowanie nie jest w naszej kulturze żadną obrożą ani kajdankami. Rozwody nie są skomplikowane, a ponadto zawsze można wybrać separację. Nikt nie może mi zabronić wyprowadzić się od męża, kiedy poznam kogoś, z kim zechcę być bardziej niż z mężem. Można to zrobić w każdej chwili. W XXI wieku nikt nas za to nie napiętnuje. Ale trzeba zrobić to uczciwie. Powiedzieć otwarcie żonie lub mężowi, że odchodzimy. Uzgodnić warunki opieki nad dziećmi. Nie jesteśmy do nikogo przykuci na stałe. Tym bardziej nie ma potrzeby, by oszukiwać i kłamać. Zdrada jest zawsze nieuczciwością. Dlatego tak się nazywa.

Nie chcę i nie próbuję nawet nikogo oceniać. Zdrady się zdarzają. Jak pisałam poprzednio, różnie układa się życie i ludzie też rozmaicie reagują na swoje kompleksy i potrzeby. Warto próbować zrozumieć drugą osobę, warto rozmawiać, warto uzdrawiać relacje. Nie każdy, kto zdradza, jest złym i niereformowalnym człowiekiem. Każdy przypadek jest indywidualny. Jednak zdrada wymaga uwagi, bo jest nieuczciwością. Nie można zatem łykać jej jak żaby i mówić: to naturalne i w porządku. Nieuczciwość nigdy nie jest w porządku.

I jeszcze raz wrócę do związków otwartych. One mogą być dobre i udane, bo tam nikt nikogo nie okłamuje. Kiedy mężczyzna zabiera zasoby energetyczne od żony i niesie je do innej kobiety, to również jego żona bierze pobrane od męża zasoby i zanosi do innego człowieka. Dlatego czworokąty są mniej dramatyczne od trójkątów, jest w nich odrobina równowagi i zgoda na przepływ zasobów. Jeśli jest zgoda, to nie ma kradzieży, prawda? To jasne. W każdej relacji potrzebna jest wspólna umowa i prawda. Potrzebna jest uczciwość. A to też sobie ślubujemy.

Bogusława M. Andrzejewska

Zamienił stryjek

Aby związek był szczęśliwy, ludzie powinni dobierać się według pewnych zbliżonych poziomów. Wykształcenie, pewien iloraz inteligencji, zainteresowania, to wszystko – moim zdaniem – ma znaczenie dla dobrych relacji. Pisałam o czymś takim, jak mezalians. On nadal istnieje i nie służy związkom. Niestety jako postkomunistyczne społeczeństwo, głoszące program równości ludzi udajemy, że go nie ma i potem rozwodzimy się co chwilę, bo nie możemy znaleźć ze sobą wspólnego języka. Tymczasem wszyscy mamy oczywiście równe prawa, ale jesteśmy przy tym inni, różni, mamy różne priorytety.

Związek Księżniczki z Grajkiem jest z góry skazany na porażkę, podobnie jak związek Księcia i Wieśniaczki. Jedno czyta książki, jest na bieżąco z sytuacją na świecie, ma zainteresowania, lubi porozmawiać o różnych kwestiach, a drugie chce tylko jeść, spać i tańczyć. Takie relacje kończą się zaraz po wyjściu z łóżka, bo w łóżku mezaliansów oczywiście nie ma. Nie uda się kompletnie partnerstwo między Księżniczką i Grajkiem, bo on otworzy ze zdziwieniem buzię, kiedy ona podzieli się jakąkolwiek refleksją. On nie zechce też sączyć luksusowego wina z kryształowych kieliszków, bo woli pić piwo z butelki. I chociaż wcale nie musi upaprać od razu śnieżnobiałego obrusa ze złotym rąbkiem, to drażni go ten obrus i wkurza, bo woli usiąść na zwykłym pniaku przy kiełbasce z grilla.

To tylko metafory, ale mam nadzieję, że każdy będzie umiał podstawić sobie pod nie to, z czym ma lub miał do czynienia. I to wcale nie oznacza, że Księżniczka jest lepsza, a Grajek gorszy. Nie. Oni po prostu się różnią. Ktoś, kto uwielbia prostotę i sportowe ubrania może mieć klasę większą niż elegantka na szpilkach, obwieszona złotem i o paznokciach dłuższych niż same palce. Ale ona będzie się męczyć przy ognisku z pieczonymi ziemniakami i cały czas sprawdzać, czy nie wybrudziła sobie najnowszych spodni kupionych za całą pensję. A on zatęskni za dziewczyną, która w zwykłych dżinsach siada ze śmiechem na trawie.

Bardzo ciekawym przykładem mezaliansu jest Stanisław Wyspiański, który ożenił się z prostą wiejską dziewczyną. Teodora absolutnie nie rozumiała artysty ani jego filozofii czy twórczości. Natomiast była bez dwóch zdań dobrą kucharką i do białości szorowała podłogi. Dla patriarchalnego faceta – ideał: gotuje, pierze, sprząta, rodzi dzieci i do niczego się nie wtrąca, bo na niczym się nie zna. I dla nas współczesnych kobiet jednoznaczny symbol – służącej swojego pana męża. Z całą pewnością nie było tam partnerstwa. Niektórym panom może się taki układ podobać.

Jeśli jednak chcemy ze sobą rozmawiać o tym, co dla nas ważne, jeśli chcemy mieć oparcie w partnerce czy partnerze, warto mieć obok siebie kogoś, kto nas rozumie. Jeśli chcemy być szczęśliwi, musimy moc rozmawiać lub milczeć, ale zawsze mieć wybór. Przypomnę, że związek bez komunikacji nie jest wcale dobrym związkiem, jest tylko umową o wspólne mieszkanie. Jest w tym jednak coś jeszcze ważniejszego. Otóż można wejść w intymną relację z osobą o dobrym sercu, ale niedopasowaną do nas poziomem intelektualnym. Można, ale zawsze będzie w tym trochę nadużycia. Nie będziemy takiej osoby traktować dobrze, a w momencie zmęczenia czy rozdrażnienia, spontanicznie będziemy ją poniżać.

Właśnie dlatego partnerstwo udaje się tylko wtedy, kiedy ludzie czują się równi względem siebie. Kiedy oboje mają świadomość swojej wartości. Jak można czuć się dobrze obok inteligentnego erudyty, kiedy samemu nie czyta się nic kompletnie, a pisząc nieliczne komentarze na Fb, robi się tak prozaiczne błędy, jak: „dzieńkuje” zamiast „dziękuję”? Taka osoba może czuć się dobrze tylko obok kogoś, kto tak jak i ona nic nie czyta i robi te same lub nawet gorsze błędy. Nie dla każdego poprawna polszczyzna jest priorytetem.

Ale wszyscy pragniemy być z ludźmi, przy których czujemy się dobrze. Nikt nie chce wstydzić się całe życie albo mieć świadomość, że partner się za niego wstydzi. Tym bardziej, jeśli są ludzie, którzy myślą, działają czy piszą tak samo jak my i przy nich można być sobą, można sadzić błędy, a co ważniejsze: zamiast męczyć się z czytaniem grubych książek, można iść z tym kimś na piwko lub potańczyć. Mezalians to kompletne niedopasowanie pod względem potrzeb i wartości. Nie służy związkom i kiedy mija erotyczna fascynacja, to zostajemy w bardzo niekomfortowym układzie.

Często zdarza się jednak, że Książę zdradza swoją cudowną, mądrą i dobrą Księżniczkę z Wieśniaczką piszącą „dzieńkuje”. Ewidentnie „zamienia stryjek siekierkę na kijek”. Dlaczego? – pytają mnie wszystkie rozczarowane Księżniczki – Czego mu zabrakło? Odpowiedź jest prosta: dzieje się tak wtedy, kiedy Księżniczka przerasta Księcia i on nie może przy niej zabłysnąć. Nawet będąc Księciem, może przy wyjątkowej kobiecie poczuć się jak Żaba. Szuka sobie wtedy kogoś prostego, głupiego, brudnego, kto zachwyci się blaskiem Książęcego uroku i zatrzepocze z zachwytu rzęsami, bo: „ojej, taki cudny Książę na białym koniu do mnie zawitał…” A on czuje się przy niej taki mądry i wspaniały!

Zwróćcie proszę uwagę, że Książę szuka sobie kogoś o kim świadomie myśli z odrobiną pogardy. Czy zatem Wieśniaczka jest w takim układzie wygrana? No, absolutnie nie! Przez chwilę będzie się zachwycać sytuacją i chwalić wszystkim, że Książę zwrócił na nią uwagę. Ale dość szybko zobaczy, że on oczekuje tylko podziwu i wiernego słuchacza. Kogoś, kto go traktuje jak Księcia i przy kim kompletnie nie musi się starać. A przecież Wieśniaczka też chciałaby, aby partner o nią zabiegał. Nie jest to uczciwy układ i nie jest partnerski pod żadnym względem.

Niedojrzały Książę potrzebuje tego trzepotu rzęs, a Księżniczki dość szybko po zawarciu związku przechodzą na poziom dojrzałej miłości i partnerstwa. Kochają, przytulają, dbają, ale nie zachwycają się złoconą koroną, bo mają przecież swoją. Wieśniaczka nie ma korony i przy niej Książę może być Księciem w całej okazałości. Może roztaczać swój urok i puszyć piórka jak paw, a Wieśniaczka skacze dookoła niego na dwóch łapkach. Oczywiście to też wyraz wielkiej niedojrzałości u Księcia, jak już pisałam, ale wyraźnie tłumaczy, dlaczego „zamienia stryjek siekierkę na kijek”. Któż mądry i dojrzały chce zamienić Księżniczkę na Wieśniaczkę? Nikt. Ale zakompleksiony Książę szuka pieczonego lodu, bo chce lśnić, zamiast dojrzale kochać.

Bogusława M. Andrzejewska

Niedojrzałość

Wbrew pozorom życie nie jest zbiorem stereotypów, lecz namacalnym i zróżnicowanym indywidualnym doświadczaniem rozmaitych wydarzeń. Jest także przeglądem przeróżnych relacji, w których określamy siebie, przeglądając się w oczach innej osoby. Czasem zobaczymy tam miłość lub przyjaźń, czasem niechęć, a czasem spada na nas cały wulkan rozmaitych emocji, które potrzebują miesięcy lub nawet lat, byśmy umieli określić samych siebie.

Klientki często zadają mi pytanie o wzorce, które towarzyszą zdradom, ponieważ chcąc uzdrowić swoje relacje, pragną przede wszystkim stałego w uczuciach partnera. A doskonale wszystkim wiadomo, że choćby żona była najcudowniejszą istotą, całą ze złota, nie daje to żadnej gwarancji na szczęście, bo z wiernością nie ma nic wspólnego. Mężczyźni zdradzają nawet namiętne, piękne i dobre kobiety. Robią to często paradoksalnie z brzydkimi, oziębłymi i niedobrymi osobami, bo nie szukają wcale „kogoś lepszego”. Szukają inności, łatwego seksu, dowartościowania siebie, zabawy. Albo nie szukając niczego, wykorzystują tylko nadarzającą się okazję do fizycznej przyjemności.

Ale nie wszyscy. Stereotyp atawistycznej męskiej poligamii nie zawsze działa, ponieważ istnieją – na szczęście dla nas, kobiet – panowie lojalni, uczciwi i kochający. Co zatem decyduje o tym, czy mężczyzna pobiegnie za kuszącą go obcą spódniczką, czy zachowa się odpowiedzialnie, świadomie panując nad fizycznym popędem? Podałam już wiele odpowiedzi. Wierny mężczyzna, to człowiek z wysokim poczuciem wartości, który nie potrzebuje niczego udowadniać sobie i innym. To także ktoś, kto miał w domu dobry wzorzec w postaci kochającego, uczciwego ojca.

Ale jest jeszcze coś ogromnie istotnego – dojrzałość i rozsądek. Dojrzały mężczyzna umie stawiać granice i nie pozwala się podrywać kapryśnej, szukającej rozrywki panience ani wyrachowanej kobiecie, która liczy na jego majątek lub inne wymierne korzyści płynące z jego pozycji zawodowej. Nie potrzebuje kłopotów i nie rozpina spodni na widok kawałka gołego ciała. Wie i rozumie, że przyjaźń, szacunek i miłość żony, a także rodzina i dzieci są więcej warte od jednego skoku w bok.

Dla kobiet wartości uczuciowe i rodzinne są zwykle oczywiste, ponieważ taka jest nasza emocjonalna i biologiczna struktura. Ale oczywiście bywają wyjątki. Znam kobiety, które zdradzają wiernych i kochających mężów. Nie ma tu żadnej reguły. Jednak mężczyźni z natury są ukierunkowani na rywalizację i zwyciężanie, a zdobycie – czy raczej zaliczenie – kolejnej kobiety jest zwykle uznawane za sukces. W nie mniejszym stopniu niż udana biznesowa umowa, rewelacyjny kontrakt czy ogromne zyski w firmie.

Wracając do niedojrzałości – możemy ją postrzegać jako władzę wewnętrznego dziecka nad świadomym dorosłym. Dojrzały człowiek panuje nad dzieckiem, niedojrzały pozwala dziecku podejmować decyzje. A czego może chcieć dziecko? Wyłącznie zabawy. Dziecko myśli kategoriami poszukiwania przyjemności bez względu na konsekwencje. Ileż to razy maluch wbrew zakazom zjada całą paczkę słodyczy i potem cierpi z powodu bolącego brzuszka? Albo biega w zimny dzień bez czapki, aby później przez tydzień leżeć z gorączką.

Seks na boku jest zabawą. Niedojrzały mężczyzna uwodzi kogoś lub pozwala się uwieść obcej kobiecie wiedząc o tym, że w domu czeka żona lub partnerka i cała zabawa jest z gruntu zła. Ale chce przyjemności tak bardzo, że nie myśli o konsekwencjach. Jest jak dziecko, które ukradkiem wyjada cukier z cukierniczki, oglądając się przez ramię, czy mama nie widzi. Działanie wbrew zakazom i prośbom rodziców jest u małych chłopców nagminne. Oni po prostu lubią robić to, co chcą. Natomiast nie znoszą tego, że czegoś im nie wolno.

Niedojrzały mężczyzna jest nadal takim małym chłopcem, który w szatni porównuje wielkość swojego siusiaka z kolegami. W dorosłym wieku nie potrzebuje już miarki, tylko dużej liczby chętnych kobiet, którym może udowodnić, że jest prawdziwym ogierem. Żona jest dla niego w sensie psychologicznym „matką”, kimś kogo się kocha, ale kogo się nie słucha, tylko broi po swojemu, szukając najlepszej dla siebie zabawy. Jest rzeczą niekwestionowaną, że żony są najważniejsze dla niedojrzałych panów – zawsze stawiają je na pierwszym miejscu. Zawsze do nich wracają. Nie oznacza to jednak wierności, tylko potrzebę matczynej opieki pomimo wielu przygód na boku.

Dojrzały mężczyzna nie widzi w swojej żonie matki, lecz partnerkę. Oznacza to zupełnie inny układ, który możemy symbolicznie określić jako „dorosły-dorosła”. To jest ktoś, z kim się rozmawia, negocjuje, ustala ważne rzeczy i kogo się nie okłamuje, bo tylko szczerość gwarantuje przyjazną współpracę i dobry związek. Dojrzałość to także niezależność i samodzielne rozwiązywanie problemów, które można też omówić z przyjacielem, jakim jest partnerka. Niedojrzały człowiek jest kimś w rodzaju dziecka, które ukrywa przed mamą swoje figle, udaje grzecznego, a potłuczony przez życie przybiega do niej, aby go nakarmiła ciepłym rosołem, przytuliła i opatrzyła rany.

Oczywiście bywa i tak, że ludzie się zakochują w kimś innym. Małżeńska miłość czasem wygasa i ludzie odchodzą od siebie, aby poukładać swoje życie na nowo. Jeśli oboje są naprawdę dorośli, to zostają przyjaciółmi lub co najmniej dobrymi znajomymi, którzy wspólnie dbają o dzieci. Niedojrzały partner zwykle zostaje przyłapany na zdradzie, z której wykręca się jak dziecko. Wyrzucony z domu znajduje kolejną kobietę, która będzie dla niego „matką” – stworzy mu ciepły azyl, zbuduje rodzinę, aby mógł bawić się życiem bez przeszkód. Do czasu ponownego przyłapania na zdradzie.

Czasem taki mężczyzna dojrzewa i zaczyna brać odpowiedzialność za swoje czyny. Tak, taki cud czasem się zdarza, bo życie nas niesamowicie szlifuje i różne okoliczności transformują nasze podejście do świata. Trudno ocenić, co najmocniej wpływa na człowieka, bo każdy z nas jest inny. Czasem to musi być coś dramatycznego, a czasem wystarczy mocno potrząsnąć człowiekiem. Bywa, że wizja utraty kochającej „matki-żony” wystarcza, aby mężczyzna dojrzał i zaczął inaczej postępować. Znam takie przypadki, ale na pewno nie ma tutaj żadnej reguły.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 41

Czasem, kiedy mamy wyjątkowo trudny dzień, za oknem pada, a w lodówce pusto, osaczają nas rozmaite smutne refleksje. Dajemy się im ponieść i pozwalamy sobie ponarzekać na los. Ogólnie warto wiedzieć, że kiedy spada nam energia, jesteśmy też bardziej podatni na wpływ różnych cudzych sugestii, ale też na to co nazywa się zbiorową podświadomością. To te wszystkie lęki i cierpienia wywoływane przemocą, wojną u sąsiadów,  powodzią lub suszą. Taki kołowrotek – pozwalamy, by spadała nam energia, a za chwilę spada ona jeszcze bardziej, a nas dopadają rozmaite lęki.

To tak przy okazji – przypomnienie, by dbać o swoją energetykę i pilnować poziomu wibracji. Chciałam jednak napisać o czymś innym, o refleksji, która mnie nie tak dawno dotknęła, kiedy było mi ciut smutniej. Wierzę, że każdy miał chociaż raz takie myśli i taki pomysł jak ja. Otóż pracowałam wówczas nad jakimś ciężkim karmicznym wzorcem i chyba poczułam się tą pracą zmęczona. Doświadczenie sprzed wielu lat, oczyszczane na tysiąc sposobów, jak cebula pokazywało coraz to inne warstwy. Ilekroć pomyślałam, że wreszcie sobie poradziłam, pojawiał się inny lęk lub inny temat schowany pod tym, z czym się uporałam. I tak bez końca. Znacie to, prawda?

Poczułam się zmęczona i powiedziałam sobie, że niepotrzebnie zepsułam własne życie, bo mogłam przecież wybrać inaczej. Najcięższy i niekończący się wieczny problem mojego losu przyniósł do nas wiele lat temu mój mąż poprzez pewną bardzo złą osobę, którą zatrudnił u siebie w firmie. Chociaż przeżyłam śmierć brata i wielu innych bliskich mi osób, potem przeszłam ciężką operację serca i sto innych dramatów – nadal uważam, że ta bezduszna osoba to koszmarna Puszka Pandory, która wysypała się na nasze życie.

To karma mojego męża, więc w tym właśnie refleksyjnym nastroju odkryłam, że wystarczyło wybrać innego partnera i nigdy nie poznałabym tej pani. Ten pomysł bardzo mi się spodobał, ponieważ wyobraziłam sobie swoje życie bez tej osoby i buzia uśmiechnęła mi się na całą szerokość. W młodości miałam więcej adoratorów, niż kiedykolwiek potrzebowałam. Nie musiałam być z moim mężem. Wybrałam go, bo się zakochałam. Ale przecież mogłam wybrać inaczej – choćby po to, by zobaczyć inną linię czasową.

Natychmiast wyobraziłam sobie mojego poprzedniego partnera, z którym byłam, zanim poznałam swojego obecnego męża. To był bardzo trudny związek, bo tamten pan miał sporo własnych problemów i radził sobie z nimi średnio. Najbardziej krzywdził samego siebie, ale rykoszetem obrywali wszyscy, którzy chcieli mu pomóc. Obecnie nie żyje. Zginął tragiczną śmiercią w płomieniach kilka lat temu. No… jednak nie. To nie byłby dobry wybór. To także mężczyzna z trudną karmą.

Pomyślałam potem o innym mężczyźnie, którego kiedyś kochałam, a potem przez wiele lat się przyjaźniliśmy. Wspaniały wrażliwy człowiek. Życie przy nim byłoby piękne… do czasu. Zanim ukończył czterdzieści lat zachorował na ciężką, nieuleczalną chorobę i po kilku trudnych latach zmarł. Przez chwilę ze łzami w oczach wspominałam dawne lata i myślałam, jak trudną lekcją jest żegnać ukochaną osobę, która odchodzi za wcześnie. Nikomu tego nie życzę. No… jednak nie.

Poważnych miłości i związków nie miałam w życiu więcej, ale miałam przystojnych znajomych, z którymi – jak to się kiedyś mówiło – chodziłam. Jeden z moich sympatii też miał trudne życie i też za szybko odszedł na drugą stronę, umęczony rozmaitymi swoimi sprawami. Jeszcze inny zszedł na tak zwaną „złą drogę” i stał się utrapieniem dla bliskich. Kolejny – wcale nie lepiej, chyba odebrał sobie życie.

Nie, nie jestem femme fatale. Ci wszyscy panowie mieli swoje partnerki i żony oraz rodziny. Ja byłam w ich życiu tylko przez chwilę w młodości. Ale kiedy uświadomiłam sobie ich losy, zrozumiałam, że wcale nie wybrałam źle. Na pewno moje życie byłoby inne. Być może doświadczyłabym mniej lub więcej miłości. Być może byłabym biedniejsza lub bogatsza i mieszkała w innym miejscu na świecie. Jednak w każdym z tych przypadków mierzyłabym się z karmą mojego partnera. Byłoby to inne doświadczenie niż zła osoba, z którą rozlicza się karmicznie mój mąż, ale kto wie, czy nie byłoby mi jeszcze trudniej.

Każda z nas kobiet wchodząc w stały związek z mężczyzną bierze na swoje barki część jego karmy. W drugą stronę to też działa – nasz partner bierze część naszej. Spotykamy się w parach, by wspólnie nieść te wszystkie ciężary i razem odrabiać lekcje. To jedno z ważnych zadań w związku i chyba miłość temu właśnie służy. Kiedy otulamy drugą osobę kochaniem, napełniamy ją wiarą w to, że sobie poradzi. Kiedy uczymy ją kochania siebie, dajemy jej siłę do realizacji najtrudniejszych wyzwań.

To wszystko ogólniki, ale zmierzam w gruncie rzeczy do tego, że nawet w fantazji nie zdołamy uciec od wyborów naszej duszy. Kiedy byłam młodsza i było mi smutno, lubiłam sobie wyobrażać inne życie, inne sytuacje i wierzyć w to, że można tak lekko, radośnie i w podskokach przejść przez swoje wcielenie. Dzisiaj rozumiem, że te wszystkie inne scenerie wcale nie są lepsze i że to, co mamy tutaj i teraz jest dla nas najlepsze na ten moment. I wiem, że mam siłę do rozwiązania wszystkich problemów i moc uzdrowienia wszystkiego, co tego wymaga. Nie uciekam, tylko robię swoje najlepiej jak umiem.

Ta refleksja, o której tu napisałam doprowadziła mnie do punktu, w którym przestałam rozważać, jak by to było, gdybym nie była z moim mężem. Cieszę się, że z nim jestem, bo jego trudna karma nie zmienia faktu, że mam dobry związek i czuję się kochana. Jakoś ciągniemy ten nasz wózek z lekcjami od wszechświata i często śmiejemy się do naszych doświadczeń. Moje życie jest dobre i pełne miłości. Po cóż wyobrażać sobie inne wersje bycia w innych liniach czasowych, skoro jesteśmy prowadzeni najlepszą drogą? Po cóż wpędzać się w niepotrzebne żale po hasłem: „a co by było, gdyby…?”, skoro to co jest, niesie w sobie oprócz problemów także mnóstwo dobra. Lepiej wyliczać codziennie błogosławieństwa, niż żałować, że być może inaczej byłoby lepiej. Być może nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej, ale czasem to „lepiej” jest tylko iluzją.

Bogusława M. Andrzejewska

Wiara w siebie

Każdy człowiek jest wspaniałą i utalentowaną istotą. Każdy. Każda żona i każdy mąż. Niektóre talenty są bardziej widoczne, inne mniej. Niektóre zdolności są wyżej przez ludzi oceniane, a inne niekoniecznie i nie przez wszystkich, ponieważ żyjemy w społeczeństwie, które ma swoje tradycyjne priorytety. Pracowitość będzie oczywiście cnotą, a umiejętność rozbawienia drugiego człowieka czy znalezienie z każdym wspólnego języka może pozostać całkowicie niedocenione.

Niezależnie od tego każdy ma swoje zalety. Jakaś żona świetnie gotuje, inna jest czyściutka i z jej wypolerowanych podłóg można wręcz jeść, a jeszcze inna jest po prostu piękną kobietą. Kolejna jest wspaniałą troskliwą i opiekuńczą matką i partnerką, a inna wspaniałym przyjacielem i towarzyszką do długich rozmów. Niektóre z nas są zmysłowe i namiętne, inne zachwycają inteligencją lub poczuciem humoru. Każda z nas rozkochała w sobie męża lub partnera swoim niepowtarzalnym urokiem, talentem, indywidualną jakością.

Warto o tym pamiętać, kiedy z jakiegoś powodu się rozstajemy. Fakt, że partner chce zakończyć związek z nami nie oznacza, że nagle zbrzydłyśmy, zgłupiałyśmy, rozleniwiłyśmy się. Oznacza tylko, że on chce iść dalej z kimś innym, kto daje mu inne jakości. Niekoniecznie lepsze. Po prostu inne. Błędem jest zakładać, że skoro znalazł sobie inną, to ona jest ładniejsza czy mądrzejsza od nas. Błędem jest w ogóle jakiekolwiek porównanie. Mężczyzna zwykle odchodzi do czegoś nowego, by czegoś innego doświadczyć.

Pisałam wielokrotnie, że mężczyźni odchodzą od mądrych, dobrych i pięknych żon do kochanek, które tym żonom nie dorównują. Ale nie o równanie chodzi, lecz o nowość i zmianę. Wielokrotnie w mojej praktyce musiałam gryźć się w język, by nie pytać klienta: „czemu zostawiasz taką wspaniałą kobietę dla tego niemiłego stworzenia?”. To „niemiłe stworzenie” było jakimś wyzwaniem, z którym mężczyzna chciał się zmierzyć. Ale w żadnym razie pozostawiona żona nie miała powodu do kompleksów.

Bywa oczywiście różnie. Czasem rozstajemy się, bo czegoś nam brakuje w związku i znajdujemy to akurat u kogoś innego. To może być – przykład z sufitu – zamiłowanie do tańca. Jeśli obecny partner nie umie i nie lubi tańczyć, to możemy odejść do kogoś, kto spełnia nasze marzenia. W dalszym ciągu nie ma powodu, by ten pozostawiony czuł się gorszy, bo chociaż nie umie tańczyć, to umie szyć, gotować, fotografować, pisać książki albo malować obrazy. A tego akurat nowa partnerka/nowy partner nie potrafi. 

Rozstanie nie powinno być odrzuceniem. Jest zakończeniem jakiegoś etapu i rozpoczęciem nowego. Rzecz jasna rozumiem, że może być trudne emocjonalnie, bo pozostawiona osoba może nadal kochać. Oczywiście. Ale dzisiaj chcę tylko pokazać, że największym błędem, który towarzyszy rozstaniom jest poczucie bycia gorszym i przyjęcie za pewnik, że skoro ktoś odszedł do innej/innego to my jesteśmy jacyś ułomni. Prawie nigdy nie ma to miejsca. Takie przypadki są skrajne i dotyczą ludzi bardzo złośliwych, okrutnych i toksycznych.

Kiedy dwoje ludzi się rozstaje, rzadko kiedy patrzą obiektywnie na siebie i na całą sytuację. Nie dostrzegają prostego faktu, że pewne rzeczy po prostu się dzieją, nawet niezależnie od nas. Bardzo rzadko umiemy stanąć naprzeciwko siebie i powiedzieć: „Jesteś wspaniały/wspaniała, ale uczucie wygasło i chcę iść dalej, pozostając z tobą w przyjaźni”. A nawet, jeśli takie słowa padną, to nikt nie chce w nie uwierzyć. A to błąd. Uczucia przecież wygasają tak sobie bez powodu. Tak, jak czasem bez powodu się pojawiają.

Na pewno zgodzicie się ze mną, że miłość lubi spadać na nas nieoczekiwanie. Bywa nawet tak, że zakochujemy się w kimś, mając poczucie bezradności wobec tego zakochania, bo na poziomie umysłu wolelibyśmy kogoś „lepszego”. Podam własny przykład. W młodości zakochałam się w koledze, który lubił alkohol i nie stronił od innych używek. Był miły i zabawny, ale nieodpowiedzialny i chyba nawet niezbyt przystojny. Moje znajome pytały mnie: „co ty w nim widzisz? on jest okropny!”. A ja śniłam o nim, chociaż miałam obok mądrych, porządnych kolegów, którzy zabiegali o moje względy. Skoro można się bezsensownie zakochać, to można się także bez powodu odkochać.

Bywa, że uczucia przemijają. Ale bywa i tak, że zakochujemy się ponownie. Często spotykam w swojej praktyce przypadki, w których klientka zwierza mi się, że poznała kogoś i zakochała się po uszy. A w domu mąż i dzieci. Mąż wspaniały, dobry, kochany – niewyobrażalne, by go zostawić. A serce rwie się do kogoś innego. Wiem też, że wielu panów doświadcza podobnie. Żona cudowna i kochana, a tu miłość do innej jak grom z jasnego nieba spadła. Tacy panowie najczęściej wchodzą w romans na boku, by nie stracić owej cudownej żony i poczekać, aż nowa miłość się wypali.

Nie promuję takich układów, pokazuję tylko pewne procesy, aby unaocznić ogromnie ważny aspekt: żona czy konkubina nadal jest wspaniałą wartościową osobą, a nowy obiekt westchnień jest tylko obiektem westchnień. Fakt, że pojawiła się jakaś inna osoba nie oznacza, że my jesteśmy złe i brzydkie. Jak strzała z łuku Amorka dosięgło naszego partnera niespodziewane uczucie.

Rzecz jasna, kiedy pielęgnujemy nasz związek, dbamy o wspólne spędzanie wolnego czasu i o nasze uczucia, to Amorowi trudniej trafić w naszego męża czy chłopaka. Ale dzisiaj nie o tym, lecz wyłącznie o utrzymaniu wysokiego poczucia wartości po tym, jak zostaniemy zdradzeni. Warto zawsze pamiętać, że rozstanie nie jest oskarżeniem nas o to, że jesteśmy gorsi czy gorsze. Jest najczęściej umową dusz, które mają coś do przepracowania. Nie ma sensu porównywanie się z rywalem/rywalką. Warto zresztą w tej drugiej osobie zobaczyć tylko kolejnego towarzysza życiowych przepracowań byłego już partnera, a nie konkurencję.

Każda z nas jest bezkonkurencyjna, jedyna w swoim rodzaju. Każda z nas jest wspaniałą, wartościową osobą. Partnerzy nie odchodzą od nas, bo uznali nas za gorsze. Odchodzą, bo szukają czegoś nowego. Bo ich dusze potrzebują innych doświadczeń. Nie warto siebie obwiniać. Nie warto zaniżać swojego piękna i dobra. Nasza wspaniałość i nasze talenty nie mają tu nic do rzeczy. Możemy być utkane ze złota, a jeśli dusza wzywa na inną ścieżkę, to nasz blask tego nie zmieni. Patrząc z poziomu planu duszy nie zobaczymy w tym niczyjej winy.

Można mówić o przeznaczeniu lub o lekcjach. I zapewne czasem takie rozstanie ma nas nauczyć asertywności, samodzielności i wiary w siebie. Często prowadzi nas też w nowe związki dla nas. Proponuję w tym temacie obejrzenie polskiego filmu pt. „Nigdy w życiu”. Główna bohaterka cierpi z powodu odejścia męża, ale dopiero to rozstanie uwalnia ją z koszmarnego nudnego życia, a w zamian ofiarowuje jej spełnienie marzeń i wspaniałego partnera. Nigdy nie wiemy, co jest za zakrętem.

Bądźmy zatem świadomi swojej wartości niezależnie od wydarzeń. Zaufajmy sobie i wszechświatowi w tej kwestii. Związek trwa tyle, ile zdecydują dusze. Możemy go uzdrawiać, chronić i wzmacniać. Możemy go zakończyć w przyjaźni, jeśli nadejdzie taka chwila. Ale uwierzmy raz na zawsze, że nawet wtedy, kiedy nasz partner/partnerka odchodzi do kogoś innego, to nie umniejsza to nas w żaden sposób. Nie mamy z tym nic wspólnego. Każdy podejmuje taką decyzję ze względu na siebie, a nie na nas i naszą wartość. Odejście męża czy żony do kogoś innego nigdy nas nie określa.

Natomiast określa nas na pewno kultura z jaką przyjmiemy taką wiadomość. Określa nas to, czy umiemy sobie wzajemnie podziękować za miniony czas i pozostać w zgodzie – co jest szczególnie ważne, jeśli mamy wspólne dzieci. Uważam, że jeśli mamy wysokie poczucie wartości i zachowamy je przy rozstaniu, to nie doszukujemy się wroga w człowieku, który wybrał inną drogę. Bez względu na smutek i żal, możemy zrozumieć drugą osobę i pozwolić jej odejść, wierząc przy tym, że nadal jesteśmy wspaniałymi, mądrymi, dobrymi i atrakcyjnymi osobami. Nic nam nie zostało zabrane.

Bogusława M. Andrzejewska

Rocznice

Uważam, że nie jest żadną sztuką poderwać mężczyznę i zaciągnąć go do łóżka. Potrafi to każda z nas. Prawdziwą sztuką, która niezmiennie budzi mój szacunek, jest stworzenie dobrego, pełnego miłości związku, który trwa latami. A trwa nie dlatego, że są dzieci czy wspólne kredyty. Trwa, bo oboje w tym małżeństwie czy nieformalnym związku chcą być ze sobą i odnajdują radość w byciu razem. Ja mam taki związek.

Naprawdę mamy z mężem co świętować. W tym roku minie 38 lat bycia razem na dobre i złe. Jak już kiedyś wspominałam – przeszliśmy też potężny kryzys, więc mogłabym świętować także uchronienie swojego związku przez zewnętrznym złem. Bo nazywając rzecz po imieniu i wprost – zło przyszło z zewnątrz w postaci innej osoby, która chciała nas skłócić i zniszczyć nasze uczucia. Jestem świadoma, że nasza miłość jest wyjątkowa, skoro oparła się takiemu atakowi. Niewielu się to udaje. 

Ludzie oczekują od partnera całkowitej lojalności i spełniania ich marzeń rodem z bajki. Jeśli partner zawiedzie, rzucają go jak gorącego kartofla i biegną szukać kolejnego nierealnego królewicza, który będzie tak się zachowywał, jak baśniowe idealne postacie. A ludzie są tylko – albo aż – ludźmi. Mają wady i popełniają błędy. Najczęściej przynoszą nam w darze ważne duchowe lekcje. Nie odrobimy tych lekcji uciekając w inny związek, lecz mierząc się z nimi z miłością.

To ogólniki. Bywają też związki toksyczne, które uczą nas asertywności i samodzielności, odpowiedzialnego podjęcia decyzji dla własnego dobra. Rozwody i rozstania też są czasem potrzebne. Ale mój związek nigdy nie był toksyczny. Wszystkie wyzwania, jakich doświadczałam, bardzo mnie rozwijały i wzbogacały. To już przeszłość, dzisiaj mogę zatem świętować wszystkie małe i duże zwycięstwa i z radością to robię.

Rocznice wbrew powszechnej opinii są dobrze zapamiętywane przez panów. Mój Tato zawsze przynosił Mamie bukiet pięknych róż. Podobnie mój teść zawsze pamiętał, by obdarować w tym dniu swoją żonę kwiatami. Tak jest też jest w innych zaprzyjaźnionych związkach – kwiaty są zawsze. A często pojawiają się też inne formy świętowania. Bo każda celebracja umacnia to, co świętujemy, nadając temu jeszcze większą moc.

Początkowo robiliśmy z mężem przyjęcia i zapraszaliśmy znajomych. Takie to były czasy i zwyczaje. Dzisiaj wydaje mi się to trochę pozbawione sensu, jak wszystkie te urodziny i imieniny spędzone na szykowaniu wyjątkowych potraw, a potem na siedzeniu za stołem i jedzeniu. Oczywiście i na piciu. Wiem, że w naszym społeczeństwie często nie ma zabawy bez alkoholu, więc jeśli celebracja, to… stół pełen żarcia i wódka lub wino. Ale można też inaczej.

Dlatego potem jednak zdecydowałam, że to nasze święto i nasz dzień. Zamiast zastawiać stół, idziemy z mężem we dwoje na kolację. Zwykle rezerwujemy stolik w restauracji i prosimy, aby był odświętnie udekorowany. Czasem zamiast kolacji, jedziemy na wycieczkę albo idziemy do kina na maraton dobrych klasyków. Staramy się zrobić coś fajnego dla siebie i świętować sobie tak, aby było to dla nas szczególnie fajne. Najczęściej wybieramy się w jakieś wyjątkowe miejsce lub na wyjątkowe wydarzenie.

Ale rocznicę można świętować także w domu w piżamce. I to też czasem jest cudownym pomysłem. Taki wpis mojej znajomej zauważyłam ostatnio na portalu społecznościowym – szampan wypijany po śniadaniu zjedzonym w piżamce. Coś pięknego! Bardzo mi się taka opcja spodobała. Zapewne wieczorem była też uroczysta kolacja przy świecach, ale nawet bez tej kolacji może być świetnie. Lubię taki czas tylko dla siebie i mogłabym spędzić z mężem cały dzień w łóżku. Nie nudzilibyśmy się, nie mam wątpliwości.

Ponieważ nasza rocznica ślubu wypada w lecie, często obchodzimy ją na wakacjach, nad wodą. Przez kilka lat nasi cudowni znajomi z cudownego miejsca nad jeziorem przygotowywali dla nas wspaniałą ucztę z pięknym tortem. Zawsze było wokół nas mnóstwo sympatycznych ludzi, bo w tamtym magicznym miejscu, w którym z taką radością spędzamy wakacje, mamy dużo miłych znajomych. Właśnie dlatego tak dobrze się tam bawimy. Jest tam jezioro z czystą wodą do pływania i boisko do gry w siatkówkę i mnóstwo innych cudnych rzeczy. To był zawsze dobry czas. Mamy piękne wspomnienia.

W ubiegłym roku pojechaliśmy do Karpacza i jestem tym pobytem tak zachwycona, że polecam każdemu. Oprócz pięknie przystrojonego kwiatami apartamentu i pysznej kolacji przy świecach, mieliśmy też wyjątkową sesję w jacuzzi z szampanem. Do tego oczywiście wszystkie inne przyjemności, jakie oferuje SPA: basen, sauna, masaże, tepidarium, grota solna i cokolwiek tylko dusza zapragnie. Rozpieszczanie zmysłów zawsze służy namiętności w związku.

Zachęcając do celebrowania rocznicy wiem, że dla niektórych może to być jakaś forma odrodzenia się gasnącej bliskości. Można korzystając z przyjemnego czasu poczuć się znowu jak w okresie miodowego miesiąca. Dla wszystkich innych to po prostu nagroda za wytrwałość w miłości i wzajemne wspieranie siebie przez te wszystkie lata wspólnego bycia i życia. Warto być dla siebie dobrym.

Rozumiem, że istnieją małżeństwa, w których wszystko już wygasło, zbudowano osobne sypialnie, ale ludzie ci trwają ze sobą ze względów praktycznych, materialnych i innych. Zapewne mąż w takim związku kupi żonie kwiaty na Dzień Kobiet, a może nawet i na rocznicę. Tak, jak poniesie jej ciężką walizkę, kiedy zajdzie taka potrzeba. Wynika to z szacunku, a nie z potrzeby celebracji uczuć. Szacunek też jest potrzebny i niech nikomu takie gesty nie przeszkadzają.

Natomiast często powtarzam, że to nie jest tylko ten jeden dzień w roku. Przy okazji Walentynek widzę zwykle przemądrzalców, którzy próbują nas pouczać, że „kochać trzeba cały rok, a nie tylko w lutym”. Rzecz polega na tym, że jeśli nie kochamy w zwykłe dni, to 14 lutego nie mamy potrzeby dawania komukolwiek serduszka. Argument zatem kompletnie nie trafiony. Nikt, kto nie kocha, nie świętuje Walentynek. A kto kocha, kocha każdego dnia.

Dodam na koniec, że przez całe wakacje jeździliśmy z mężem w piękne miejsca i korzystaliśmy do oporu z różnych form SPA. Wcale nie potrzebujemy do tego rocznicy. Co roku takimi przyjemnościami wyjazdowymi celebrujemy moje imieniny i urodziny, bo też wypadają w ciepłym, letnim czasie. Świętujemy również zwykłe dni i każdą okazję, kiedy mamy mniej pracy i możemy wyrwać się w góry lub nad jeziora. Po prostu lubimy ze sobą spędzać czas. Lubimy jeździć po Polsce. Ja lubię pływać, mąż docenia zalety sauny.

Natomiast rocznica to taki chyba szczególny czas, kiedy można wydać na siebie trochę więcej pieniędzy, obdarowując się wzajemnie pięknymi drobiazgami lub właśnie jakąś wycieczką czy wyprawą do SPA. Generalnie nie o pieniądze chodzi, bo można zrobić kanapki i pojechać we dwoje na cały dzień do lasu. Liczy się to, co kochamy. Lubię dbać o wzmacnianie związku świętowaniem miłości w kolejne rocznice i wymyślać nowe przyjemności. Niech i Wam nigdy nie zabraknie fantazji i pomysłowości w planowaniu, jak spędzić wspólny czas.

Bogusława M. Andrzejewska

Odpowiedzialność

Obserwuję czasem ze zdumieniem sytuację, w której samotna kobieta zachodzi w ciążę natychmiast po tym, jak tylko pozna nowego mężczyznę. Nie mam nic przeciwko dzieciom, ale uważam, że powinny rodzić się w stałych związkach, wówczas mają duży procent szansy na szczęśliwe dzieciństwo i posiadanie dwojga rodziców. Jak pisałam wielokrotnie – nawet po rozwodzie można zadbać o to, aby dzieci miały dobry kontakt z ojcem i rozwijały się prawidłowo. Wpadka z przypadkowym partnerem takich gwarancji nie daje. Oczywiście bywa i tak, że ktoś nie umie korzystać z metod antykoncepcyjnych i te biedne dzieci z przypadkowych związków są tylko efektem rażącego braku elementarnej wiedzy o własnej biologii. Ale dziś nie o tym.

Temat wydał mi się ciekawy, kiedy spróbowałam zagłębić się w przyczyny takiej nieodpowiedzialności. Wystarczy szczypta inteligencji, by wiedzieć, że zajście w ciążę z kimś ledwo poznanym jest ze strony kobiety skrajnym egoizmem. Jest to z oczywistą szkodą dla dziecka, które prawdopodobnie nie będzie miało nawet okazji poznać swojego ojca. Dlaczego zatem kobiety to robią? I to takie kobiety, które wydawać by się mogło, kochają potem swoje dzieci. Czemu zatem robią tym dzieciom taką krzywdę? Co jest ważniejsze od szczęścia własnego dziecka?

Tylko jedna rzecz może skłonić człowieka do głupiej decyzji, za którą płaci się potem wiele lat: strach. Strach przed samotnością, przed byciem niekochanym i odrzuconym. Natychmiastowe zajście w ciążę zaraz po tym, jak dwoje ludzi się pozna, bywa takim specyficznym zarzuceniem sieci na mężczyznę z głęboką wiarą, że nie ośmieli się odejść, kiedy dowie się o swoim ojcostwie. Praktyka pokazuje, że czasem działa to wręcz odwrotnie i wystraszeni panowie uciekają. Ale czasem to przynosi jakiś skutek i partner chcąc być odpowiedzialny zostaje przy nowo poznanej kobiecie.

Błyskawiczna ciąża jest w takim związku jak gwoździe, którymi czasem udaje się przybić mężczyznę do siebie. Ile wart taki związek? Rzadko jest udany, bo nikt nie lubi przymusu. Dorośli, inteligentni ludzie chcą sami podejmować decyzje o swoim życiu i o potomstwie. Chcą być gotowi na to, by dać dziecku wszystko, co najlepsze. Chcą więc mieć pieniądze, stałą pracę, dach nad głową – to wszystko, co zapewni dziecku godny byt. Nie każdy żyje z 500 plus. Na szczęście są wśród ludzi osoby mądre i odpowiedzialne za siebie i swoje dzieci. Nawet jeśli korzystają z zasiłku, to nie chcą się od niego uzależniać.

Skąd bierze się ta irracjonalna potrzeba przywiązania, czy wręcz przybicia gwoździami do siebie całkiem przypadkowego partnera? Jak zwykle odpowiedź znajdziemy w poczuciu wartości, czy też bardziej w jego braku. Lęk przed porzuceniem przez mężczyznę powoduje, że kobieta decyduje się na ciążę.  Bo porzucenie, odejście do innej to rzecz straszna, dramatyczna wręcz. Utwierdza zakompleksioną osobę w tym, że jest brzydka, bezwartościowa, okropna, głupia, nudna… To bardzo boli. Poczucie, że jest się bezwartościowym bywa nie do zniesienia. Zatrzymanie siłą jakiegoś – jakiegokolwiek – partnera chroni przed tym bólem.

Całkiem zasadne jest stwierdzenie, że odpowiedzią na każde pytanie jest bezwarunkowa miłość do siebie. Kobieta, która naprawdę kocha siebie, starannie wybiera ojca swoich dzieci. Daje sobie trochę czasu, by go poznać, zanim podejmie decyzję o dziecku. Buduje swój związek z miłością, aby stanowił piękny fundament dla bezpiecznego i szczęśliwego życia przyszłego potomstwa.

Rzecz nie w obrączce. Znam wiele pięknych wolnych związków, w których ludzie znają się i wspierają latami. Mają też razem dzieci, dzieci kochane, rozpieszczane i szczęśliwe. Trwałość i moc związku wynika z pewnych jakości, które ludzie wzajemnie układają między sobą. Przychodzi taki moment, kiedy wiedzą z całą pewnością, że zawsze mogą na siebie liczyć, bez względu na wszystkie przeciwności losu. Nie ma możliwości zbudowania takiej trwałości po dwóch-trzech miesiącach „chodzenia ze sobą”. To może być ledwie zapowiedź czegoś fajnego.

Rozpaczliwe przybijanie gwoździami świeżo poznanego partnera pojawia się wtedy, kiedy dławi lęk. Lęk, że jest się brzydką, starą, nieciekawą i nielubianą przez nikogo kobietą. Nowy mężczyzna, który okazał jakieś zainteresowanie, jawi się jak wygrana na loterii, którą trzeba łapać za nogi i wydusić jak cytrynę. Kiedy nowy pan zaczyna już rozglądać się za kolejną rozrywką, to ostatni moment, by go usidlić. Kiedy w oczy zagląda widmo samotności i odrzucenia, taka kobieta chwyta się najskuteczniejszego znanego jej sposobu – natychmiast zachodzi w ciąże, by go zatrzymać na zawsze.

Wysokie poczucie wartości nigdy nie pozwala kobiecie na takie zachowanie. Kobieta, która kocha siebie wie, że to ona wybiera i że zasługuje na wszystko, co najlepsze. Nie boi się samotności, bo jej wiara w siebie i wewnętrzne poczucie piękna przyciągają do niej całe rzesze wartościowych mężczyzn. Może zatem spokojnie zastanowić się, który z nich będzie najlepszym ojcem dla jej dzieci.

Warto też dodać na koniec, że chwytanie – usidlanie kogokolwiek jest po prostu żałosnym wyrazem bezradności. Jak bardzo taka kobieta czuje się „nikim”? Jak bardzo czuje się poza wszelkim wyborem, skoro podejmuje takie ryzyko? Naraża się nie tylko na śmieszność, ale w większości wypadków także na samotne wychowywanie dziecka, które pomimo wielkiego wsparcia finansowego ze strony naszego rządu, wcale nie jest proste. Każda matka wie, czym jest proces wychowywania dziecka i zapewnienie mu nie tylko jedzenia czy zabawek, ale też czasu i uwagi, aby dziecko wyrosło na mądrego i dobrego człowieka.

Nic mi do tego, jak ludzie układają sobie życie osobiste. Im gorzej to robią, tym w pewnym sensie lepiej dla mnie, bo dzieci samotnych matek to moi przyszli klienci. Czysto filozoficznie rozważam, jak by to było, gdyby kobiety używały swojego umysłu, zanim w panicznym lęku przed samotnością zajdą w ciążę? Myślę, że świat były po prostu lepszy, a ludzie szczęśliwsi. Jak zwykle drogą do takiego świata jest kochanie siebie, którego ciągle ludziom bardzo brakuje.

Bogusława M. Andrzejewska

Priorytety w związku

Czytałam niedawno artykuł, w którym świeżo upieczona mężatka skarżyła się na zbyt niskie kwoty w kopertach otrzymanych od gości weselnych. Zaintrygowało mnie to. Rzecz jednak nie w materializmie czy chciwości. Nawet nie w braku kultury, który skłonił do wyrażenia głośno takiego rozczarowania. Sięgając głębiej, zadaję sobie pytanie, co jest ważne dla takiej kobiety i jak to rokuje małżeństwu, w które właśnie weszła?

Są bowiem ludzie na świecie, którzy zapraszają na swoje wesele przyjaciół, by z nimi dzielić się swoim szczęściem. Być może nawet długo odkładają na ten cel pieniądze, może biorą kredyt, by wyprawić weselną ucztę i zatańczyć na parkiecie. Jednak cieszą się obecnością bliskich osób i nie ma dla nich znaczenia, czy w prezencie otrzymają mikser czy tomik wierszy. W gruncie rzeczy wystarczy im nawet wiązanka kwiatów.

Oto właściwe podejście, które pokazuje mądrość i szlachetność, a tym samym rokuje dobrze. Człowiek, który ceni bardziej przyjaźń niż zawartość otrzymanej koperty, potrafi też w związku docenić miłość i troskę, którą otrzymuje od partnera/partnerki. Jedno na pewno jest tu gwarantowane: w takim związku nie będzie kłótni o pieniądze. A to mocny as w rękawie, ponieważ wiele małżeństw rozpada się z powodów finansowych.

Widzę w takich ludziach wrażliwość i ciepłe serce, które potrafi kochać. Które nawet w skrajnej biedzie, przytuli, nie zdradzi, lecz wesprze z oddaniem. To partner, na którego zawsze można liczyć. Jeśli oboje tak właśnie patrzą na świat, będą czerpać szczęście ze swojej obecności. A ta obecność ważniejsza będzie od każdej sumy pieniędzy. Człowiek o takim podejściu do życia poszukuje w nim sposobów na okazywanie i doświadczanie miłości, a to przynosi najczęściej dobry związek.

Jeśli mój mąż na weselu liczyłby z napięciem zawartość kopert, prawdopodobnie okazałby się skąpcem, który rozlicza też każde 10 zł wydane przeze mnie na szminkę. Jeśli to kobieta w pierwszej wolnej chwili, zamiast tulić się do świeżo upieczonego małżonka, niecierpliwie rozrywa koperty, to trudno spodziewać się od niej potem ciepła, czułości czy troski. Będzie wymagała coraz więcej i wydymała niezadowolone usta, kiedy nie wystarczy na spełnienie jej kaprysów.

Jeśli oceniamy zaproszonych gości przez pryzmat tego, ile włożyli do koperty, to w związku nie liczą się uczucia, lecz finanse. Kiedy miną pierwsze uniesienia, wybuchnie cała fala kłótni o to, kto więcej zarabia, kto więcej wydaje, czyi rodzice bardziej pomagają. Często już następnego dnia po weselu, zaczynają się złośliwe docinki: „ci od ciebie to niewiele nam dali, masz złą i skąpą rodzinę”, a chytry palec wskazuje naszego ulubionego wujka lub uwielbianą ciocię, bez których nasze dzieciństwo byłoby nader smutne.

A potem miesiącami toczy się wojna o kasę. I wzajemne wytykanie sobie „pazerności” w rodzinie lub skąpego ojca. Czasem prośba o odwiezienie mamy do domu wywołuje sprzeciw, bo „paliwo kosztuje, niech sobie weźmie taksówkę”. To przykre doświadczenie, które nie spaja związku, lecz go niszczy dzień po dniu, godzina po godzinie. Aż do rozstania. A przecież ten problem widać od razu, jeśli spojrzymy na weselne przyjęcie.

Nic zatem dziwnego, że panuje powszechne przekonanie o zależności szybkości rozwodu od wystawności przyjęcia. Im droższe weselicho, im więcej gości, tym szybciej ludzie się rozstają. I chociaż nie jest to regułą, to zależność ta jest bardzo logiczna, ponieważ wielkie wesela świadczą o pustce wewnętrznej. Są organizowane po to, by dodać sobie splendoru i wartości, których w sobie nie widzimy.

Najważniejsze w naszym życiu i w naszym związku jest wysokie poczucie własnej wartości. Jeśli kochamy, szanujemy i podziwiamy siebie, to nasz partner jak lustro – kocha, szanuje i nas podziwia. Proste. Nie ma szczęśliwego związku, jeśli mamy mnóstwo kompleksów, ponieważ partner będzie je nieświadomie wydobywał na światło dzienne i rzucał je nam w twarz. Taka jest jego duchowa rola, po to wchodzimy w tym ziemskim życiu w związki.

Człowiek o wysokiej samoocenie nie potrzebuje wielkiego wesela. Potrzebuje gromadki przyjaciół, z którymi będzie celebrował swoją radość ze zmiany stanu cywilnego. Ogromne, wystawne weselicho jest popisem przez koleżankami, sąsiadkami i kuzynkami. Niesie w sobie mniej lub bardziej świadomą potrzebę pokazania światu: „złapałam go! Udało mi się! Wygrałam, nie będę stara panną”, co oznacza: „nie jestem aż taka brzydka jak myślałam”. Kobieta o wysokim poczucia wartości, świadoma swojej atrakcyjności nie czuje jakiejś wygranej, tylko piękne, głębokie szczęście płynące z bliskości ukochanego, z którym jak najszybciej chce zostać sam na sam. Żadnych wesel i tłumów gości, tylko my sami w jedwabnej pościeli!

Może być też inny wzorzec. Wielka weselna impreza na sto gości ma za zadanie pokazać piękną suknię i fryzurę, czyli znowu: „patrzcie, podziwiajcie, zazdrośćcie mi”. Osobie o wysokiej samoocenie, wystarczy podziw w oczach kilkunastu najdroższych przyjaciół i zdjęcie wstawione potem na społecznościowym portalu.  Kiedy kompleksy duszą, trzeba zobaczyć błysk zazdrości w oczach tych nielubianych sąsiadek czy kuzynek i spróbować tym błyskiem dowartościować siebie.

Co ciekawe, na te wielkie ślubne imprezy zaprasza się mnóstwo osób nielubianych i mało znanych. Po co? Nigdy tego nie rozumiałam. Ale widzę tu potrzebę tego błysku, bo istnieje niepisana zasada, że młodzi na weselu są najważniejsi. To ten moment, kiedy nikt nie ma prawa przyćmić panny młodej, więc chyba żal nie skorzystać i nie poczuć się lepszą, piękniejszą, ważniejszą od tych, którym całe życie się zazdrościło na przykład. Chociaż ten jeden jedyny raz, zanim się zejdzie znowu do roli szarej myszki. Rzecz w tym – i po to piszę ten artykuł – że każda kobieta jest cudowna sama w sobie i nie potrzebuje do tego ślubnej sukni. Wysokie poczucie wartości jest nie do przecenienia.

Kiedy tłumaczę młodym, że lepiej wydać pieniądze na piękną podróż poślubną, niż na ucztę dla stu czy nawet dwustu niekoniecznie lubianych osób, szukają dziwnych argumentów. Najczęściej pada stereotypowe stwierdzenie: „bo to najważniejszy dzień w życiu, chcę by był szczególnie piękny i chcę go zapamiętać”. Tylko problem w tym, że to nieprawda. Uwierzcie niespełna sześćdziesięcioletniej kobiecie, która doświadczyła dwóch swoich wesel.

Kiedy minie kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, wcale nie będziecie chciały  pamiętać dnia ślubu. Bardzo często po latach będziecie z kimś innym, a pierwszego męża będziecie rozpaczliwie wymazywać z pamięci, traktując jego i wystawne z nim weselicho – całkiem niepotrzebnie zresztą – jako największy życiowy błąd. A nawet jeśli Wasza miłość przetrwa, to po latach ważniejsze będą zupełnie inne rzeczy. Nie inwestujcie ogromnych pieniędzy i uwagi w takie niepotrzebne imprezy – to oczywiście tylko moja życzliwa rada. Zrobicie, jak zechcecie. Nie przeszkadzają mi wesela. Lubię patrzeć na piękne kobiety w cudnych ślubnych sukniach.

Wiem jednak, że szybko zapomnicie o tym dniu i rzadko będziecie do niego wracać myślami. Utonie w bogactwie prawdziwie istotnych doświadczeń. Co zatem może być w życiu ważne? Co po latach przyćmi całkiem dzień Waszego ślubu? Oto kilka przykładów. Niektórych doświadczycie, innych nie, ale będziecie mieć jakieś inne swoje uniesienia i wzruszenia, które powracać będą słodką falą i otulać Wasze serce. Jedno jest pewne – nie ma wśród nich wesela.

– Narodziny dziecka. Ta chwila, kiedy pierwszy raz bierzecie je w ramiona. Kiedy ze wzruszeniem dotykacie maluteńkich paluszków zaciskających się na pieluszce.

– Wspólna z ukochanym podróż do pięknego miejsca i przeżywanie na nowo uniesień z czasów narzeczeństwa. Moment, kiedy na nowo zaczynacie mówić sobie „kocham cię”.

– Wydanie swojej pierwszej książki, która pisana była latami. Ta chwila, kiedy bierzecie w dłonie pierwszy wydrukowany egzemplarz pachnący świeżą farbą.

– Pierwsze własne mieszkanie po wielu latach oczekiwania. Dotyk kluczy do nowego domu i myśl, jakiego koloru zasłony powiesicie w salonie.

– Wycieczka na Santorini. Ten moment, kiedy możecie po raz pierwszy spojrzeć na kalderę w oślepiającym blasku słońca.

– Praga z ukochanym. I spacer po moście Karola w piękny słoneczny dzień, kiedy miłość wypełnia Was po brzegi. Ten moment, kiedy zatrzymujecie się tylko po to, żeby się pocałować.

– Pierwsza wystawa malowanych przez Was obrazów (rzeźb, prac, grafik), kiedy słyszycie mnóstwo pozytywnych recenzji, a wzruszenie i zdziwienie odbiera Wam głos.

– Bezinteresowne zaangażowanie w projekt dla dobra innych ludzi i ta magiczna chwila, kiedy nieoczekiwanie dostajecie zaproszenie na imprezę i ktoś wręcza Wam bukiet kwiatów z podziękowaniem za dobre serce, a Wy stoicie oniemiałe i skrępowane na środku sceny w burzy gorących oklasków.

– Rozstania i powroty. Taki dzień, kiedy po wielomiesięcznych kłótniach i krótkiej separacji decydujecie się z mężem na powrót do siebie. Ten moment upojnego seksu, którym witacie nowy rozdział życia.

– Narodziny wnuczątka. Chwila, w której odwiedzacie córkę lub synową w szpitalu i niezgrabnie bierzecie na ręce nowe życie, próbując z trudem przypomnieć sobie, jak trzyma się dziecko. I znowu te malutkie paluszki.

Oto życie z całym swoim wdziękiem. Często wspominam pierwszy pocałunek mojego męża i to, kiedy pierwszy raz poszliśmy razem do kina, a on nie wypuszczał z ręki mojej dłoni. Pamiętam zapach konwalii, które mi przynosił i ciepło jego kurtki, którą mnie okrył, kiedy zmarzłam. Z rozrzewnieniem wspominam pierwszy i jedyny jak dotąd list, który do mnie napisał, kiedy leżałam w szpitalu po urodzeniu naszej córeczki. Wówczas na oddziałach położniczych nie było odwiedzin. Nie istniały komórki. Ten list to fenomen, który przechowuję do dzisiaj.

A wracając do kwestii ślubnych – zupełnie nie porusza mnie wspominanie wesela. Najlepiej z tego czasu pamiętam naszą noc poślubną, no ale to inna sprawa. A goście? Nawet nie umiałabym ich dzisiaj wymienić. Potrawy? Nie pamiętam. Suknia? Nie miała znaczenia. Prezenty? Chyba jakieś były. Kogo to naprawdę obchodzi? Z miłością radzę – przemyślcie swoje priorytety. Spójrzcie przez pryzmat swojego kochającego serca, co naprawdę jest w związku ważne. Ponieważ właśnie to będziecie zbierać i układać w swojej pamięci jak najdroższe skarby. Wesele do nich nie należy.

Bogusława M. Andrzejewska