Słuchanie Duszy

Najważniejszym prawem na Ziemi jest samostanowienie. Oznacza to, że wszyscy mamy wolną wolę i każdego dnia wybieramy to, co chcemy, co nam się w danym momencie podoba lub wydaje oczywiste. Jesteśmy tu po to, by podejmować nasze suwerenne decyzje i w ten sposób określać, Kim W Istocie Jesteśmy. Możemy poukładać swoje życie dokładnie tak, jak uznamy za najlepsze dla nas. Ale czy na pewno? Opowiem Wam historię Jasia i Małgosi.

Małgosia żyjąc w patriarchalnej kulturze miała bardzo nietypowych rodziców. Jej mama rządziła żelazną ręką, rozstawiała wszystkich po kątach, robiła karierę i zarabiała pieniądze. Tato był klasycznym pantoflarzem, z wiecznie spuszczoną głową, pokornie wykonującym polecenia swojej krzykliwej żony. Pracował, zarabiał, jednak pensja, którą przynosił, była dużo niższa niż zarobki jego dynamicznej partnerki.

Małgosi ten układ się nie podobał. Miała całkiem inne marzenia. Kiedy poznała silnego, męskiego Jasia, poczuła, że to właśnie jest idealny mąż dla niej. Jaś bowiem dorastał w domu, w którym dominował ojciec i ochoczo przejął ten model. Po ślubie z Małgosią wziął na siebie utrzymanie rodziny i powiedział: „Chciałbym, aby moja żona nie musiała pracować, ale zajmowała się domem i dziećmi”. Małgosia była w siódmym niebie. Oboje spełniali swoje marzenia, zgodnie ze swoim wyborem. Taka była ich wola.

Po pewnym czasie, kiedy ich dzieci były już w wieku szkolnym, Jaś zaczął mieć problemy w prowadzonym biznesie. Rozwijał firmę, zapożyczał się, wprowadzał pozytywne zmiany, pomimo tego ponosił klęskę za klęską. W domu zaczęło brakować pieniędzy. Małgosia niechętnie podjęła się wykonywania prostych usług w oparciu o hobbistyczny kurs, który skończyła w dobrych jeszcze czasach, kiedy mogła sobie na to pozwolić. Zaczęła zarabiać niewielkie kwoty. Ponieważ dzieci były już duże, miała czas na to, by rozwinąć te usługi i otworzyć działalność. Po paru latach, kiedy mąż całkiem splajtował, przejęła utrzymanie rodziny i wychodziło jej to bardzo dobrze. Do ich domu wrócił dostatek.

Kiedy zamienili się rolami, to mąż zaczął robić zakupy i przygotowywać posiłki. Co prawda pracował na pół etatu i przynosił do domu niewielką pensję, ale miał też dużo wolnego czasu. Małgosia pracowała intensywnie i zarabiała coraz więcej. Ale… z tęsknotą wspominała czasy, kiedy mogła piec ciasta i czytać książki. Nie tak miało wyglądać ich życie. Plany były całkiem inne. Dlaczego nie wyszło, skoro oboje dobrali się idealnie, by żyć zgodnie z marzeniami? Dlaczego mąż kręci się po kuchni, chociaż marzył o karierze, a ona musi pracować, chociaż wolałaby dbać o dom?

Być może ktoś pomyśli, że zwyciężył wzorzec dynamicznej matki, ale w takim przypadku powinien również dojść do głosu wzorzec patriarchalny u Jasia. A tak się nie stało. Odpowiedź można znaleźć w horoskopie karmicznym. Kiedy zobaczyłam ich astrologiczne mandale, wszystko stało się jasne. Nasza wolna wola jest determinowana planem duszy. Tak też było w przypadku Jasia i Małgosi.

Małgosia ma program robienia błyskotliwej kariery zawodowej. Program, który czasem w astrologii nazywamy karmą polityka, mesjasza lub lidera. Jej zadaniem było prowadzić innych, dlatego kiedy została menadżerem w firmie, zaczęła realizację planu swojej duszy. Gdyby siedziała w domu piekąc ciasta i czytając książki, nie odrobiłaby swoich lekcji, po które zeszła na Ziemię.

Jaś ma z kolei program rozwoju wewnętrznego, nauki, duchowości, pracy nad sobą i nad relacjami towarzyskimi. Potrzebuje dużo wolnego czasu, by móc go zrealizować. To właśnie on ma czytać książki i rozwijać się, robić rozmaite szkolenia dla siebie. Ma spotykać się z ludźmi, uczyć się rozumieć innych i tolerować odmienne poglądy. W jego horoskopie nie ma zarabiania pieniędzy ponad niezbędne minimum.

Patrząc nieco z boku, możemy powiedzieć, że ta nasza wolna wola niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, skoro musimy podporządkować się jakimś programom. Na pewno jest w tym sporo racji, stąd też tak wielu ludzi w wielu kulturach na całym świecie wierzy w „przeznaczenie”. Przez te wszystkie wieki człowiek obserwując żywot swój i innych zobaczył wyraźnie, że kiedy podporządkuje się jakiejś „wyższej sile”, to odzyskuje spokój i doświadcza dobrobytu. Rzadko natomiast naprawdę może robić to, co chce i cieszyć się szczęściem.

Rzecz w tym, że nasze „chcenie” często wcale nie jest dla nas dobre. Nie widzimy tego. Patrzymy z rozgoryczeniem, że coś nam nie wyszło, że wszechświat nie wspierał naszych ważnych dla nas projektów i dochodzimy do wniosku, że tu na Ziemi nie mamy nic do powiedzenia. Albo robimy to, co chce „jakaś siła”, albo cierpimy. Tymczasem ta siła, to nasza Dusza, czyli cząstka Boskości w nas. Ta cząstka ma nie tylko jakiś sobie wymyślony program, ale patrzy z wielowymiarowej perspektywy i wie lepiej.

Jesteśmy jak małe dzieci. Chcemy biegać w mroźny dzień bez ciepłej kurtki, bez czapki, bo to fajne. A rodzice napominają nas i siłą zakładają nam odpowiednie ubranie. Jeśli nie słuchamy rodziców, kończy się to grypą, anginą albo czymś gorszym i potem przez dwa tygodnie w ogóle nie można wychodzić na dwór i bawić się z innymi dziećmi. Jeśli zaufamy dorosłym, to jesteśmy zdrowi, a czapka wcale tak bardzo nie przeszkadza. Wybór oczywisty.

Dusza jest jak dorosły rodzic. Patrząc z wyższej perspektywy wie, co lepsze dla nas. Bywa przecież, że i my czasem na starość wzdychamy z żalem, że w latach szkolnych nie chcieliśmy się uczyć, uciekaliśmy z lekcji i z trudem dobrnęliśmy do matury. A potem, kiedy wiek obdarzy nas doświadczeniem i mądrością, widzimy, że to był błąd i zamiast ciekawego zawodu, zajmujemy się ciężką fizyczną pracą. Och, gdyby móc cofnąć czas…

Program duszy jest najlepszy dla nas. Zawsze. Oznacza to, że chociaż Małgosia tak bardzo chciała siedzieć w domu, byłaby wkrótce smutna i bardzo nieszczęśliwa. Życie stałoby się puste, kiedy dzieci wyprowadzą się na swoje. Niezrealizowane talenty wywołałyby poczucie winy i wstydu, że nie odważyła się ich wykorzystać. Prawdopodobnie w średnim wieku zachorowałaby na depresję i nic by jej nie cieszyło, poza rzadkimi wizytami wnuków.

Jaś także nie byłby szczęśliwy, nawet gdyby jego firma świetnie prosperowała. Być może kupiłby rodzinie piękny dom i dwa samochody, ale w głębi duszy czułby się sfrustrowany. W najgorszej opcji, dostałby zawału i młodo odszedł z tego świata. W lepszej – zmagałby się z przewlekłymi chorobami i zazdrościł wszystkim dookoła, że są szczęśliwi, a on nawet nie wie, co to znaczy, chociaż na wszystko może sobie pozwolić. W najlepszej – rozdałby wszystkie zarobione przez lata pieniądze ubogim i wyjechał do Indii nadrobić stracony czas. Możliwości jest wiele.

Dusza wie. My nie wiemy i często nawet nie rozumiemy. Jesteśmy jak maluchy, które napychają brzuszek cukierkami, nie podejrzewając, że potem przez wiele godzin mogą przez to chorować. Właśnie dlatego warto zaufać mądrości duszy, która prowadzi nas taką drogą, która jest najlepsza dla nas. Prędzej czy później to odkryjemy i zrozumiemy, że to co wydawało nam się klęską, jest w istocie przekierowaniem na właściwą ścieżkę życia, która finalnie przynosi nam poczucie spełnienia.

Jeśli chcemy żyć w harmonii i doświadczać szczęścia, możemy nauczyć się powierzania i proszenia o prowadzenie. Zwracamy się wtedy do własnej duszy, do swojego wnętrza, a nie do kogoś z zewnątrz. Możemy wówczas nauczyć się rozpoznawania głosu własnego serca i słuchania tego najlepszego dla nas wewnętrznego przewodnika. Bo któż wie lepiej, niż nasza dusza, co jest naprawdę dobre dla nas?

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia ścieżki

Kiedy działamy w zgodzie ze sobą, wszystko nam sprzyja. Powtarza to wielu mądrych nauczycieli, ale czasem zastanawiamy się, jak rozpoznać, co jest z nami w prawdziwej harmonii? Na pewno jesteśmy różni i nie ma jednej recepty dla wszystkich, jak i jednego drogowskazu. Jedni funkcjonują powoli, z namaszczeniem, smakując życie. Inni pospiesznie jak burza realizują setki celów. Jedni zmierzają w stronę artystycznej realizacji, inni mają ścisły konkretny umysł, a jeszcze inni kochają prostotę i codzienność. Jak odnaleźć swoją prawdziwą naturę?

Myślę, że odpowiedź jest zawarta w samym pytaniu. Naszą prawdziwa naturą jest miłość bezwarunkowa i radość. Szukając swojej unikalnej ścieżki, możemy po prostu szukać tego, co nas cieszy i tego, co kochamy. Warto być uważnym i dostrzegać każdą chwilę zachwytu, uniesienia, poczucia pełni, szczęśliwości. One nie są związane wyłącznie z pięknymi widokami na urlopie. Mogą pojawiać się, kiedy gotujemy, sadzimy kwiaty, piszemy książkę, prowadzimy wykład, ścinamy drugiej osobie włosy. Odrobina wrażliwości pozwoli rozpoznać to, co przynosi nam najlepsze uczucia. I to zwykle jest nasza droga zaplanowana dla nas przez duszę.

W tym zawiera się też wyjaśnienie, dlaczego życie układa się gładko wtedy, kiedy realizujemy swoją unikalną ścieżkę. Ponieważ jesteśmy wtedy zanurzeni w najlepszych uczuciach. Nie ma przypadkowości. Radość i miłość przyciąga radość i miłość. Jeśli cieszy mnie sadzenie kwiatów, to ilekroć będę to robić, podnoszę swoje wibracje i tym samym przyciągam od wszechświata kolejną porcję radosnych wydarzeń. Kwiaty posadzone z miłością promieniują tak, że ludzie chcą właśnie tych kwiatów i kupują je ode mnie, zapewniając mi odpowiednią ilość pieniędzy na życie. Proste prawda?

To bardzo ogólne wyjaśnienie. Zapewne w indywidualnej historii nakładają się na to pojedyncze lekcje i doświadczenia wybrane przez dusze dla każdego człowieka. Jednak nie zmienia to faktu, że kiedy robimy to, co kochamy, jesteśmy szczęśliwi. Wielu nauczycieli mówi o „wejściu w przepływ” – to magiczny stan wysokich wibracji z poziomu których jesteśmy w stanie bardzo wiele osiągnąć i promieniujemy blaskiem przyciągającym klientów. Korzyść zatem podwójna – z jednej strony radość z działania, z drugiej – prosperita.

Dlaczego zatem tak niewielu ludzi odnajduje dla siebie taką drogę? Najczęściej przyczyną jest rezygnacja z marzeń. Ktoś może lubić malować, ale inni odradzają mu to i zachęcają, by poszedł do szkoły technicznej, która da mu praktyczne zajęcie. Ktoś marzy o własnym sklepie lub własnym studiu, ale boi się samodzielnej działalności – etat nie tylko jest prostszy, ale zabezpiecza finansowo. Na etacie nie martwimy się o wpływy, bo co miesiąc równa kwota ląduje na koncie.

Z jednej strony wpływa na to wiara w siebie i poczucie wartości. Kiedy jest wysokie, mamy odwagę, by realizować swoje marzenia. Umiemy asertywnie wybrać sobie szkołę czy pracę, nie dbając o to, że rodzina załamuje ręce. Taka osoba, która daje sobie prawo, by robić to, co uważa za właściwe dla siebie, z reguły odnajduje szczęście w realizowaniu swojej pracy życia. Kieruje się tym, co lubi, co jej się podoba, a nie kwestią, czy taka praca jest opłacalna. Nawet jeśli początki ma trudne, to z czasem wyrabia sobie markę i przyciąga klientów.

Z drugiej strony działa odwaga, ponieważ nie każdy ma w sobie wystarczająco pewności, by na przykład otworzyć własną działalność. To zawsze jest trochę skomplikowane i budzi lęk. Znam wiele osób, które w horoskopie mają wpisaną niezależność i własne przedsiębiorstwo, a pomimo tego szukają etatu za grosze, bo to daje im minimum bezpieczeństwa. A życie ucieka. I nagle przed emeryturą człowiek budzi się smutny, bo całe życie robił coś, co nie miało dla niego żadnego uroku.

Oczywiście nic nie można robić na siłę. Lęki są niebezpieczne. Emocje potrafią sabotować nasze działania i doprowadzić do dużych strat, także finansowych. Brak równowagi między rozsądkiem a naszymi lękami niszczy wiele naszych starań. Kolejność zatem jest taka, że najpierw rozpoznajemy swoje wzorce, uzdrawiamy je, a dopiero potem rzucamy się na głęboką wodę własnej firmy. Powodzenie w biznesie jest nierozerwalnie związane z równowagą pomiędzy emocjami a zdrowym rozsądkiem.

Innymi słowy mówiąc jest to harmonia pomiędzy podświadomością a świadomym umysłem. To podświadomość daje nam energię na nasze działania, dlatego zawsze najpierw sprawdzamy, czy ta zgoda w niej jest. Można zrobić proste ćwiczenie „lustro”. Jeśli podświadomość się boi naszych pomysłów i marzeń, będzie rzucać nam kłody pod nogi. Pisałam o tym dwadzieścia lat temu, teraz tylko przypominam, ponieważ to jest tym samym, co „punkt intencyjny” rzekomo wymyślony przez kogoś tam. Wymyślono tylko nazwę, zjawisko omawiamy od zawsze na szkoleniach Prosperity.

Harmonia w prosperującej świadomości jest oczywiście do wypracowania. Istnieją dobre ćwiczenia, dzięki którym możemy rozpoznać, ile w nas lęku i czego najbardziej się boimy na wymarzonej ścieżce. Potem już pozostaje tylko cierpliwe uzdrawianie tematu i podnoszenie poczucia własnej wartości najwyżej, jak to możliwe, aby mieć odwagę realizować swoje marzenia i przyciągać do siebie same najpiękniejsze wydarzenia.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia prawdy

Pojęcie prawdy jest moim zdaniem zwyczajnie nadużywane. To piękne i mocne słowo, które nowomodni nauczyciele rozwoju obracają sobie na wszystkie strony. Jednym z najśmieszniejszych określeń, które pojawia się w artykułach i postach jest „stawanie w prawdzie”. Rozbawia mnie nie tylko dlatego, że jest według zasad języka polskiego niepoprawne. Prawdę można mówić, wygłaszać, wykrzyczeć. Stanąć można w kałuży, w błocie, w dołku. Rozbawia mnie, ponieważ najczęściej nie ma czegoś takiego jak prawda obiektywna. Prawda obiektywna nie istnieje.

Jako pojęcie może wyjątkowo służyć tylko do wychowywania dzieci. Jeśli Jaś stłukł cukierniczkę, to możemy to wyartykułować. Ale najczęściej kluczowe jest odniesienie do tego, co prawdą nie jest, czyli do kłamstwa. Jeśli Jaś powie, że cukierniczkę stłukła Małgosia, pojawia się kłamstwo. Kłamstwo oczywiście istnieje, jako zaprzeczenie, niespójność, nieadekwatność w odniesieniu do naszego postrzegania rzeczywistości. Jako teza, z którą w istocie się nie zgadzamy. To jak mówienie w pochmurny dzień, że świeci słońce. Prawda jest tu przywołaniem harmonii.

Teoretycznie oczywiście są zjawiska, które można opisać prawdziwie. Na przykład stwierdzenie, że Jaś stłukł cukierniczkę.  Jeśli na dworze jest brzydka pogoda, to powiedzenie, że „pada deszcz” wydaje się prawdą. Jednak często słyszę: „to nie deszcz, to mżawka” albo „to nie deszcz, to ulewa”. Podobnie rzecz ma się z wieloma innymi zdarzeniami i zjawiskami – wszystko jest względne. A co dopiero, kiedy wchodzimy na tereny psychologiczne, filozoficzne, duchowe i rozwojowe. Mówienie w tych obszarach o prawdzie jest na bank potężnym nadużyciem.

Na swojej stronie analizuję wiele zjawisk. Odnoszę się do nich opisując swoje spostrzeżenia, czasem emocje. Ale to wszystko podlega zmianom. Po paru latach opisując to samo zjawisko odkrywam w nim nowe wątki, które mogą wzbogacić poprzednie moje stanowisko, ale mogą mu też całkowicie zaprzeczyć. Co zatem jest prawdą? To co dzisiaj odkrywam, czy moje pierwsze wrażenia sprzed lat?

Zatem prawda jest dla mnie punktem odnajdywania własnej harmonii, zgodnej z tym co czujemy na dany moment. Te uczucia są płynne i zmienne. Ewoluują tak samo, jak człowiek, który wzrastając wewnętrznie zmienia swoje postrzeganie siebie i świata. Prawda może być co tydzień inna i może być zależna nawet od nastroju czy poziomu zmęczenia. Możemy odnaleźć prawdę w stwierdzeniu, że mam dzisiaj na sobie niebieską bluzkę, ale nie odnajdziemy stałości w określaniu własnego odbioru wewnętrznego tematów bardziej skomplikowanych niż kolor ubrania.

To śmieszne nawoływanie do „stawania w swojej prawdzie” miałoby sens, gdyby było odwołaniem do poszukiwania wewnętrznej harmonii w odniesieniu do sytuacji. Psycholog formułuje to w sposób mniej skomplikowany: „co czujesz, kiedy myślisz o…?” To jest na ten moment prawda danej osoby. Cokolwiek powie, jest prawdą. Nie ma tu innej możliwości, nawet jeśli delikwent uparcie wypiera oczywiste rzeczy. Na ten moment to jego prawda, ma do niej prawo. Dla terapeuty to zawsze ważna informacja. A informacje będą się też zmieniać, bo za miesiąc ta osoba wygłosi zupełnie coś innego.

Moim subiektywnym zdaniem owo śmieszne nawoływanie do „stawania w prawdzie”, bywa często presją, by wymusić na człowieku powiedzenie dokładnie tego, co chcemy usłyszeć. Coś sobie wymyślimy, coś zobaczymy w drugiej osobie i chcemy, by nam przyznała rację, by potwierdziła naszą mądrość czy intuicyjność A ona nie jest gotowa. Albo postrzega rzecz inaczej niż my.

Jak zwykle kłania się tutaj poczucie wartości. Kiedy wierzę w siebie, kiedy siebie naprawdę doceniam, nie potrzebuję, by klienci potwierdzali mi, jakaż to jestem mądreńka i nie wymuszam na nich jakiejś „mojej prawdy”. Pozwalam, by mieli swoją, by postrzegali siebie i świat po swojemu. Wymaga to jednak wielkiej miłości do siebie samego, którą można potem otulać innych i przyjmować z ich własną prawdą – inną niż nasza. Każdy ma swoją prawdę, mówiły już o tym nasze babcie.

Przypomnę też ponownie bajkę o słoniu i trzech ślepcach. Kiedy trzej niewidomi ludzie spotkali słonia, jeden go złapał za nogę, drugi za trąbę, trzeci za ogon. Każdy opisywał słonia inaczej – jeden przez pryzmat słoniowej nogi, drugi trąby, a trzeci ogona. Żaden nie kłamał! Zanim więc zaczniemy nawoływać ludzi do jakiegoś śmiesznego „stawania w prawdzie”, warto sobie uzmysłowić, że całe życie jesteśmy ślepcami. Każdy z nas dotyka w życiu innej części słonia. Każdy może zatem inaczej postrzegać to samo zjawisko, nikt nie musi kłamać.

Poszukiwanie prawdy możemy też odnieść do zrzucania emocjonalnych łusek, czyli umiejętności wyjścia poza to, co chwilowe. Jeśli jestem w związku, to jednego dnia uwielbiam swojego partnera, a innego on może doprowadzać mnie do szału i będę burczeć, że go nie cierpię. Jeszcze w innym czasie mogę nic nie czuć, bo zmęczenie może wypełnić mnie chwilową obojętnością. Prawdą może być tu odpowiedź na pytanie: czy go kocham? Inaczej sformułowane pytanie: co czuję, kiedy wyjdę poza zmienne emocje, co jest pod nimi?

Nie jestem kłamczuchą ani manipulantką, staram się być w harmonii z rzeczywistością. Ale jestem świadoma, że moje postrzeganie świata jest odmienne niż innych ludzi. Jeśli istniałaby jakaś obiektywna prawda, to wszyscy powinni do niej dążyć. I jeśli w jakimś przypadku akurat tę prawdę głosimy, to ludzie powinni nam przyznawać rację. A tak się wcale nie dzieje. Zauważyłam, że  słowo „prawda” jest puste, nie ma w sobie energii. Każdy może pod nie włożyć wszystko, co jest akurat z nim w harmonii. To jedyny warunek – ma być to, co dla tej osoby odzwierciedla rzeczywistość.

Kiedy pracowałam z zaakceptowaniem tego, że bliscy mi ludzie mają takie poglądy, które mnie emocjonalnie ranią, usłyszałam w Kronikach Akaszy, że każdy ma swój ogląd świata. Że nie istnieje coś takiego jak racja czy prawda. Że ludzie nie kłamią, nie są ślepi, głupi, okrutni, raczej widzą inną rzeczywistość, z innego wymiaru. Każdy ma swoją czasoprzestrzeń. To co dla mnie jest realne, dla kogoś innego nie jest wcale oczywiste. Jak Jednorożce. Ja je czuję, widzę i odbieram wielopoziomowo. Inni nie dopuszczają nawet ich istnienia. Ktoś kłamie? Nikt nie kłamie. Każdy ma swoją prawdę, która jest w istocie wejściem w poziom harmonii z aktualną dla niego rzeczywistością. A rzeczywistości jest tyle, ile ludzi. Może więc czas najwyższy, by spojrzeć na życie z wyższej perspektywy.

Bogusława M. Andrzejewska

Być Matką

Piszę na wiele tematów, a chyba nigdy nie pisałam o swoich dzieciach. O harmonii macierzyństwa i całej magii, którą ze sobą ten stan niesie. Być może postrzegam to jako coś oczywistego. Jest to taki kawałek mojego życia, który zawsze napełnia mnie najlepszymi wibracjami. Szukam więc do pisania tematów trudnych i kwestii, które tworzą w naszym życiu rozmaite wyzwania. Macierzyństwo nigdy nim dla mnie nie było. W bycie matką weszłam w sposób tak naturalny, jakbym nigdy nic innego nie robiła. A że wokół mnie mnóstwo innych mniej lub bardziej spełnionych matek, zobaczyłam w tym coś tak oczywistego, że pisać o tym nie ma potrzeby.

Tymczasem znajomy zaskoczył mnie arcyciekawym pytaniem zadanym na forum: „Dlaczego macie dzieci? Dlaczego się na to zdecydowaliście?”. Jak łatwo się domyślić – tyle różnych odpowiedzi, ile odpowiadających. Bo to nie tylko przedłużenie gatunku, poczucie obowiązku czy spontaniczna potrzeba, bo „przecież wszyscy mają dzieci”. To także ważne lekcje miłości, wybaczania, tolerancji, rozumienia, szacunku, akceptacji. Każdy odnajduje w tym coś innego. Ja również mogę pisać wyłącznie z własnego poziomu postrzegania tematu.

Przyznaję, że posiadanie dzieci nie było nigdy celem mojego życia. Chciałam oczywiście mieć rodzinę, kochać i być kochaną, ale moim celem była realizacja zupełnie innych marzeń. Takich jak pisanie książek, podróżowanie, posiadanie własnego czasopisma, publikacje. Dzieci były dla mnie wzmocnieniem więzi z partnerem. Dając im życie, myślałam o tym, że są Kimś całkiem odrębnym, kto kiedyś dorośnie i będzie miał swoje własne pasje. Nie rodziłam ich ani „sobie”, ani „dla siebie”. Chociaż to doświadczenie zaskoczyło mnie potem swoją cudownością i ogromnie uszczęśliwiło. Macierzyństwo to naprawdę wielki dar.

Matką zapewne byłam zwyczajną, jak każda inna kobieta. Troszczyłam się, karmiłam, ubierałam, tuliłam, śpiewałam kołysanki, chodziłam na wywiadówki. Czym się różniłam od przeciętnej matki? Chyba tylko jednym: bardzo szybko zaczęłam swoje córki traktować jak partnerki do rozmowy. Rozmawiałam z nimi o wszystkim, wszystko tłumaczyłam. Nawet wtedy, kiedy miały ledwie kilka lat, mówiłam do nich, co czuję i co myślę. Rzadko stawałam wobec nich jak ktoś, kto ma nad nimi władzę i może palnąć ze złością: „bo tak każę i już!”.

Moim najlepszym nauczycielem była moja własna Mama. Autorytarna. Wymagająca. Surowa. Nieprzystępna. Oczekująca, że będę mówić do niej w trzeciej osobie. Obiecałam sobie, że będę moje dzieci traktować z ciepłem i bezpośredniością, której zawsze mi w domu rodzinnym brakowało. Dotrzymałam słowa. Moje córeczki mogły do mnie mówić tak, jak chciały. Byłam więc „Muminkiem”, „Mamutkiem”, „Maminką”, „Matronką”, „Emilką”… Trudno wprost wymienić wszystkie pełne miłości imionka, którymi mnie obdarzały.

Kiedy starsza córka miała 11 lat, a młodsza 8, weszłam na duchową ścieżkę, co zaowocowało jeszcze większą miłością, bliskością i jeszcze większym rozumieniem moich dziewczynek. Jak tylko dowiedziałam się, że trzeba dziecko przytulać co najmniej jedenaście razy dziennie, natychmiast wprowadziłam to w życie. Wtedy też zaczęłam każdego dnia mówić moim córkom, że je kocham i że są dla mnie ważne i doskonałe takie, jakie są. Myślę, że to jest ciekawa wychowawcza metoda – w tym najlepszym znaczeniu. Polecam z całą pewnością każdemu, ponieważ miłość uzdrawia wszystko, a budowanie poczucia wartości jest zawsze dobra inwestycją.

Moje córki są dzisiaj moimi największymi przyjaciółkami. Tak dosłownie. Kiedy coś się dzieje, najpierw dzwonię do nich, żeby z  nimi przedyskutować problem. Kiedy u nich coś się wydarza, rozmawiają ze mną. Dzisiaj są dorosłymi kobietami, mam przecież nawet szesnastoletniego wnuka. Ale rozmawiały ze mną też wtedy, kiedy były nastolatkami. Wiedziałam o ich pierwszych miłościach, bo nie bały się opowiadać mi o tym, co było dla nich ważne. Przecież rozmawiałyśmy ze sobą zawsze. Jak koleżanki. Nie bały się zatem mówić mi też o rzeczach trudnych, takich jak narkotyki, jak seks, jak popalanie trawki. Udało mi się utrzymać ich zaufanie, tłumacząc pewne rzeczy całkiem spokojnie, bez potępiania i bez gniewu.

Myślałam, że to powszechne. Okazuje się, że wcale nie. Z zaskoczeniem dowiedziałam się, że wiele matek pracowicie buduje w stosunku do dzieci pełen wyższości dystans, by zapewnić sobie ich szacunek. Potem, kiedy dzieci stają się dorosłe, ten dystans zostaje. Relacje międzypokoleniowe u moich znajomych oparte są głównie na powinności, czasem na wdzięczności, bo przecież matki oddają pociechom swój ostatni grosz i nocami lepią dzieciom pierogi. Oczywiście jest tam miłość, ale taka właśnie pełna dystansu.

U mnie nie ma tego dystansu. Czasem żartujemy sobie w taki sposób, że zacierają się wszelkie granice. To przy moich córkach śmieję się najczęściej, najszczerzej i najmocniej. Kiedy spotykamy się we trzy, świat przewraca się ze śmiechu do góry nogami. Ale bywają i poważne rozmowy, bywają łzy i tupanie ze złości, bywają zażarte kłótnie. Życie przynosi nam przecież różne doświadczenia. Jednak moim największym sukcesem okazuje się absolutna bliskość i ogromna przyjaźń. Czuję wsparcie moich dziewczyn, czuję ich zaufanie i bezpośredniość. To moja harmonia, o której chciałam Wam opowiedzieć.

Bycie matką może być zatem pełne harmonii. Zapewne często też bywa, szczególnie w pierwszym okresie, kiedy kobieta szczęśliwa w świeżym związku, cieszy się maleństwem lub dwójką czy trójką maluchów. To taki czas, który sam w sobie niesie mnóstwo dobrej energii. I do pełnej harmonii wystarczy, jeśli dzieci są zdrowe. Z całą resztą wychowawczego trudu radzimy sobie mniej lub bardziej instynktownie.

Ale potem często gubimy tę równowagę. Kiedy dzieci zaczynają samodzielnie myśleć, skracamy smycz i zaciskamy im na szyi obrożę. Tak najłatwiej: „masz mnie słuchać i już!”. Zapracowani, zabiegani, nie mamy czasu ani ochoty na „tłumaczenie smarkaczowi”, dlaczego coś jest niewłaściwe. Ja lubiłam te rozmowy. Obie moje córki są bardzo inteligentne i bardzo niezależne intelektualnie. Dyskusje z nimi były dla mnie inspirującym wyzwaniem. Rozmawiamy więc nadal cały czas, chociaż dzisiaj nic im nie muszę tłumaczyć. Czasem to one pokazują mi opcje interpretacyjne, które przeoczyłam. Czasem ich intuicja okazuje się być bardziej niezawodna niż moja.

Bywa i tak, że ktoś zapracowany wielce nie ma w ogóle czasu dla dzieci. Kiedy wreszcie trafia na emeryturę, ma obok siebie obce dorosłe osoby, którym próbuje wytłumaczyć, że chciał im zapewnić wszystko. A oni tak zwyczajnie woleliby mieć mniej, ale pograć z ojcem w piłkę lub poczytać z mamą bajki. Życiowych scenariuszy jest mnóstwo. Zawsze pokazujemy tylko ogólniki. Mi na pewno było łatwiej, bo w czasie, kiedy moje dziewczynki były malutkie, nie musiałam pracować zawodowo. Mój mąż zdecydował, że sam nas utrzyma i udało mu się to całkiem nieźle. Miałam więc dla nich czas.

Moja harmonia w byciu matką, to przede wszystkim przyjaźń, jaką udało mi się zbudować. To wspólne z córkami spędzanie wolnego czasu  także dzisiaj, kiedy mają swoje rodziny. To fakt, że one lubią ten czas właśnie ze mną spędzać, chociaż mają przyjaciół wśród swoich rówieśników. To wspólne lektury, wspólne zainteresowania i wspólne oglądanie ulubionych seriali. To wreszcie wspólna ścieżka wewnętrznego wzrastania – Reiki, prosperita, numerologia, praca w Kronikach Akaszy. Nie muszę ich do niczego zachęcać. Moje córki same się tym interesują i wiedzą, co dobre i z czego chcą korzystać. Wspaniałą rzeczą jest wspólne robienie energetycznych zabiegów.

Nie zastanawiam się nad tym, czy coś osiągnęły, tylko pytam, czy są szczęśliwe. Bywa różnie, jak to w życiu. Ale w tym wszystkim być może najważniejsze jest to, że obie mają dobre serca. Nie tylko dla bezdomnych zwierząt, które dokarmiają, chronią i wspierają. Także dla ludzi, którym pomagają energią. Mogę też śmiało rzec, że nikt z ich powodu nie płacze. Tego udało mi się je nauczyć – Dobra. Nie krzywdzenia. Nie poniżania. To właśnie postrzegam jako harmonię w byciu matką. Jak zwykle to moja harmonia i mój ogląd tematu.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia przekazu

Słowa niosą energię. Kiedy jesteśmy odpowiednio wrażliwi, to widzimy lub czujemy tę energię w sposób oczywisty. Dzisiaj, kiedy piszę ten tekst, świat obraca się z zawrotnym tempie, a media piorą ludziom umysły, wykorzystując ich brak wiedzy i empatii. Człowiek jest dobry. Człowiek chce być dobry. Człowiek chce wybierać Dobro. Ciemne energie wiedzą o tym i wiodą w piekło słodkimi słowami, przekonując, że białe jest czarne i odwrotnie.

Jednym na najciekawszych przykładów wydaje mi się macierzyństwo. Mam dwie wspaniałe córki. Dane mi było je urodzić w dość fajnym czasie – miałam dach nad głową, jedzenie i kochające wsparcie rodziny oraz partnera. Starsze dziecko urodziłam mając zaledwie 19 lat. Zdaniem lekarzy – doskonały wiek. Zdaniem innych – niekoniecznie. Najlepszy i najpiękniejszy okres w moim życiu to te dwa lata, kiedy karmiłam piersią młodszą córeczkę. Nie ma dla mnie lepszego doznania od przytulania tego małego ciepłego ciałka i tych wpatrzonych we mnie niebieskich oczek. Nie ma. Chociaż wiele lat później spełniłam marzenia o Santorini, o wydaniu swoich książek i zaczęłam pracować z cudownymi energiami. Chociaż niemal każdego dnia odnoszę sukcesy w tym co robię, maluję obrazy, rozwijam się duchowo i cieszę się odwzajemnioną miłością. Macierzyństwo to wielki dar dla kobiety.

Ostatnio pewien polityk próbował powiedzieć podobnie – że macierzyństwo to wielki dar, że kobiety nie powinny tracić czasu na karierę, ale rodzić, rodzić, rodzić. Pouczał, że kiedy kobieta urodzi zbyt późno, to nie ma potem czasu, by urodzić odpowiedniej ilości dzieci. Patrząc z boku, powiedział niemal to samo co ja. A jednak powiedział coś kompletnie innego. Słuchałam go bez uprzedzeń, świadoma swojego doświadczenia i wiecie co zobaczyłam? Zobaczyłam siebie bosą, obdartą, ubłoconą, stojącą jak zaniedbana krowa na wiązce brudnej słomy. Zobaczyłam obrożę na szyi i łańcuch, który mocował mnie do drewnianego słupa. Zobaczyłam, że jestem tylko mięsem do rozrodu, które po wyczerpaniu płodności pójdzie na rzeź.

A przecież pozornie w słowach tego człowieka nie było nic złego. Było podkreślanie kobiecego daru rodzenia dziecka. Umiejętność widzenia energii pozwala odczytać prawdziwe intencje ukryte za zwykłymi zdaniami. Na tym polega odkrywanie harmonii przekazu lub jej braku. Bo „kobiecy dar dawania życia” to cudowne i pełne piękna określenie. Z duchowego poziomu widzę kobietę jako świętą bramę, dzięki której życie może pojawić się na Ziemi. Mogłabym z pełnym zachwytem opowiadać Wam o tej magii i o tym, dlaczego każda kobieta jest Boginią. Z ludzkiego punktu widzenia – to też ja bezgranicznie szczęśliwa, trzymająca w ramionach moje maleństwa.

Ale te punkty bywają jeszcze inne. Bo w nasze ziemskiej rzeczywistości istnieją zwierzęta: krowy i klacze rozpłodowe, które po wyczerpaniu sił wędrują do rzeźni. Istnieją kobiety traktowane przedmiotowo przez partnerów. Wiemy też doskonale, że panowie politycy zachęcający głośno kobiety do ochoczego rodzenia dzieci, nagminnie wręcz rozwodzą się ze „starymi” żonami i szukają młodszych partnerek. Czy dawanie życia jest wówczas cudem czy przekleństwem? Pięknie to ilustruje głośny niedawno serial „Opowieść podręcznej”. Podręcznymi stawały się przecież te kobiety, które nie straciły boskiej mocy dawania życia.

A zatem słowa te same, znaczenie całkiem inne. Jeśli możecie, rozwijajcie w sobie wrażliwość na to, co słyszycie lub czytacie, bo takie zjawisko zróżnicowanego przekazu istnieje. Podobnie jak zjawisko manipulacji słowem. Pisałam kiedyś o pewnej stronie, której autorka odwoływała się do emocji i cierpień czytelników, tylko po to, by finalnie wtłaczać im do głowy, że Prawo Przyciągania nie istnieje, a wybaczanie to bzdura. Jej zdaniem: „Należy walczyć, nienawidzić i wiedzieć, że świat jest zły i ludzie są źli”. Nie muszę wyjaśniać, komu służy taki przekaz.

A skoro o walce mowa – piszę ten artykuł w czasie licznych demonstracji, kiedy kobiety domagając się poszanowania swoich praw, używają rozmaitych słów. Czasem wulgarnych, czasem negatywnych. I chociaż nie jestem zwolenniczką wulgaryzmów i uczę o energii słowa, to dzisiaj o tym przekazie właśnie. Stwierdzenie: „to jest wojna” stało się pretekstem dla bezmyślnych lub niewrażliwych osób, by sprzeciwić się protestom. „Bo skoro chcą wojny, to są złe”. Harmonia przekazu to rozumienie i odczuwanie tego, co słowa niosą. W tym przypadku oznaczały: „wypowiedzieliście wojnę wolności i prawu do decydowania o sobie, będziemy się bronić”. Czy nigdy nie słyszeliście o wojnie obronnej i o tym, że kiedy jesteśmy atakowani, to możemy się bronić i krzyczeć „och, to wojna!”?

Trzeba jednak mieć minimum empatii, by chcieć poczuć i zrozumieć przekaz. Jak w przypadku macierzyństwa – można postarać się poczuć i zobaczyć pod tymi słowami kobiety. Są całe we krwi, klęczą na kolanach przed inkwizytorami. To wnuczki tych, które niegdyś spalono na stosie. Dzisiaj nie chcą na to pozwolić. Jeśli jednak ktoś boi się kobiet lub boi się wojny, odwróci kota ogonem i będzie pokrzykiwał, że demonstrujące pokojowo w obronie swoich praw kobiety chcą wywołać wojnę. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Rzadko jest spójny z rzeczywistą energią przekazu.

Każdy patrzy przez pryzmat swoich nie oczyszczonych lęków i doświadczeń, nierzadko takich z innych wcieleń. Zatem widzi tylko to, co ma w sobie. Ludzie wypełnieni nienawiścią widzą tylko nienawistne hasła. Ludzie pełni lęku przed wojną widzą tylko słowo „wojna”. Ludzie pełni ciemności w sobie widzą tylko zło. Ludzie pełni cierpienia, którzy tłumią swoją złość, widzą tylko wulgarne słowa… Dlatego niewiele osób umie zobaczyć prawdziwy przekaz.

Uważam, że można się tego nauczyć. Wymaga to podniesienia wibracji i wejścia w pole serca. Wyjścia poza wszelkie przekonania polityczne i społeczne. Bo oczywistym zjawiskiem jest to, że przy silnych energiach chcą ugrać swoje sprawy różni gracze. A to jakiś polityk, a to jakaś feministka lub jakiś mizogin. A to jakiś broniący odwiecznego patriarchatu ksiądz. By odkryć czystość przekazu i prawdziwe intencje trzeba być poza wszelkimi przekonaniami. Wówczas mamy w sobie czysty ekran, na którym wyświetli się to, co pokazuje energia.

Jest to taki sam proces jak ten, który stosujemy przy odczytach z Kronik Akaszy. Jeśli wejdziemy tam w swoich emocjach i żalach, wypełnieni politycznymi poglądami, to nie usłyszymy tego, co mówią Mistrzowie. A ich przekazy rzadko kiedy pokrywają się z twierdzeniami… hmm… np. polityków. To oczywiste. Pracując z Kronikami trzeba z wszelkich poglądów zrezygnować i stać się czystą kartą. Ale za to częsta praca w Kronikach rozjaśnia umysł, uwrażliwia i pozwala zobaczyć obiektywny przekaz, poza poglądami. To Kroniki Akaszy we mnie tę umiejętność rozwinęły.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia dobra

Dobro samo w sobie jest harmonijne, nie wymaga więc żadnego komentarza ani opisu, jednak nie każdy wie, czym jest dobro, a często nawet tworzy dla niego własne definicje. Tymczasem ta piękna jakość cudownie trzyma się złotego środka i jest dla mnie tak jednoznaczna, że wszelkie dyskusje wydaja mi się czasem zupełnie niepotrzebne. Jednak okazuje się, że to co dla mnie oczywiste, dla innych niekoniecznie. Dlatego piszę parę słów, aby każdy mógł popatrzeć na to swoimi oczami i ustalić, jak sam to widzi.

Złoty środek naszej życzliwości i troski o innych, to umiejętność okazania serca i pochylenia się nad drugim człowiekiem. To codzienne wsparcie, ale też spontanicznie rzucone dobre słowo, komplement, pochwała. Dobroć to dla mnie uśmiech, który poprawia komuś dzień i przytulenie, które podnosi energię.  Ale to także umiejętność akceptowania odmienności i pozwalanie innym, by byli szczęśliwi na swój sposób. Myślę zatem, że bycie dobrym to najczęściej powstrzymywanie się od złych słów, gestów, od krytyki i niemiłego zachowania, kiedy ktoś inny jest po prostu sobą.

Dobroć nie powinna być jednak poza asertywnością, nie jest więc poświęcaniem siebie, nadstawianiem policzka i podkładaniem się do bicia. Nie jest też dobroć ustawicznym zamartwianiem się i użalaniem nad inną osobą. Prawdziwie mądry człowiek wzmacnia innych, podaje rękę, ale nie niesie na swoich plecach. To dla mnie oczywiste.  Moi uczniowie wiedzą, że chwalę, wspieram, podpowiadam, ale nie pozwalam, by się ode mnie uzależnili w jakikolwiek sposób. Czasem nawet niektórzy są nieco rozczarowani, kiedy nie podejmuję za nich decyzji, lecz zachęcam do samodzielności. Jednak to jest właśnie złoty środek – być obok i dawać poczucie bezpieczeństwa, ale nie wyręczać nikogo.

Moja Babcia mówiła: „Żyj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Ta wskazówka ładnie wpisuje się w złoty środek i pokazuje, czym jest dobroć. Nikt nie płacze, kiedy asertywnie nie poddajemy się manipulacji, ale cierpi, kiedy go najzwyczajniej w świecie skrzywdzimy. Kiedy poniżamy, ośmieszamy, dewaluujemy, aby dowartościować samych siebie. Nikt z nas nie jest w stanie zaspokoić oczekiwań wszystkich znajomych i nie po to żyjemy na świecie, by spełniać cudze zachcianki. Dobroć zatem to nie ten, który własnym kosztem zaspokaja kaprysy drugiej osoby. Dobroć to ten, który umie ugryźć się w język, jeśli wie, że jego zdanie sprawiłoby komuś przykrość. Nie ma nic gorszego niż nadmuchana prawda wygłoszona z patosem. To bardzo często okrucieństwo schowane pod korcem. Potwornie fałszywe, ponieważ usprawiedliwiane bezwzględnym: „przecież ja tylko mówię prawdę”.

Dobry człowiek nie mówi tego, co myśli, jeśli to komuś zaniży energię, ponieważ jego priorytetem jest szczęście innej osoby. Jeśli owa prawda nie jest niezbędna do wyjaśnienia ważnych okoliczności, nie powinna zostać wyartykułowana. Znam jednak ludzi, którzy wygłaszają swoje prawdy z ogromna satysfakcją, ciesząc się z tego, że komuś płyną łzy. „I cóż, niech sobie popłacze, życie to nie jest bajka” mówią, czerpiąc radość z cudzego nieszczęścia. Jest w tym też element zemsty za to, że ich życie było ciężkie. Cierpienie drugiej osoby jest dla nich wyrazem sprawiedliwości świata. Tacy ludzie nie są dobrzy i nie mają pojęcia, co to jest Dobro, nawet jeśli na co dzień odmieniają to słowo przez wszystkie przypadki. To zwolennicy wyrównywania rachunków i biczowania innych. Z dumą powtarzają: „mam prawo mieć swoje zdanie i je wypowiadać”. Oczywiście. Mają prawo. Pytanie powstaje: jakim kosztem?

Po tym właśnie odróżniamy prawdziwe Dobro od tego, co zakompleksione, niskie i egocentryczne. To pierwsze zadaje sobie pytanie: czy moja racja jest tutaj ważna? Czy powinna zostać wygłoszona? Czy to co powiem przyniesie komuś coś dobrego? To pierwsze jest zazwyczaj ciche i łagodne, pełne akceptacji i pozytywnej troski. To drugie ma ludzkie uczucia tam, gdzie światło nie dochodzi i kieruje się wyłącznie potrzebą zwrócenia na siebie uwagi. To drugie jest pełne lęku przed odrzuceniem i rozpaczliwie potrzebuje aprobaty, więc wykrzykuje swoje poglądy, by chociaż na chwilę zyskać dla siebie trochę uwagi. Nikt naprawdę wrażliwy nie zachwyci się tym drugim, ale to już osobna historia.

Tym bardziej zachęcam do pracy z prosperitą i pozytywnym myśleniem, ponieważ człowiek szczęśliwy nigdy nikogo nie krzywdzi i na nikim nie bierze podświadomego odwetu za swoją trudną przeszłość. Umie tę przeszłość zapomnieć. Świadomość prosperująca szuka Światła wszędzie i sama je tworzy. Wspiera, podnosi i ociera łzy. Nie ma dla niej jakości ważniejszej od Dobra i bezwarunkowej miłości i nie kłapie buzią bez zastanowienia. Przede wszystkim jednak Świadomość Prosperująca to człowiek o wysokiej samoocenie, która pozwala schować swoje racje głęboko w sobie, jeśli ich wygłaszanie miałoby komuś zadać ból.

Wysokie poczucie wartości to ogromnie istotna jakość. Zwróćcie proszę uwagę na takie sytuacje, kiedy ktoś bezmyślnie i bezzasadnie rani drugą osobę, tylko po to, by pokazać, że sam jest lepszy, mądrzejszy, ważniejszy. Po co to robić? Jaki to ma sens? Koń jaki jest, każdy widzi, a ból zadany drugiemu człowiekowi wróci do nas zwielokrotniony, po co więc krzywdzić? Jest tylko jedna siła, która zaślepia i tworzy z normalnego człowieka kata: poczucie bycia gorszym, które tak boli, że chcemy ten ból uśmierzyć idąc po trupach. Niektórzy uważają, że to demony zwodzą ludzi z dobrej drogi, a ja uważam, że największym demonem ludzkości jest niskie poczucie wartości i rozpaczliwa potrzeba udowodnienia światu swojej wielkości i ważności. Stąd biorą się najgorsze zbrodnie. Stąd wyrastają codzienne złośliwości i ataki, którymi depczemy godność drugiej osoby.

Dobroć to pokazywanie drogi w ciemnościach, ale to także szacunek dla odmiennych poglądów i akceptacja innego zdania. Czasem to ogromnie trudna lekcja, kiedy np. nasz przyjaciel ma diametralnie odmienne poglądy polityczne. Jednak z własnego doświadczenia mogę powiedzieć – da się z tym żyć. Da się z tym pielęgnować przyjaźń, kiedy skupiamy się na tym wszystkim, za co kochamy przyjaciela, a nie na tym, co nas różni. Mam taką przyjaciółkę, która od zawsze ujmuje mnie swoją dobrocią i prowadzę z nią długie fascynujące rozmowy, w których omijamy po prostu to, co nas dzieli. Obie znamy swoje zdanie i wiemy, czego nie dotykać. Nie ma  w nas złośliwości i potrzeby udowadniania jedna drugiej, że nie ma racji. Trudne, ale możliwe. Myślę więc, że dobroć jest wtedy, kiedy ciepłe uczucia dla drugiej osoby są dla nas ważniejsze niż to, że ma „swoje dziwne” poglądy. Niech sobie ma, jeśli jest z tym szczęśliwa.

Dobroć nie wywiera nacisku i nie mówi: „kłamiesz”, jeśli to, co mówimy brzmi inaczej niż oczekujemy. Bywa tak, że chcielibyśmy, aby ktoś przyznał się do czegoś, co wyraźnie u niego widzimy. Ale on absolutnie tego nie potwierdza. Warto pamiętać, że człowiek wie o sobie najmniej. Emocje potrafią stworzyć skuteczny nieprzenikniony mur, spoza którego wielu nawet całkiem dużych jakości dostrzec nie sposób. Pewne rzeczy wypieramy. Innych po prostu nie chcemy widzieć, bo nie jesteśmy gotowi zmierzyć się ze swoim cieniem. Każdy ma do tego prawo. A mądry nauczyciel (przyjaciel, terapeuta) umie to zaakceptować i nie krytykuje takiej osoby. Dobro pozwala znaleźć wytłumaczenie, zamiast osądzania.

Dobroć to także ogromna cierpliwość i świadomość, że każdy ma swój czas i jest w najlepszym dla niego punkcie rozwoju. Zdarza się, że mój uczeń w kółko kręci się w swoim wzorcu i nie pomagają żadne tłumaczenia i zmiana metod pracy. Chociaż widzę przysłowiowe „rzucanie grochem o ścianę” – pozwalam. To jego życie. Nie ośmieliłabym się go wyśmiać, poniżyć czy skrytykować. Jest we właściwym miejscu i czasie. Jak każdy. Aby dostrzegać harmonię, trzeba samemu być harmonijnym. Czasem o tym zapominamy.

Bogusława M. Andrzejewska

 

Złoty środek

Wszystko opiera się na wewnętrznej równowadze. Aby ją osiągnąć, warto zaczerpnąć z obu stron – z Yin i Jang, ze Światła i z cienia. Dopiero to, co jest efektem pośrednim okazuje się najlepsze. Jeśli to sobie uświadomimy, zrozumiemy sens dualizmu i tych wszystkich duchowych przekazów, które zalecają, aby wyjść poza rozróżnienie. Czasem myślę, że nie ma żadnych właściwych recept na życie i żadnych zaleceń, które zawsze zdają egzamin. Istnienie przynosi nam tyle zaskoczeń, że warto być elastycznym i czerpać właśnie ze złotego środka.

Pierwszy z brzegu przykład to dobroć i łagodność. Warto być dobrym ze wszech miar i pisząc to wiem doskonale, że ludzie tacy właśnie są – dobrzy. Kiedy reagują spontanicznie i bez przeszkód, to pokazują przede wszystkim dobre serca. Wystarczy przypomnieć sobie jakikolwiek kataklizm, jakąkolwiek trudną sytuację, w której ktoś gdzieś cierpi. Natychmiast obok pojawiają się inne osoby, które podają rękę, dzielą się jedzeniem, lekarstwami, ubraniem, nie czerpiąc z tego żadnych zysków. Dobroć jest integralną częścią naszej duszy. Nie mam wątpliwości.

Ale bywa i tak, że w sytuacji może mniej dramatycznej pojawia się ktoś, kto chce nas wykorzystać. Wiem, że każdy z nas tego doświadczył choć raz. Jeśli zauważymy w porę, że roszczenia takiej osoby są bezpodstawne, że chce jedynie przewieźć się na naszych plecach, to umiejmy też włączyć asertywność i chrońmy siebie i swoją przestrzeń. Tak naprawdę powinnam tu napisać, że jest to taki moment, w którym warto być dobrym także dla siebie i nie poświęcać się pod żadnym pozorem. Czyli dobro zawsze jest właściwe, powinno tylko obejmować wszystkich – także nas.

Złoty środek, o którym piszę to właśnie odnalezienie równowagi pomiędzy byciem dobrym dla innych i byciem dobrym dla siebie. To nie oznacza wycofania dobra, którym obdarzamy innych. Być może dla niektórych złoty środek to pomaganie „tylko trochę”, czyli zamiast całego chleba podarowanie połówki, by resztę zachować na potem. Dla mnie bycie w harmonii i w tym złotym środku to bycie całkowicie na sto procent tak samo dobrym dla innych ludzi, jak i dla siebie. To wręczenie tego chleba w całości, ale też bycie gotowym do odwrócenia się plecami, kiedy stanie przed nami handlarz, który chce ten chleb wziąć od nas za darmo, by sprzedać go komuś i na tym zarobić.

Złoty środek to nie jest pójście z samym sobą na kompromis na zasadzie – trochę będę pomagać, a trochę będę odmawiać. To bycie sobą w pełni i przejawianie swoich najlepszych jakości. To bycie najlepszym i najłagodniejszym jak tylko się da, ale też bycie maksymalnie surowym i nieprzejednanym wtedy, kiedy sytuacja tego wymaga. Z założenia prosperująca świadomość nie musi walczyć, bo nie przyciąga agresorów, ale być może taka lekcja duszy czasem się pojawi. Taka lekcja, która wymagać będzie zastąpienia łagodności walecznością i odwagą… Jak pisałam wcześniej, nie ma idealnych recept na życie, które jest nieprzewidywalne. Warto mieć w sobie gotowość na wszystko.

Inny przykład to wolność. Spotykam czasem ludzi, którzy chcą być wolni, decydować o sobie i żyć po swojemu, czerpiąc ze świata tyle, ile się da. Dopóki nikogo nie krzywdzą, nie widzę problemu. Warto jednak pamiętać, że żyjemy w społeczeństwie i nawet najwznioślejsze zasady wolności nie mogą opierać się na totalnej anarchii.  Tu trzeba znaleźć granicę, która wyznaczy ten harmonijny złoty środek.

Spotkałam się z sytuacją, kiedy ojciec dwojga małych dzieci zauważył nagle swoje prawo do swobody i zapragnął wyjechać na stałe do Indii w szlachetnym celu podążania duchową ścieżką.  Oczywiście sam bez rodziny, która nagle okazała się ciężarem. Zasada wolności mówi – ma prawo, czegokolwiek pragnie, nie może się poświęcać dla rodziny. Ale moim zdaniem nie może też krzywdzić maluchów, pozbawiając je całkiem swojej obecności. I tu złotym środkiem jest kompromis, czyli poszukanie rozwiązania, które zaspokoi obydwie strony. Może miesiąc tu z dziećmi, a miesiąc w Indiach? A może teraz z dziećmi, a jak dorosną (co stanie się przecież ani się obejrzymy) spokojnie podąży swoją drogą? A może jeszcze inaczej? Na pewno można znaleźć dobre wyjście z takiego impasu, jeśli się pochylimy nad tematem.

Uważam, że pomijanie złotego środka pozbawia nas często najlepszych rozwiązań. Wybierając jedną stronę, palimy za sobą mosty, nierzadko żałując podjętej decyzji i gubiąc się w wyrzutach sumienia. A przecież można wybrać taką drogę, która pozwoli działać tak, by nikogo nie krzywdzić, w tym też siebie. Warto pamiętać, że najczęściej taką mamy alternatywę – po jednej stronie są ludzie, często bliscy i ich dobro, po drugiej nasze własne szczęście. Do szczęścia mamy prawo i powinniśmy je traktować na równi ze szczęściem innych osób. Nie gorzej, ale i nie można przedkładać swojego interesu ponad dobro innych, krzywdząc ich tym samym.

I jeszcze jeden z wielu przykładów, które mogłabym tu pokazać. Czyli rozwój wewnętrzny. Od pewnego czasu nastała moda na samodzielność. Spotykam w sieci pisane mentorskim tonem teksty o tym, że nie należy nikogo słuchać i podążać wyłącznie za swoją własną mądrością. Myślę, że to pewne nadużycie oczywistej prawdy o tym, że w sobie mamy najlepszego przewodnika i doradcę. Sama tego uczę, aby rozwijać intuicję i nauczyć się podążać za jej głosem. Sama uczę też, że oświecenie jest w nas, wystarczy przebudzenie, by ono nas odnalazło.

Jednak uczę też, żeby szanować autorytety i ludzi, którzy posiadają przydatną na naszej ścieżce wiedzę. Bo chociaż wszystko mamy w sobie, to trzeba wiedzieć, jak dosięgnąć swoich zasobów i jak odróżnić intuicję od intelektualnych kombinacji, a wewnętrzne wskazówki od złudzeń. Od wieków ludzie korzystają z pomocy nauczycieli, w tym także tych duchowych, którzy pomagają dotrzeć do własnego wewnętrznego przewodnika. Uważam, że ich nauki są niezbędne, jeśli nie chcemy całe życie kręcić się w kółko, jak pies za własnym ogonem. I zdumiewa mnie beztroska osób, które wypisują nieodpowiedzialne porady o tym, by nikogo nie słuchać. Brak autorytetów to z poziomu psychologicznego skrajna niedojrzałość. Ale nie o tym.

Chciałabym zwrócić uwagę na to, że tu także najlepszy jest złoty środek. Każdy z nas jest inny i potrzebuje do rozwoju innych metod i form pracy nad sobą. Mnogość nauczycieli pozwala wybrać sobie takiego, któremu możemy zaufać, który popchnie nas we właściwym dla nas kierunku, nie uzależniając od siebie. Bo rzecz jasna spotykamy przypadki nauczycieli, którzy wykorzystują uczniów i nie pozwalają im na rozwój. Dowartościowują samych siebie, trzymając uczniów blisko i przekonując ich, że mistrz nadal jest im niezbędny. A przecież w momencie, kiedy adept umie już sięgać do swojego wnętrza i odróżnia właściwy przekaz od zabaw negatywnych energii, może wyjść spod opieki swojego nauczyciela. Jak wszędzie, tak i w tej sferze trzeba być uważnym.

Złoty środek polega tutaj na rzetelnej nauce połączonej z zaufaniem i powierzeniem się autorytetom, ale tylko do punktu, w którym możemy już rozwinąć skrzydła i podążać swoją indywidualną drogą. Wówczas dziękujemy za prowadzenie i idziemy dalej sami, a z czasem możemy także stać się nauczycielami dla kolejnych pokoleń. To zresztą zupełnie naturalne. Widać to w zwykłej szkole, w której zaliczamy różne stopnie nauki w kolejnych klasach, aby na końcu wziąć świadectwo i ruszyć swoją drogą. Tkwienie zbyt długo przy duchowym nauczycielu byłoby podobne do sytuacji, w której dorosły człowiek nadal siedzi w klasie i w kółko powtarza tabliczkę mnożenia.

Złoty środek to czerpanie potrzebnej nam wiedzy bez silenia się na samodzielność i przemądrzałość. To szacunek dla ludzi, którzy wiedzą więcej lub mają niezbędne doświadczenie. To wiara w siebie, ale weryfikowana z innymi, zwłaszcza w początkowej fazie rozwoju. Ci, którzy idą przed nami, przecierają szlak właśnie dla nas. A my idąc za nimi, odsuwamy przeszkody dla tych, którzy podążają za nami. Warto o tym pamiętać. Oto harmonia.

Bogusława M. Andrzejewska

  

Harmonia relacji

Bliska relacja, np. relacja przyjacielska to temat pozornie wszystkim doskonale znany i opisywany na różne sposoby. Ja także poświęciłam przyjaźni jeden z podrozdziałów w swojej książce, którą jako podręcznik do prosperity wszystkim serdecznie polecam. Teraz nadal obserwuję ciekawe zjawiska z tym związane. Takie, o których się nie mówi, których być może się nie dostrzega, choć przyjaźń to rzecz stara jak świat. Może warto poszukać w takim układzie harmonii?

Stereotypem w temacie jest kwestia pomagania w biedzie. Rzekomo po tym właśnie poznajemy prawdziwego przyjaciela. I tak… i na szczęście nie. Zauważam, że ludzie są tak po prostu dobrzy i wrażliwi na cierpienie. Pomagają spontanicznie również całkiem obcym. Oto widzimy starszą, zmęczoną osobę, która dźwiga ciężary i nie pytając jej o imię niesiemy jej siatki do domu, by pożegnała nas z wdzięcznością pod drzwiami. Oto słyszymy, że ktoś umierając osierocił starszawego kocurka i w te pędy załatwiamy mu nowy dom u znajomych. A nie znaliśmy wcześniej osób, które zamieściły ogłoszenie. Oto ktoś zwija się z bólu w tramwaju, a my wzywamy pogotowie, prowadzimy do zacienionego miejsca i wachlujemy mu twarz, nie wiedząc, kto zacz. Zwykłe i niezwykłe dobro. Nici więc z definicji, że w biedzie poznamy przyjaźń. W biedzie zauważamy, że w ludziach jest dobro. Po prostu, ale to akurat pozytywna konkluzja.

A jeśli akurat to nas spotyka trudna sytuacja, np. partner odchodzi niespodziewanie do innej kobiety, to po czym poznać przyjaciela? Pewnie po tym, że znajduje czas, by być z nami i zrobić nam ciepłą herbatę, czy okryć nogi kocem, kiedy szlochamy sobie zwinięte w precel na kanapie. Może zająć się kolacją dla dzieci i wyprowadzeniem psa, może pomóc załatwić dobrego adwokata. A co jeszcze? I tu wyjdę poza stereotypy. Dobry przyjaciel przede wszystkim słucha. Słucha naszego rozpaczania w milczeniu i przytula lub podaje chusteczki. Może delikatnie pocieszać: „zobaczysz, wszystko się ułoży”. Ale nie lekceważy naszych emocji słowami: „uspokój się, co tak histeryzujesz?”.

Dla mnie szczególnie cenne jest, kiedy usłyszę: „rozumiem, co czujesz, wiem, jakie to trudne”. Oznacza to wsparcie i akceptację mnie i mojego odbioru sytuacji. Tak rozumiem współczucie. To dawanie mi prawa do mojej własnej interpretacji zdarzenia. Nawet jeśli za dwa dni stanę na nogi i dojdę do wniosku, że nie ma powodu do łez, to w tym momencie chcę, by moja rozpacz była traktowana poważnie. Osoba, która mi mówi: „przesadzasz, nie ma nad czym tak szlochać” staje mi się obca, nie daje mi tak potrzebnego w trudnej chwili zrozumienia. Przyjaciel nadąża za zmianą poziomu emocji i wyłapuje moment, w którym może z szacunkiem dla moich uczuć powiedzieć: „spróbuj zobaczyć to z innej strony”.

Dobry przyjaciel nigdy nie powie: „I dobrze, że dziad sobie poszedł precz, nie wart był ciebie, nie żałuj, świętuj!”. W pierwszej fazie i jeszcze długo potem nie jesteśmy gotowi na prawdę. Widzimy tylko swój ból, tęsknimy i wolimy usłyszeć: „nie martw się, wróci do ciebie, wróci”. Przyjaciel nas nie okłamuje, ale prędzej ugryzie się w język niż skala nasze świętości. A szczególnie wtedy, kiedy nasz umysł jest wyłączony przez psychiczny ból.

Przyjaciel w takiej sytuacji nie będzie pocieszał nas opowieściami o swoim rozwodzie, bo wie, że to ostatnie, czego chcemy słuchać. W silnym stresie trudno nam skupić się na cudzych problemach. Aczkolwiek wiadomo też, że kiedy minie pierwszy szok, to właśnie zajęcie się pracą i obowiązkami odciąga naszą uwagę od tarzania się w cierpieniu. I często okazuje się, że można nadal żyć, a życie pomalutku się wygładza i wycisza. Czas leczy rany. A przyjaciel, który w milczeniu trzymał nas za rękę nie oceniając – staje się szczególnie bliski.

W swojej książce podkreślam jeszcze jedną zaletę prawdziwej przyjaźni, która nadaje relacji prawdziwą harmonię – to akceptacja. Pełna akceptacja nas z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przyjacielem nie jest ten, który ceni nas, kiedy zbieramy nagrody i dzielimy się ze światem pieniędzmi, lecz ten, który ceni nas i szanuje, kiedy popełniamy błędy i zaciągamy długi. Jeśli przyjaźń jest prawdziwa, to taki człowiek trwa przy nas w momencie największych życiowych pomyłek. Znosi nasze kaprysy i emocjonalne huśtawki, nie obrażając się o niebacznie wypowiedziane słowa. Myślę, że każdy z nas popełnia błędy i każdemu zdarzy się powiedzieć coś, czego mówić nie powinniśmy. Ale właśnie po to są przyjaciele, by pomogli przetrwać zły czas i zobaczyli pod gniewem czy rozpaczą prawdziwych nas – tych dobrych i kochających. Oto harmonia.

W dobie portali społecznościowych dostrzegam jeszcze inną twarz przyjaźni – bezinteresowne wsparcie w internecie. Prawdziwy przyjaciel pomaga nam reklamować nasze działania, udostępnia naszą twórczość czy link do firmowej strony i jest to całkiem naturalne. A my możemy zrewanżować się tym samym. W ten sposób wzajemnie wymieniamy się energią.

Dlaczego piszę o tak banalnej sprawie? Bo dzięki niej nauczyłam się rozpoznawać bezinteresownie życzliwych ludzi oraz relacje, w których nie ma harmonii. Od dawna czuję energie i wiem więcej, niż widać gołym okiem, ale czując – weryfikuję obserwując realne postępki i teraz mogę dać tutaj praktyczną podpowiedź, po czym poznać takie relacje, które są pełne harmonii i takie, których należy unikać. Nie zawsze dotyczy to przyjaciół. Czasem to kwestia osób, które ledwo znamy, ale zasada jest podobna…

Wyobraźcie sobie, że mamy firmowy fanpejdż i zamieszczamy na nim wartościowe informacje. Skąd wiadomo, że wartościowe? Bo sporo osób (nawet całkiem nieznanych) podaje je dalej. Jeśli ktoś podaje dalej nasze reklamy, nie mając z tego żadnego zysku, to taka relacja pokazuje harmonię. A jeszcze bardziej pokazuje życzliwego człowieka, który kieruje się zasadą: to jest dobre, warto się tym podzielić z innymi. Mamy tu szacunek i sympatię – ogromne walory dobrej relacji. A czy nie jest dziwne, kiedy osoba, którą znamy wiele lat i mieni się naszym przyjacielem, omija nasz fanpejdż i nigdy, ale to nigdy nie poda dalej niczego, co udostępniamy? I dla jasności – mam wielu znajomych, którzy nikogo nie polecają, nie reklamują, skupiają się na swoich zainteresowaniach. I to jest w porządku.

Harmonia znika, kiedy nasz „przyjaciel” reklamuje wszystkich dookoła tylko nie nas. A takie poparcie jest tylko symbolem przyjaźni. Jest życzliwym gestem: szanuję ciebie i to co robisz. A kiedy tego szacunku nie ma, to o harmonii też mowy być nie może. Nie będę w tym miejscu robiła analizy takiej osobie, bo kwestia zawiści wydaje się być oczywista. Chcę tylko moim Czytelnikom zwrócić uwagę, że tacy ludzie też istnieją.

I dodam rzecz oczywistą – w poparciu internetowym nie chodzi o kopiowanie naszych stron. Wystarczy, by życzliwa osoba raz na jakiś czas pokazała swoim znajomym, że istniejemy i jesteśmy dla niej ważni, że ceni to, co robimy. Raz na miesiąc? Na dwa? Raz na pół roku? To ważny gest. W realnym świecie to jak zaproszenie nas na herbatę do swojego domu i przedstawienie znajomym: „poznajcie, to moja przyjaciółka. Robi znakomite horoskopy, polecam, jeśli kiedyś będziecie potrzebować”. Internetowe strony (np. nasza oś na FB) są naszą przestrzenią prywatną, do której zapraszamy tylko tych, których cenimy. Jeśli ktoś mieszkając przy tej samej ulicy nigdy nas nie zaprasza, chociaż mieszka sam, ma miejsce, porządek i nie ukrywa trupa w szafie, to warto zadać sobie pytanie o jakość takiej relacji.

Jak wiecie Kochani Moi, ja nie mam konkurencji i nie rywalizuję z nikim. Na swoich stronach pokazuję z przyjemnością znajomych i przyjaciół, także tych, którzy zajmują się tym samym, co ja. Bo wierzę, że ktoś potrzebuje innego podejścia niż moje. Bo wiem, że moje koleżanki są równie dobre, a energia prowadzi człowieka do takiego nauczyciela, który jest na ten moment najbardziej odpowiedni. Bo doskonale rozumiem, że świat jest wystarczająco wielki, by wszystkich wykarmić. Bo nie zazdroszczę innym tego, co osiągnęli i lubię pomagać. Kiedyś znajoma zwróciła mi uwagę, żebym nie reklamowała innych, a tylko siebie. A ja tak nie chcę. Jesteśmy Jednością i powinniśmy współpracować wszędzie, gdzie to możliwe. Powinniśmy się wspierać wzajemnie. Nie umiem inaczej.

W pozytywnej wersji współbycia w sieci wymieniamy się poparciem, reklamą i harmonijnie budujemy społeczność, w której każdy odnajdzie coś dla siebie. Na tym to polega. I nie ukrywam, że właśnie w sieci znalazłam fantastyczne osoby, z którymi od lat spotykam się na żywo, a nasza przyjaźń jest dla mnie ogromnie cenna. I widuję też cudowne sytuacje, w których ktoś ogłasza, że szuka mieszkania, samochodu, transportu, zgubionego psa, a cała grupa fantastycznie reaguje, spontanicznie dając wsparcie. Niedawno zamieściłam u siebie zdjęcie pięknej biżuterii, którą robi własnoręcznie moja znajoma. Inna zachwyciła się szmaragdowym wisiorem i  zamówiła go dla córki. Te panie nie znały się wcześniej, to moja maleńka zasługa, że się odnalazły. Takich sytuacji mam wiele na koncie, bo uwielbiam takie małe cuda, które sprawiają ludziom radość. To bezinteresowność. To harmonia.

Ale wśród pięknych ludzi są też wyrachowane i zakompleksione osoby, które nie umieją nikomu życzyć dobrze, bo boją się, że kiedy ktoś będzie szczęśliwy, to dla nich może tej jakości zabraknąć. Zaprzyjaźniają się tylko na niby, by podebrać nam listę znajomych lub dostać do elitarnej zamkniętej grupy. Interesowność takiej „przyjaźni” po tym właśnie poznamy, że taka osoba prędzej zje własną myszkę, niż udostępni naszą reklamę, wpis czy wiersz. Warto iść z duchem czasu i umieć interpretować internetowe zachowania choćby po to, by nie dać się zwieść iluzji i szybko rozpoznawać tych, którzy za cel wybrali sobie potrzebę podłożenia nam nogi. Wybierajmy harmonijne relacje. Dzielmy się szczęściem i radością z dobrymi ludźmi.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia siebie w sobie

Harmonia ze sobą to szczęście i zadowolenie, które wypływa z połączenia ze Wszystkim, Co Jest. Kiedy myślimy pozytywnie i mówimy słowa pełne piękna, pozostajemy w harmonii z wszechświatem. Kiedy wyrażamy wdzięczność lub wyznajemy miłość, również wznosimy swoją energię, dotykając tego magicznego punktu. Kiedy cieszymy się spontanicznie i śmiejemy, to także harmonia. A wreszcie wpadając w zachwyt i zanurzając się w podziwie, sięgamy boskiej jakości. Kiedyś nazywano to byciem w przepływie. Obecnie najczęściej określa się ten stan wejściem w pole serca. Tak czy owak jest to podniesienie energetyki na tyle wysoko, by poczuć magię wszechświata poprzez połączenie się ze Wszystkim Co Jest.

Bycie w harmonii wymaga takiego połączenia, aczkolwiek możemy sobie bez tego leżeć wygodnie na kanapie i czuć się całkiem normalnie. Jednak wejście na wyższy poziom daje nam dostęp do tego, z czego dobrze jest móc korzystać na co dzień. To dostęp do boskiej mocy, która pomaga nam spełniać marzenia i pozwala wyraźnie poczuć Prawo Przyciągania. Ten stan harmonii z wszechświatem pomaga nam podejmować decyzje, tworzyć arcydzieła, załatwiać od ręki różne skomplikowane sprawy, kochać z wzajemnością i widzieć niewidzialne. To w tym stanie właśnie rozwijamy jasnowidzenie. Ale dziś nie o tym.

Chciałabym zwrócić uwagę na to, jak łatwo jest wejść w ów przepływ lub pole serca. Prowadzą nas tam dobre myśli i piękne emocje. Można od razu zauważyć, że cała prosperita jest drogą do takiego punktu, a prosperująca świadomość to człowiek, który częściej doświadcza harmonii niż dysharmonii. Ta druga przejawia się chorobami, kłopotami, brakami… Tym wszystkim, czego nie lubimy. W ten sposób pokazałam proste lekarstwo na każdy problem – być w harmonii. A jak? Jeśli ktoś nie zrozumiał, to zapraszam do ponownego przeczytania pierwszego akapitu.

Ta rewelacyjna, choć bardzo ogólna recepta dotyczy naszych indywidualnych spraw. Nie zmienimy od ręki sytuacji na świecie swoim pozytywnym myśleniem, nie zlikwidujemy wojen, głodu i wyzysku. Aczkolwiek gdyby oczywiście wszyscy tę receptę zechcieli zastosować, to stałby się taki właśnie cud. Pisałam już o tym – gdyby wszyscy ludzi pokochali siebie, czyli pięknie i z miłością myśleli o sobie, Ziemia stałaby się rajem. To oczywiste. Podobno tak właśnie wyglądała Złota Era i do tego w gruncie rzeczy dążymy. Do stworzenia raju bez wojen, chorób i głodu, poprzez pokochanie siebie i pozytywne podejście do życia.

Być w harmonii ze sobą, to po pierwsze połączenie z naturą i wszechświatem, poprzez podniesienie energii i stałe wchodzenie w przepływ. To radość życia i cieszenie się każdą chwilą. Znakomicie pomaga w tym świadoma praca z Reiki. Kluczowe jest tu słowo „świadoma”, ponieważ często spotykam ludzi, którzy nie umieją docenić tej pięknej energii i nie korzystają z jej ogromnej mocy. A jest to cudowne narzędzie do połączenia nas z Najwyższym Źródłem i natychmiastowego przeniesienia w pole serca. Zwolennicy metod kwantowych mogą tu znaleźć podpowiedź, jak ułatwić sobie pracę i wyjaśnienie, dlaczego Reiki nie koliduje z Dwupunktem.

Bycie w harmonii ze sobą, to po drugie bycie autentycznym. Wymaga to podniesienia poczucia wartości i zaakceptowania siebie takim, jakim się jest. Nie ma ludzi idealnych, natomiast moim zdaniem każdy jest doskonały. Wszyscy jesteśmy Światłem mniej lub bardziej stłumionym przez brak miłości do siebie. Próbując wpasować się w iluzje i cudze oczekiwania zatracamy siebie. Zakładamy maski, aby inni nas podziwiali. Potrzebujemy tego podziwu wtedy, kiedy nie umiemy sami pokochać siebie. Ten podziw jest zabezpieczeniem przed samotnością, odrzuceniem i wstydem. Ludzie robią niewiarygodne rzeczy dla tego podziwu – kradną, wyzyskują, zabijają – byle tylko poświecić innym w oczy światłem odbitym od bogactwa czy władzy. I chociaż doskonale wiedzą, że ten podziw jest fałszywy, zabiegają o niego, by poczuć się bezpiecznie. A bezpiecznie jest dla nich tylko na szczycie.

Tymczasem wystarczy kochać. Kiedy naprawdę obdarzę siebie miłością, to przyjmę siebie taką jaką jestem i już nic nie muszę udawać. Mogę być trochę mądra, trochę głupia, trochę głośna, trochę cicha, trochę ładna, trochę brzydka… Jestem doskonała, bo jestem sobą. Jednym będę się podobać, innym nie i to jest w porządku. Zaprzyjaźnię się z tymi, którzy ze mną rezonuję i nie będę płakać po tych, którzy się ode mnie odwrócą. Wszystko będzie w harmonii. Tak łatwo znaleźć szczęście, kiedy wyjdę poza lęk odrzucenia i zrozumiem, że można być dobrym w każdej postaci. Piękno wszechświata opiera się na różnorodności. Nie ma jednej idealnej matrycy, która pokazuje, jakim trzeba być. Każda wersja jest dobra.

Jednak kluczem jest nasza własna akceptacja i poczucie komfortu, kiedy patrzymy na swoje odbicie w lustrze. Jesteśmy różni – jedni dobrze się czują z krótkimi włosami, inni z długimi. Jedni stawiają na staranne wykształcenie, inni na pomaganie słabszym, a jeszcze inni na luz i lekkość. Każda opcja jest dobra, jeśli uśmiechamy się w niej do siebie. Warto nauczyć się myśleć o sobie w harmonii z wszechświatem. Być świadomym tego połączenia i szukać go we wszystkich swoich przejawach. Boskość jest Wszystkim Co Jest, dlatego boska jest zarówno poważna, elegancka lady, jak i roześmiana dziewczyna w podartych spodniach. O ile obie czują się szczęśliwe same ze sobą.

To, co jest dobre dla nas, podnosi nam energię i samoistnie wprowadza w pole serca. Każde działanie, każde hobby, każdy wygląd jest właściwy, jeśli nas uskrzydla. Ten prosty kompas idealnie pokazuje, co nam służy, a co nie. Bo jeśli kopiemy psa, to nas nie uskrzydli. Proste. I jakkolwiek to poczujemy, bez wątpliwości nie będziemy w tym działaniu w harmonii ze sobą i wszechświatem.

Bycie autentycznie sobą, to odnalezienie swoich niepowtarzalnych aspektów. Boskość chce być przejawiona w takiej formie, jaką nam ofiarowała, a nie w innej. Nie trzeba wcale być jak sąsiadka czy koleżanka, najlepiej być sobą. Kiedy jesteśmy sobą – takimi normalnymi, pełnymi słabości, nie będąc sławnymi ani bogatymi – jesteśmy bardziej harmonijni niż wtedy, kiedy kogoś naśladujemy i udajemy obcą jakość. Gdybym na przykład na siłę malowała abstrakcyjne obrazy, rywalizując z kimś, to wypadam z harmonii. Nawet wtedy, kiedy moje obrazy będą się bardziej podobały niż dzieła tego kogoś, komu chciałam udowodnić, że jestem lepsza. Nie będę lepsza. Zeszłabym ze ścieżki duchowej w błoto tak mocno, że tylko czołg energetyczny mógłby mnie stamtąd wydostać. Pisałam o naśladownictwie – to paskudna jakość.

Bycie sobą w harmonii to po trzecie nie tylko kroczenie własną niepowtarzalną ścieżką w oparciu o wewnętrzny kompas. To także odwaga połączenia się ze swoim Prawdziwym Ja i wyrażaniem tego w swój unikalny sposób. To także własne zdanie. Nie trzeba go wykrzykiwać na ulicy ani spierać się z innymi. Można je zachować dla siebie do czasu, aż ktoś nie zapyta. Widzę wokół siebie dużo zachowań, których nie popieram, jednak nie zwracam ludziom uwagi. Są dorośli. Dokonują wyboru z jakiegoś powodu. Nie chcę ich oceniać i krytykować. Pozwalam innym być sobą do jakiejś granicy, którą zakreślam na poziomie wielkości wyrządzanego komuś zła. Generalnie jednak rozumiem harmonię wszechświata i nie walczę z niczym. Odsuwam się od tego, co jest w moim odbiorze brzydkie. Wolę pracować na poziomie energetycznym, niż kogoś rugać. Przekonałam się, że krytyka zjawiska jest odbierana personalnie i zamiast zrozumienia i zmiany przynosi obrażanie się i nierzadko małe niesympatyczne wojenki. Ludzie nie dostrzegają swoich błędów, za to przesadnie reagują nawet na dyplomatyczne zwrócenie uwagi. Nauczyłam się, żeby zostawiać ludzi samych sobie z ich decyzjami. Życie wszystko zweryfikuje.

Bycie sobą, to odczuwanie własnej tożsamości, indywidualności i niepowtarzalności. To akceptacja własnych myśli i poglądów. To dawanie sobie prawa do własnego spojrzenia na świat i własnego odczuwania. To wyjście poza kiwanie głową dla świętego spokoju i podążanie za swoim sercem. To świadome dokonywanie wyborów każdego dnia, bez oglądania się przez ramię, co inni na to powiedzą. To wzięcie odpowiedzialności za siebie bez lęku i z pełną świadomością, że każda decyzja jest najlepsza na dany moment. To wybieranie sobie autorytetów i nauczycieli z pełnym uznaniem, że uczenie się od innych wzbogaca nas wewnętrznie. To rozumienie, że kochając siebie dajemy sobie wszystko, co najlepsze – w tym także wiedzę – przez całe życie. To poczucie, że odpowiadamy za swoje dobro i za to, by stale być w przepływie, który nas uskrzydla. Oto harmonia siebie w sobie.

Bogusława M. Andrzejewska

  

Harmonia spełnienia

Wszyscy mamy marzenia. Często to właśnie one są siłą napędową naszego rozwoju i pozwalają wytyczać coraz to nowe cele w życiu. Dzięki marzeniom nasze istnienie nabiera blasku, ale i sensu, bo oto wiemy, czego tak naprawdę chcemy. I nikt nie może nam zarzucić, że snujemy się tutaj nie wiadomo po co. Wiadomo! Mamy przed sobą plany do zrealizowania.

Kiedy cierpliwie pracujemy z zasadami Prosperity, to czasem przychodzi taki moment, w którym odkrywamy, że pomimo różnorodnych marzeń, jesteśmy całkowicie spełnieni tu i teraz w tym momencie. Niczego nie potrzebujemy do szczęścia, bo sami jesteśmy szczęściem i realizacją. Można to przyrównać do cichej akceptacji i odnalezienia swojego miejsca w tym, co jest.

Nie ma też dla nas znaczenia cokolwiek jest w naszym życiu, co posiadamy, co nas otacza. Nie ma znaczenia stan zdrowia, czy wiek albo związki, w których jesteśmy. Tak jakby szczęście nas odnalazło, kiedy wracaliśmy ze skromnych zakupów z Biedronki. W pewnym sensie to właśnie cel naszego rozwoju – dobrostan, który wyrasta z codzienności i niczego nie oczekuje. Więcej piszę o tym w swojej najnowszej książce: „Sposób na szczęśliwe życie”.

Ponieważ może brzmieć to trochę tak, jakbym odleciała poza realne istnienie, zdecydowałam się napisać o tym zjawisku i pokazać, skąd się bierze, jak wygląda oraz jak bardzo każdy z nas może tego dotknąć. Bo jest to coś, po co warto sięgnąć. Ale co ważniejsze – większość z nas ma do tego dostęp, tylko nie zauważa swojego szczęścia.

I od razu taka dygresja: nie przesadzam z tym, że można nie zauważyć. Widać to nawet w horoskopie. Wystarczy, że człowiek ma Jowisza w XII domu i zaczyna mieć problem z byciem szczęśliwym, co oznacza, że nawet jak się zakocha albo wygra na loterii, to i tak nie odczuje szczęścia. Czasem sam pyta siebie: o co chodzi, czego ja chcę od życia, dlaczego tak mi smutno? Wówczas warto wziąć kartkę, długopis i wypisać ze zrozumieniem: czym dla mnie jest szczęście? Dla każdego to może być coś zupełnie innego. Nawiasem mówiąc – wielu z nas niezależnie od położenia Jowisza nie ma pojęcia, co go uszczęśliwia. Cieszymy się, kiedy bawimy się w dobrym towarzystwie, kiedy wygrywamy pieniądze lub jesteśmy zakochani. Mówimy: mam fart. Ale szczęście to coś o wiele więcej i żeby to odkryć, trzeba zadać sobie to pytanie. No, bo jak dosięgnąć szczęścia, jeśli nie mamy pojęcia, czym jest?

Poczucie szczęścia można w sobie rozwinąć. Tak samo, jak rozwijamy uczucie wdzięcznościczy nawyk pozytywnego myślenia. To coś, czego łatwo się nauczyć. Ale spełnienie to jeszcze coś innego – to poczucie samorealizacji, to odnalezienie sensu w swoim życiu i totalna satysfakcja, że oto… dokonało się. Jest! Dokładnie to, co miało być. Pokażę to na własnym przykładzie.

Zacznę od tego, że mam marzenia. Oczywiście mam i co roku z radością czekam na lato i możliwość kąpieli w jeziorze. Uwielbiam leżeć pod drzewem na nagrzanej słońcem trawie i co chwilę wskakiwać do wody, uwielbiam pływać. A jeszcze bardziej kocham południowe kraje, gdzie woda w morzu czy oceanie jest zawsze ciepła, a piasek cudownie gorący. Kocham ciepło i marzę o zwiedzaniu cudownych miejsc, lśniących od słońca. Grecja. Bora-Bora. Seszele.

Ale mogę też chodzić zimą na basen, a w pochmurne i deszczowe dni zajmować jedną z moich ulubionych rzeczy – pisaniem. Niezależnie od pory roku, pogody i miejsca na Ziemi, jestem zajęta czymś, co sprawia mi mnóstwo radości. Oto jedna z prostych recept na bycie szczęśliwym człowiekiem – posiadanie pasji, których realizacja sprawia, że Niebo schodzi na Ziemię. Kiedy kochamy to, co robimy, podnosimy swoja energię tak, że odnajdujemy szczęście. Bycie tu i teraz też może być celem samym w sobie. I nie chodzi wcale o to, aby leżeć do góry brzuszkiem i nic nie robić, chociaż lenistwo też niesie nam cenną lekcję. Można nauczyć się czerpać radość z samego istnienia. To wielka duchowa sztuka.

Był taki czas, że odliczałam dni do lata i zimą czułam się średnio, jakby czegoś bardzo mi brakowało. Jakbym była niepełna. Był też taki czas, że zamieniałam marzenia na cele i od nich uzależniałam swoje poczucie zadowolenia. Ot, taki cel jak wydanie książki czy wyjazd na przepiękną wyspę Santorini. Dopóki cel był przede mną, nie czułam się wcale do końca szczęśliwa, bo był we mnie brak. Warunkowałam pozytywne samopoczucie tym, aby się udało to coś osiągnąć.

Dopóki jesteśmy w drodze do celu, możemy czuć presję i napięcie, a cały świat jest… „nie taki”. Dopiero kiedy osiągniemy metę, rozglądamy się za kolejnym celem, aby znowu biec… Myślę, że wielu trenerów rozwoju wrzuca nas w taką pułapkę. To modna i powszechnie powtarzana zasada: wyznaczanie i realizacja celów to podstawa. Musimy bowiem mieć po co istnieć. Musimy gonić jakiegoś króliczka, nawet jeśli nauczyciel jest na tyle mądry, że pokazuje palcem radość samej gonitwy, a nie tylko złapanie zwierzątka za uszy. I chociaż cele są nam potrzebne, tak samo jak marzenia, to nie powinny nas warunkować, a jedynie motywować do działania.

Czasem też chodzi o to, by poczuć swoją misję i ją dopełnić. Coś szczególnego, po co zeszliśmy tutaj na Ziemię. Zatem przyznaję, że przez większość życia chciałam pisać książki i w końcu zostać znaną pisarką. Taki ambitny cel, który zrodził się w mojej głowie, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Wymyśliłam sobie, że po to tu jestem, chociaż mój horoskop karmiczny wyraźnie mi pokazywał, że swój program od dawna realizuję i to wcale przez pisanie. Ale przecież mamy marzenia. A takie właśnie było moje i skupiona na tym, czego chcę, nie zauważyłam, jak wszechświat daje mi znaki. Dopiero, kiedy mój Anioł Stróż kopnął mnie mocno w kostkę i zaryłam nosem o glebę, zrozumiałam. Chociaż i na to potrzebowałam czasu.

Bardzo często dostaję od swoich klientów listy z podziękowaniem za pomoc, za ułatwienie zmian w życiu, za odblokowanie jakiegoś obszaru, za to, że po pracy ze mną jest im po prostu lepiej. Jeszcze częściej dostaję podziękowania za stronę o Prospericie, ponieważ czerpią z niej dobrą energię ludzie, którzy poza tym wcale nie czują potrzeby zamawiania u mnie czegokolwiek. Wiedza tu podana wystarcza – otwiera im oczy, potwierdza przeczucia, rozjaśnia świat, poprawia nastrój, kieruje w najlepszą dla nich stronę.

Za którymś razem, kiedy pewna miła osoba podziękowała mi za pomoc i uzdrowienie, otworzyło mi się w umyśle okienko. Doznałam prawdziwego olśnienia i urzeczywistniłam je. To właśnie nazywam spełnieniem – poczucie dobrze przeżytego życia, zrealizowanie życiowej misji i tego, po co schodzi się na Ziemię. Dla mnie to właśnie usuwanie blokad u innych ludzi, którzy sami nie umieją tego zrobić. To pokazywanie kierunku do szczęśliwego życia. Nie jestem tu po to, by w świetle reflektorów odbierać literackie nagrody. Jestem tu po to, by ukryta w cieniu podnosić tych, którzy przewrócili się na swojej życiowej drodze.

Oto moje Niebo na Ziemi. Zrozumiałam, że już jestem całkowicie spełniona. I chociaż jestem jeszcze młoda, ciągle pełna radości, a przede mną wiele szczęśliwych lat, to tu i teraz już zrealizowałam zadanie, jakie wybrała sobie moja dusza. Rzecz jasna dusza chce uczyć się i doświadczać – lekcji nigdy dość, więc czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy i zdobywania fascynującej wiedzy. Ale to osobny temat. Jestem spełniona i tylko to się liczy. Tym chciałam się z Wami podzielić.

Być może niejeden z Was osiągnął coś, co dla niego ważne, lecz nie docenił i nie zauważył tego w ciągłej pogoni za realizacją coraz to nowych rzeczy. Tak jesteśmy nauczeni: zdobyłeś jakiś szczyt, biegnij zdobywać następny… i następny. Jeśli pojmujemy to mądrze, to nasze życie jest pełne pasji. To pięknie marzyć, zdobywać i poszukiwać. Ale warto też robić to z wewnętrzną harmonią i pełnym luzem. Zdobywać szczyt dla radości stawiania każdego kroku, z lekkim uśmiechem pozwalać, by się działo dokładnie tak, jak się dzieje. Bez presji. I dostrzegać sens w swoim tu i teraz.

Poczucie spełnienia nie odebrało mi marzeń i planów. Mam nawet wrażenie, że pracuję o wiele więcej niż kiedyś i robię mnóstwo nowych rzeczy. Ciągle mam nowe pomysły. Różnica polega na tym, że wszystko to robię bez napięcia i pośpiechu. Jestem w pełni zrealizowana, nie muszę się martwić, czy przed śmiercią zdążę to czy tamto. Robię to, co kocham i na kochaniu się skupiam, na radości tworzenia. Akceptuję, że wszechświat daje mi to, co dla mnie dobre, a nie to, co ja uważałam za wartościowe. Odpuściłam też czas… Pozwalam, by sobie płynął swoim rytmem. I wtedy życie znowu staje się lepsze i lepsze, i lepsze…

Bogusława M. Andrzejewska