Konflikty

Konflikt to nieodłączna część relacji. Ważne, by umieć ze sobą rozmawiać i pokazywać to, co ważne dla nas. A także to, co jest dla nas zupełnie nie do przyjęcia, czego sobie nie życzymy. Czasem dramat rodzi się z błahostek. Komunikacja zatem to podstawa. Kiedyś moja bardzo dobra – jak sądziłam – znajoma wyrzuciła mnie ze znajomych na FB. Ponieważ uznałam, że to psikus facebooka, napisałam do niej z pytaniem, co też się stało. Odpowiedziała, że napisze później, po czym zablokowała mnie, aby nie musiała ze mną rozmawiać. Po wielu latach bliskości, kiedy przegadałyśmy ze sobą miliony godzin, nie miała odwagi, by zwyczajnie mi nabluzgać za coś, co jej się nie podoba. Do dzisiaj nie wiem, o co poszło, poza tym, że inna nieprzyjazna mi osoba bardzo mnie w jej oczach oczerniła. Ale nie o braku komunikacji chciałam Wam napisać, lecz o pewnej prawidłowości, którą widzę.

Dzisiaj Facebook pokazał moje posty sprzed lat, a w nich między innymi moje własne peany na temat pewnej „uzdrowicielki”, która mieniła się być moją przyjaciółką. Bardzo ją wspierałam i promowałam do tego stopnia, że inne osoby zwracały mi na to uwagę. Obraziła się na mnie zupełnie nieoczekiwanie, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Kiedy ustawiłam w rządku wszystkie osoby, które w moim życiu bez żadnego powodu, bez żadnej kłótni po prostu wywalały mnie ze znajomych, okazuje się, że za każdym razem były to dziewczyny, którym bardzo pomagałam. Promowałam je, polecałam, posyłałam do nich moich klientów.

A w epoce „przed internetem” utrzymywałam z własnych skromnych dochodów. Wiele lat temu „przyjaciółka”, której dawałam dach nad głową i jedzenie zwyczajnie mnie okradła. Potem inna znajoma, która mieszkała tygodniami u mnie, bo nie miała na chleb, której co rano podawałam kawę do łóżka i rozpieszczałam na wszystkie możliwe sposoby, obraziła się z powodu zwykłego nieporozumienia. Nie dała się przeprosić i wylała na mnie tyle pomyj, że wszystkie morza podniosły swój poziom co najmniej o metr. Taki miałam wtedy wzorzec, to oczywiście moja lekcja. Ale też cenne spostrzeżenie dla Was: jak ktoś chce psa uderzyć, to sam kij wystruga. Nie zapominajcie o tym. Bycie dobrym dla innych nie wystarcza. Trzeba też kochać siebie.

Co ciekawe – mi też różne osoby niosły bezcenne wsparcie w trudnych sytuacjach. Wszystkie są ze mną w dobrych stosunkach do dzisiaj. Natomiast te, którym dawałam z siebie bardzo dużo, poobrażały się na mnie, kiedy już zapełniły swoje worki i skrzynie dzięki mojej pomocy. Pokazuję tutaj bardzo ważny wzorzec zaburzenia równowagi pomiędzy dawaniem i braniem. W swojej nadopiekuńczości dawałam za dużo i nie zauważałam, że niektórzy nie umieją przyjmować bez poczucia winy. A poczucie winy rodzi agresję. Kiedy jesteśmy zbyt dobrzy, by nam w oczy coś zarzucić, wymyśla się jakieś powody z sufitu i oczernia poza plecami.

Domyślam się, że nie jestem żadnym wyjątkiem. Wielu z Was doświadczyło za swoją życzliwość niewdzięcznego potraktowania. Mnie dzisiaj zaskoczyło odkrycie, że ten wzorzec dotyczy niemal wszystkich, którzy z własnej woli odsunęli się ode mnie i traktują mnie jak wroga. Staram się rozumieć innych i dobrze ich traktować, choć pewnie nie zawsze mi się udaje. Święta z całą pewnością nie jestem. Cierpliwie szukałam więc przyczyny, która jest we mnie zapalnikiem. Okazało się, że najczęściej wkurzam ludzi, których wspieram. Wspomnianą wyżej „uzdrowicielkę” polecałam w dobrej wierze moim klientkom. Ktoś kiedyś powiedział mi, że powinnam sama wykonywać określone procesy, bo potrafię. Tak, umiałam, ale ja spokojnie wiązałam koniec z końcem, a mojej zaprzyjaźnionej „uzdrowicielce” było wtedy ciężko. Podobnie było z kilkoma innymi osobami, które bezinteresownie promowałam u siebie. Finalnie zablokowały mnie, chociaż uczciwie przyznaję, że nigdy nie doszło do żadnej wymiany zdań, do żadnego sporu.

Piszę o tym ku przestrodze. Życie pokazuje, że powinniśmy zawsze stawiać siebie na pierwszym miejscu. Czasem myślę też, że wszechświat utarł mi nosa nie tylko za nadmiar w dawaniu, nie tylko za brak wiary w siebie, nie tylko za większą troskę o innych niż dbałość o własny interes, ale także za to, że chciałam za innych rozwiązywać ich problemy. Nadopiekuńczość. Branie odpowiedzialności za cudzy los. Potrzeba naprawiania świata. Tak – taka byłam. A ludzie mają sami nad sobą pracować. Nasza pomoc nie może ich wyręczać.

Zaczęłam od podniesienia poczucia własnej wartości i zwiększenia wiary w siebie. Od kilku lat stawiam siebie na pierwszym miejscu i nie angażuję się w rozwiązywanie problemów innych osób. Mam troje sprawdzonych przyjaciół i nie pozwalam sobie na zaufanie ludziom, którzy zwyczajnie potrzebują mojej energii dla siebie. Ciężka nauka dla Starej Duszy, która chciałaby zbawić każdego. Ale bardzo cenna. Dzielę się z Wami, abyście czasem ugryźli się w rękę, zanim oddacie całych siebie ludziom, którzy na to nie zasługują.

Klientów za to mam wspaniałych. Przychodzą do mnie cudowni ludzie i nadal jestem zachwycona pracą, którą wykonuję. W tym obszarze energia działa u mnie idealnie. Przyciągam same świetliste, mądre dusze. Myślę, że działa tutaj wymiana energetyczna. Konflikty pojawiały się zawsze wtedy, kiedy przesunęłam granice i pozwalałam sobie na bliskość z kimś, kto deklarował przyjaźń. Zwykle zaczynało się to od prezentu albo jakiegoś „bezinteresownego” działania na moją rzecz. A jak już mnie oswojono, to taki „przyjaciel” czerpał bez końca. Rósł z moim wsparciem, a kiedy stawał się silny, pozbywał się mnie ze swojej przestrzeni.

To oczywiście mój wzorzec. Nie obwiniam żadnego „pasożyta” za to, że najadł się mojej energii i teraz mnie oczernia. Sama na to pozwoliłam. Rozumiem też, że obgadywanie mnie za plecami daje mu poczucie bezpieczeństwa. Nie jest mi też przykro, że niektórzy ludzie wierzą jemu, a nie mnie. To pozytywne, bo automatycznie następuję selekcja. Ktoś, kto mnie szanuje i ceni, nie uwierzy osobie, która o mnie plotkuje. Koń jaki jest, każdy widzi. Kto rezonuje z plotkarzem nie będzie dla mnie dobrym towarzystwem. A szczerze mówiąc – nie słyszę już od dawna żadnych plotek o sobie, żyję więc w spokoju.

Mam nadzieję, że ten energetyczny mechanizm jest dla Was czytelny. Nie poddawajcie się nadmiernemu współczuciu tylko dlatego, że możecie komuś pomóc. Twórzcie zawsze wymianę energetyczną, kiedy kogoś wspieracie. Człowiek to jedyna istota bez zahamowań gryząca rękę, która ją karmi. Zwierzęciem w takiej sytuacji może kierować lęk, bo nie wie czy za miską nie kryje się nóż albo siatka czy sznur. Człowiek doskonale wie, co robi i zwyczajnie lubi niszczyć tych, którzy lśnią mocniej niż on sam. Jeśli dzielicie się z kimś, bo macie czegoś więcej, to nie zapominajcie, że ta osoba Wam zazdrości. Zamiast wdzięczności może odczuwać złość, ze Wy macie, a ona nie. Stąd prosta droga do konfliktu, na który niczym nie zasłużyliście.

Bogusława M. Andrzejewska

Korzyści z Prosperity

Zachwycający zapach kwitnącej czeremchy wdziera się do mnie przez otwarte okno. Towarzyszy mu bajeczny śpiew ptaków i rześkie, pełne zieleni powietrze. Wiosna mnie rozpieszcza i serce wypełnia się zachwytem dla tej najpiękniejszej pory roku. Doświadczam jej w całej krasie w centrum wielkiego miasta, bo mieszkam w cudnym miejscu. Nawet nie muszę wychodzić z domu, bo wszystko mam tuż, pod samym oknem. A kiedy słońce świeci, zapala tysiące świateł w szybach parkujących wzdłuż ulicy samochodów i czuję się jak w świetlistym, magicznym korytarzu. To niezwykłe zjawisko. Kiedyś nie uwierzyłabym, że coś, co nie jest częścią zielonej natury może aż tak zachwycić. A jednak…

Kiedy kilkanaście lat temu przeprowadzałam się do obecnego mieszkania, było mi w gruncie rzeczy trochę smutno. Nie dlatego, że tamto miało nieco większy metraż, ale ze względu na otoczenie. Tuż obok miałam piękny duży skwer, na którym rosły czeremchy i jaśminy. Lubiłam tam chodzić na spacery. Przysiadałam na ławce i robiłam medytacje z Archaniołami. Poprzedni dom był nowy, miał czystą energię. Z łatwością napełniałam go dobrymi wibracjami. Wydawało mi się, że nie odnajdę się w starym mieszkaniu wypełnionym ciężkimi wibracjami i położonym w centrum przy ruchliwej ulicy.

Przez pierwsze tygodnie urządzałam się w nowym miejscu z poczuciem straty, ale któregoś dnia uświadomiłam sobie, że można inaczej. Sięgnęłam do wiedzy z Prosperity i podeszłam do nowego miejsca z optymizmem. Kupiłam nowe meble i dywany, ustawiłam kwiaty, poukładam wszędzie mnóstwo cudnych kryształów. Codziennie robiłam Reiki wypełniając ściany piękną energią. Pracowałam z Aniołami, grałam na kryształowych misach, aż któregoś dnia poczułam, że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Teraz tęsknię za swoim mieszkankiem, kiedy wyjeżdżam na wczasy.

Na kurs Prosperity zapisałam się jakieś trzydzieści lat temu, kiedy byłam w bardzo złej finansowej sytuacji. Wspominałam już o tym: na szkolenie zaprosił mnie przyjaciel i pożyczył mi pieniądze, bo zwyczajnie nie było mnie na to stać. Po szkoleniu w krótkim czasie zaczęłam zarabiać skromne, ale wystarczające na życie kwoty. Przez dłuższy czas nic się w tym względzie nie zmieniało, ponieważ moją uwagę pochłaniał wówczas związek, który przechodził poważny kryzys. Pracowałam nad miłością, tolerancją, wybaczeniem i w tym względzie osiągnęłam sukces tak spektakularny, że nawet sama nie oczekiwałam, że życie ofiaruje mi aż tyle dobra.

Potem dopiero zajęłam się finansami i rozwijałam energię w tym kierunku. Wczoraj złapałam się na myśli, że żyję w niesamowitej wręcz obfitości. Kiedy mąż zapytał mnie, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu, bo idzie sobie coś kupić, stwierdziłam odruchowo – myśląc o zawartości lodówki – że mam więcej, niż potrzebuję. I olśniła mnie nagła myśl, że dotyczy to materii w ogóle. Moje szafy są pełne książek, kosmetyków, butów i pięknych ubrań. Moje półki uginają się od cudownych kamieni i kryształów. Mam wszystko, czego potrzebuję i o wiele więcej. Spełniłam większość materialnych marzeń.

To mierzalny efekt pracy z Prosperitą. Wliczając w to na pewno takie metody, jak Reiki, medytacje z Aniołami i sesje w Kronikach Akaszy. Dzielę się tym olśnieniem, żeby pokazać, że praca z Prosperitą to zestaw sprawdzonych metod, a nie bajki dla grzecznych dzieci, jak czasem może się wydawać. Uzdrowiłam finanse, związek, swoje życie na wielu poziomach. A nawet relacje – dzięki konsekwencji w podnoszeniu poczucia wartości, są przy mnie tylko wspaniali ludzie.

Ale to nie wszystkie korzyści. Stale odkrywam kolejne i z zachwytem patrzę, jak energia prowadzi mnie do tego, co najlepsze dla mnie. Przez pewien czas interesowała mnie popularność i inwestowałam swój czas w tę stronę. Dzisiaj już rozumiem, że całkiem niepotrzebnie. Nie jestem dla każdego, a to, co promują media ma nieciekawe wibracje. Wybierając sławę zeszłabym z wartościowej ścieżki. To, co najpiękniejsze jest dostępne dla nielicznych – gotowych na wysokie energie. Sława nie przekłada się na jakość. Myślę też, że sława zabiera jakość, ponieważ stawia wysokie wymagania, którym trudno sprostać.

Ale to był taki specyficzny czas rozwoju social mediów. Ludzie prześcigali się w zdobywaniu coraz większej ilości lajków i followersów. Przez chwilę nabrałam się na tę iluzję myśląc, że wielka popularność przekłada się na moją wartość. To nieprawda. Najpopularniejsi są zawsze klakierzy, którzy głoszą to, co tłum chce czytać lub oglądać. Najwięcej uznania zdobywają ludzie, którzy podlizują się odbiorcom, za nic mając sens i logikę. Są przecież tysiące specjalistów od tego, jak sprzedać coś, co nie ma większej wartości. Moim zdaniem to, co jest naprawdę dobre, nie potrzebuje technik sprzedażowych. Jednym z ważnych aspektów rozwoju jest umiejętność dokonywania wyboru sercem, a nie nabierania się na manipulacje. Ale większości ludzi nie zależy na rozwoju tylko na zarabianiu.

To wiedza z Prosperity i odczuwanie energii pomogło mi zobaczyć rzeczywistość. Dostrzegłam, że wiele popularnych postaci na FB nie ma nic do zaoferowania, wylewa bezwartościowe słowa, aby kupić klienta i zarobić jak najwięcej pieniędzy. Nie potępiam tego – każdy chce zarobić w dzisiejszym świecie. Reklama jest czymś oczywistym i naturalnym. Jeśli jest sprawna, ludzie klaszczą. Nie przeszkadza mi to. Niech każdy klaszcze tam, gdzie chce i zachwyca się tym, czym chce. Nie krytykuję, ale widzę i rozumiem to, co dla wielu jest zakryte. Prosperita uczy dostrzegania ponadczasowej prawdy.

Od dawna znam swoją rolę do odegrania tu na Ziemi. Mam uczyć, a nie podlizywać się ludziom. Mam lśnić, a nie odbijać światełko od blaszki. Mam uzdrawiać, a nie przeliczać wszystko na złotówki. Publikuję dla niewielu, ale każdy mój klient to piękna, dojrzała i mądra Dusza. Trafiają do mnie naprawdę wyjątkowe osoby. Każda jedna jest cudowną manifestacją Boskości. Jestem tym zachwycona i widzę w tym zjawisku niesamowitą magię wszechświata. Jestem w swojej pracy totalnie spełniona i szczęśliwa. Również dlatego, że nie gram w powszechne komercyjne gry, lecz mogę żyć i pracować w zgodzie z własnym sercem. I zgodnie z zasadami Prosperity niczego mi nie brakuje. Doświadczam dobrobytu bez manipulowania innymi.

Myślę, że byłoby mi trudno odczuwać zachwyt życiem, gdybym porównywała się do innych i sprawdzała, kto jest bardziej popularny. To zwykle prowadzi do frustracji. Dlatego być może tak wielu ludzi u szczytu sławy doświadcza depresji. Stale za czymś biegną, ciągle kogoś ścigają, z kimś rywalizują, z czymś walczą. Prosperita to prawdziwa wolność. To wyjście z wyścigu szczurów i skupienie na tym, co dobre dla mnie. To przede wszystkim niezależność od tego, co myślą inni. Jedna z najtrudniejszych lekcji – być poza oceną innych, nie przejmować się krytyką i rozumieć, że nie jestem tu, by dogadzać innym. Być zwyczajnie sobą i robić oraz mówić w zgodzie ze swoim sercem, a nie po to, by przypodobać się komuś.

Wiedza, którą posiadam i poczucie własnej wartości pomagają mi cieszyć się chwilą i tym, co robię. A robię to, co kocham i każdego niemal dnia doświadczam niesamowitej radości z tego, czym się zajmuję. Moje życie jest dobre i pełne zachwytu. Nie muszę wstawać bladym świtem, sama ustalam swoje godziny pracy i spędzam czas na robieniu fantastycznych rzeczy. Nie ma we mnie presji. Nic nie muszę. Z nikim nie rywalizuję. Żyję dla siebie i doświadczam miłości. To efekt prosperującej świadomości.

Myślę, że wiele osób posiada teoretyczną wiedzę o Prawie Przyciągania i różnych aspektach Prosperity. Jednak dopiero przełożenie wiedzy na praktykę czyni cuda i sprawia, że życie staje się zgodne z naszymi oczekiwaniami. Zauważam to i doceniam. Cieszę się, że umiałam wyjść poza puste słowa i zmaterializować tyle piękna w swojej codzienności.

Bogusława M. Andrzejewska

Wrażliwość

Obecnie mamy modę na bycie wysoko wrażliwym. Książki chwalące i poklepujące po pleckach ludzi, którzy często nie radzą sobie z emocjami, sprzedają się jak świeże bułeczki. Bo każdy lubi leżeć do góry brzuszkiem i słyszeć, że taki, jaki jest – jest całkiem dobry i wcale nie musi nad sobą pracować. Pułapka tkwi w tym, że oczywiście nikt nic nie musi, ale dla własnego komfortu powinien.

Zacznę od tego, że mamy prawo być tacy jacy jesteśmy. To słuszne, by zapewnić wrażliwca, że ma prawo odczuwać całą gamę emocji. Nikt z powodu swojej wrażliwości nie jest gorszy od innych. Jednak daleko idąca przesada błogosławienia ludzi za ich problem, jest przyzwalaniem na to, aby się niepotrzebnie męczyli. A wcale nie muszą. Mogą i powinni rozwijać emocjonalną inteligencję, aby sprawniej sobie radzić z życiem i tym wszystkim, co życie przynosi. Ukochanie swojego cierpienia nie usunie go z doświadczenia. Natomiast podniesienie ilorazu inteligencji emocjonalnej już tak. Wybierzcie sami, co dla Was lepsze.

Sama jestem osobą wysoko wrażliwą. To ma swoje ewidentne plusy – czuję więcej niż inni. Jestem bardzo empatyczna. Ponadto odbieram świat poza podstawowym postrzeganiem. Po zainicjowaniu 20 lat temu w Reiki moja sensytywność zaczęła wzrastać. Dzisiaj wiem i czuję rzeczy, które znajdują się poza moimi zmysłami. Nie jest to niezbędne do życia, czasem nawet bywa trudne, ale ogólnie jakoś tam się przydaje. Zatem zwiększona wrażliwość bezsprzecznie ma swoje zalety.

Niestety minusów jest więcej. Osoba wysoko wrażliwa cierpi stokroć bardziej niż przeciętny człowiek. To, co dla kogoś jest tylko przykrością, wrażliwca ustawia na granicy życia i śmierci. Ból emocjonalny bywa trudny do zniesienia. Ponadto proste trudności zbijają z nóg. Bo jak tu żyć, kiedy złamał się obcas w ulubionych bucikach? Ten żart jest znany wszystkim psychologom, którzy osoby nadwrażliwe ustawiają czasem w “syndromie primabaleriny”. Zwykli ludzie nazywają ich histerykami i cholerykami.

A naprawdę można inaczej. Można żyć względnie spokojnie, godnie i radzić sobie z rozmaitymi emocjami. Świadomość Prosperująca to zwykle bardzo wrażliwy człowiek. Ale mądry na tyle, by wiedzieć, że nadmierne “cackanie” się ze swoimi żalami i emocjonalnymi bólami to ślepa uliczka. Nie przyszliśmy na świat, by cierpieć. Zeszliśmy na Ziemię, by doświadczać miłości, radości, przyjemności, satysfakcji. Nadmierne przeżywanie wszystkiego wcale w tym nie pomaga. Wiem, o czym mówię, bo zanim się nauczyłam zarządzać emocjami, przytłaczały mnie i niszczyły całą radość istnienia. A wcale tak być nie musi.

Dojrzałość jest definiowana przede wszystkim przez umiejętność radzenia sobie z trudnymi zdarzeniami. Dojrzała osoba, kiedy złamie obcas, zanosi buty do szewca lub wyrzuca do kosza i kupuje nowe. Nie zajmuje się tym więcej niż potrzeba. Niedojrzała emocjonalnie osoba rozpacza albo przeklina godzinami, taplając się po uszy w negatywnych emocjach. Co to daje? Zamiast złamanego obcasa wstawcie sobie tutaj dowolny poważny problem. Zasada pozostanie niezmienna – człowiek dojrzały rozwiązuje problem. Niedojrzały – histeryzuje.

Nie wszystko da się rozwiązać czy naprawić. Wyobraźmy sobie inny przykład. Partner czy partnerka komunikuje nam, że kończy nasz związek i odchodzi do kogoś innego. Można oczywiście porozmawiać i sprawdzić, czy coś da się zrobić, ale załóżmy, że sprawa jest postanowiona. Dojrzała osoba może wieczorem wypłakać się w poduszkę czy wyżalić przyjaciółce, ale ogólnie podejmie spokojne kroki w celu poukładania spraw: podziału majątku, opieki nad dziećmi, rozwodu. Niedojrzała będzie krzyczeć pod niebo kładąc się krzyżem pod drzwiami, by nie wypuścić partnera z domu albo nawet podcinać sobie żyły.

Emocjami zarządza wewnętrzne dziecko. Kiedy nasz iloraz inteligencji emocjonalnej jest niski, to oddajemy władzę nad swoim życiem temu dziecku. To ono histeryzuje, rzuca się na podłogę czy próbuje podcinać sobie żyły. To ono rzuca w złości przedmiotami. Jaki to ma sens? Wysoko wrażliwa osoba to ktoś, u kogo to wewnętrzne dziecko jest bardzo ważne i mocne. Najbardziej oczywista moja sugestia to świadome odebranie temu dziecku władzy i przejęcie jej przez wewnętrznego dorosłego – tę podosobowość, która kieruje się rozsądkiem, spokojem i akceptacją. Która rozumie, że życie nie jest z cukrowej pianki, a nasze oczekiwania nie zawsze są spełniane.

Wewnętrzne dziecko powinno być zadbane, czuć się kochane i bezpieczne – na pewno warto z nim świadomie pracować. Ale nie może rządzić naszym życiem. Wyobraźcie sobie salę operacyjną i chirurga, który nagle rzuca skalpel i woła: “nie, nie będę operował, bo się boję, strasznie się boję, że mi się nie uda!”. Po czym rzuca się na podłogę i kopie w nią nogami. Wyobraźcie sobie samolot w powietrzu i pilota, który wstaje i tupie nogami: “nie będę pilotował, bo kawa mi nie smakowała, sami sobie pilotujcie, nie lubię was”. Tak wygląda władza oddana nadwrażliwemu wewnętrznemu dziecku. Dorosły panuje nad emocjami i działa najlepiej jak potrafi, pomimo lęku i tego, że nie wszystko mu się podoba.

Nadmierne chwalenie nadwrażliwości, to chwalenie rozhasanego, niemądrego, emocjonalnego dziecka. To oddawanie czci temu dziecku i często niestety oddawanie mu władzy nad swoim życiem. Osoba, która wpada w taką pułapkę, zamiast rozwiązywać mądrze swoje życiowe problemy, siedzi i rozczula się nad sobą, zachwycając się swoim bólem i ilością wylanych łez. Bardzo często tak właśnie rodzą się cierpiętnicy, którzy bywają dumni z własnej męki i licytują się w ogromie problemów.

Prosperująca Świadomość to człowiek, który szuka w życiu miłości, radości i szczęścia. Sukcesem dla niego jest takie działanie, które coś uzdrawia, usuwa bezpowrotnie jakiś ból, likwiduje jakieś cierpienie. Na tym moim zdaniem polega piękno i mądrość życia. Uważam, że jest to dostępne też dla osób wysoko wrażliwych. Są sposoby i metody, by wewnętrzny dorosły przejął władzę z rąk rozpłakanego wewnętrznego dziecka. Są metody na podnoszenie ilorazu emocjonalnej inteligencji. Są metody, by pomimo ogromnej wrażliwości cieszyć się życiem. To zawsze nasz wybór. Trzeba tylko zacząć od wyrzucenia wprowadzających w błąd lektur o tym, że roztkliwianie się nad własnym cierpieniem jest dobrą drogą. Nie jest. Warto być zwyczajnie szczęśliwym, a nie cierpiętnikiem.

Bogusława M. Andrzejewska

Więcej duchowości

Duchowość jest dzisiaj zwyczajnie modna. Nie dla wszystkich oczywiście, bo są i tacy, którzy wolą świat mierzony szkiełkiem, wagą czy cyrklem. Zawsze zresztą będą  jako konieczna przeciwwaga, która pozwala nam dokonać wyboru i osadzić się zdecydowanie w jakimś bardziej ulotnym podejściu do świata. Wszyscy potrzebujemy takiej konfrontacji i ona jest zdecydowanie w porządku. Jednak w duchowym światku rozprzestrzenia się coś o wiele trudniejszego – duchowość pozorna.

Ta pozorna duchowość tym się różni od prawdziwej, że jest jak wilk w owczej skórze. Nie ma w sobie nic z duchowości poza ubraniem. Może to być zatem nauczyciel, który prowadzi warsztaty z jakiegoś “niby-duchowego” tematu, ale głównie po to, by uwodzić naiwne kursantki i wabić je na swój “guru-podobny” blask. Może to być znachor, który potępia lekarzy i każe diabetykowi odstawić insulinę. Albo obrońca zwierząt, który w imię weganizmu uczy nienawiści i agresji w stosunku do wszystkich, którzy nadal spożywają mięso.

Ale bywają to też tradycyjni hipokryci, którzy nauczają o miłości bezwarunkowej i tolerancji, a w trakcie swoich warsztatów poniżają uczniów tylko dlatego, że ośmielili się pochwalić głośno innego nauczyciela. Pomijam dzisiaj opisywanie przyczyn takiego zachowania, chociaż rażąco niskie poczucie wartości, które gołym okiem widać u takiego nauczyciela, może być istotną wskazówką. Bo nie ma rozwoju duchowego bez pokochania siebie. Tylko wtedy, kiedy kochamy siebie, nie boimy się konkurencji i nie czujemy potrzeby rywalizacji. Wszechświat jest hojny, wystarczy dla wszystkich. Aby to rozumieć, trzeba być na ścieżce prawdziwej duchowości, a nie na tej pozornej.

Inny rodzaj hipokryzji to przeliczanie wszystkiego na pieniądze. To mi chyba najmniej przeszkadza, bo ogólnie żadna cena nie jest dla mnie zła. Jeśli uznam ją za wysoką, to idę gdzieś indziej, ale nie oceniam człowieka, który tak wycenił swoją pracę. Ma prawo. W sensie duchowym jednak czasem ludzie gubią sens swojego przewodnictwa w liczeniu pieniędzy. Widzę to, bo widzę energie. I czasem powstają jakieś wielkie szkolenia i szkoły na setki uczniów, które są jak fabryki, a nie świątynie. Jakoś tak to najczęściej działa dla nauczyciela. Kiedy zaczyna wpływać dużo pieniędzy, nauczyciele gubią duchowość i zaczynają produkcję. To pewien ogólnik, ale bardzo często działa.

Bywa też i taka “duchowość”, w której kompletnie nie ma tego, co najważniejsze – miłości i dobra. Są książki, teorie, tajemnicze sigile, zapożyczone z ezoteryki magiczne sposoby i niesamowita sekretna sceneria. A nie każda magia jest duchowa. Nie każda metoda prowadzi do wewnętrznego wzrastania. Czasem to tylko ułuda, jak królik schowany w kapeluszu iluzjonisty. A ludzie wierzą i bawią się, bo niesamowitość kolorowej otoczki uwodzi ich tajemniczością. Nie o tajemnicę chodzi w duchowości, lecz o prawdziwe otwarcie serca.

Inny rodzaj tworzenia pozorów to wirtualny ekshibicjonizm – opisywanie wszystkiego, włącznie z porannym wypróżnieniem, jako czegoś magicznego, wzniosłego i symbolicznego. Szczegółowe relacje z nieudanej randki są przedstawiane jako apogeum oczyszczania rodu i rozwiązania karmicznych węzłów oraz obudzenie w sobie mocy łona i uwolnienie od starożytnej karmy, płynącej na grzbiecie delfinów z głębin matki Ziemi. Nie trzeba być psychologiem, by widzieć, że to bełkot mający ukryć kolejną lekcję wynikającą z upartego nie przepracowania prostego wzorca. Każdy prawdziwie duchowy nauczyciel zobaczy, gdzie tam zabrakło miłości. Ale  nikt nikogo nie uzdrawia nieproszony. Może zauważać i tyle.

A sprytnie ułożony bełkot (AL mógłby się uczyć) prowadzi do puenty: “jam jest guru łona, podążajcie za mną, będziemy wspólnie celebrować wolność i nagość”. Na przykład. Albo cokolwiek innego – to i tak bez znaczenia. Robi się to, co nawiedzonej przyjdzie akurat do głowy. Świętość wielokrotna pomnożona przez duchowość i celebrację oraz podniesiona do potęgi wszystkich boskich imion. Niektórzy całą energię ładują w puste słowa, pod którymi jest tylko wielkie udawanie kogoś, kim się nie jest i w tym wcieleniu raczej już nie będzie, bo po takich zabawach zostaje za dużo ciężkiej karmy na plecach. Im więcej dziwactwa, im więcej odstępstw od nudnej przecież tradycji, tym bardziej fascynujące. Tysiące fanów takiego oszustwa zasila tę karmę bez końca.

Można zapytać czemu i skąd takie cudaki w rozwojowym światku? Wyrastają oni jak grzyby na modzie na duchowość, więc próbują stać się celebrytami w tym obszarze. Zawsze są tacy, których silne kompleksy zmuszają do tego, by być najwyżej, na najwyższym dostępnym świeczniku. A przecież wszyscy wiemy, że prawdziwi mistrzowie nie garną się do sławy i z daleka trzymają się od świeczników! To charakterystyczne. Tymczasem ezoteryka jest ciągle nieopisana, kontrowersyjna, nie rozumiana, więc można tam wymyślać niestworzone rzeczy, zrobić z siebie idiotę i nazwać oświeconym. Jeśli się do tego odpowiednio wyszczerzy zęby i z sympatią poklepie innych po ramieniu – zdobywa się fanów bez większego wysiłku. Co potwierdza praktyka.

Wszyscy wiemy, że tacy i takie fałszywe guru są w dzisiejszych czasach bardzo potrzebni, aby człowiek nauczył się odróżniać ziarno od plew. Bo po to tu jesteśmy na Ziemi, by suwerennie podejmować decyzje. Mamy widzieć sercem i obserwować owoce takich działań. Rozumieć i wybierać Światło, Dobro i Miłość, a nie podążać za oszołomami. Nie ma w tym wybieraniu niczego skomplikowanego, ale jest ono takie nudne… Tymczasem pląsanie nago i tarzanie się w błocie lub wycie do księżyca z nawiedzoną guru jest… takie niezwykłe, takie inne, takie mocarne! Natura pcha człowieka do niezwykłości, do zaprzeczania, do sprzeciwu, do odejścia od norm, by być kimś oryginalnym. Nic zatem dziwnego, że mnóstwo oszołomów cieszy się sporym wzięciem, chociaż za grosz w tym nie ma duchowości.

Wnikliwy Czytelnik zauważy, że u podstaw leży jak zwykle kochanie siebie. Bo kiedy obdarzamy siebie miłością, nie mamy potrzeby za wszelką cenę być oryginalni. Nie bawi nas bieganie nago tylko po to, by być “kimś innym”, kimś niezwykłym”. Jest nam dobrze z tym, kim jesteśmy. Kochamy siebie zarówno nago, jak i w ubraniu i potrafimy znaleźć właściwą miarę dla wszystkich przejawów. Mamy też w sobie nieco więcej mocy, by przyciągać dobrych ludzi – takich, którzy kochają siebie. Powiem Wam szczerze: jeśli znajdziecie nauczyciela, który ma wysokie poczucie wartości, to wygraliście los na loterii i możecie z nim biegać po lesie, czy cokolwiek tam zechcecie, bo taka osoba zawsze zaprowadzi Was do Miłości. Zaprowadzi, bo ona już tam jest.

Nie napisałam tego w nadziei, że ktoś może zauważy, że zachwyca się “udawaną duchowością” i klaszcze oszołomowi. Nie ma takiej opcji. Każdy wie lepiej ode mnie, co mu się podoba i tego się trzyma. Napisałam ten artykuł, bo na szczęście nie jestem jedyną, która dostrzega tę iluzoryczną duchowość. Pojawiają się tu i tam krótkie posty, uwagi i spostrzeżenia na ten temat. Dopisuję swoje dwa słowa – tak, też to widzę. I podobnie jak Wy Kochani Moi, robię swoje po cichu. Bo prawdziwy Duchowy Nauczyciel nie tylko manifestuje sobą Miłość, Dobro i Radość, ale też działa zwykle w cieniu, zauważany zaledwie przez nielicznych, gotowych na wysokie wibracje. A jeśli brakuje mi Miłości i Dobra, chociaż staram się pracować nad tym każdego dnia, to chociaż tej cichości mi nie brakuje. Siedzę sobie w swoim cieniu i dobrze mi z tym. I z tego cienia najcieplej Was Wszystkich pozdrawiam.

Bogusława M. Andrzejewska

Unikalność

Być sobą, takim prawdziwym rzeczywistym sobą, wydaje się być najtrudniejsze dla wielu ludzi. Wszystko dlatego, że każdy chce być Kimś. Koniecznie przez duże „K”. Wynika to z mylnego przekonania, że jeśli nie jest się Kimś, to jest się nikim. Tymczasem nie możemy być nikim, bo każdy z nas jest absolutnie unikalny, cudowny, boski, jak tylko unikalne może być prawdziwe Światło i Miłość zamknięte w fizycznym ciele. Nawet wyjątkowość naszych odcisków palców udowadnia, że nie ma dwóch takich samych ludzkich istot.

Jesteśmy tu dla siebie. Jesteśmy tu dla odkrywania własnej doskonałości. Jesteśmy też dla zwyczajności i naturalnego zachwytu błękitem nieba, kwitnącym drzewem, zielenią łąk. Jesteśmy dla swoich własnych pomysłów, rozwijania wyjątkowych talentów, które każdy posiada, dla swoich refleksji i swoich snów. Próba ubrania się w cudze odkrycia i cudze marzenia pozbawia nas szansy na to, co dla nas najważniejsze – na nasze autentyczne życie, zabarwione prawdziwą myślą. Każdy jest jak płatek śniegu – jedyny, niepowtarzalny. Przychodzi na świat by emanować swoją odrębnością i dzielić się ze światem Kim Jest W Istocie.

Każdy człowiek jest ważny. Każdy jest niezbędną częścią wielkiej kosmicznej układanki. Każdy dokłada do potężnej mozaiki życia kawałek czegoś wyjątkowego. Każdy. Taki, jaki jest w swojej prawdziwej naturze. Dlatego takie istotne jest, by umieć docenić samego siebie, dostrzec w sobie całe bogactwo rozmaitych jakości i zdolności. Emanować sobą i swoją niepowtarzalnością, która jest nam dana po to, byśmy wspólnie tworzyli całość Istnienia. Nie warto tego zastępować cudzymi maskami. Tacy, jacy jesteśmy, jawimy się najlepsi we wszechświecie.

Jest takie mądre powiedzenie, że nikt nie będzie lepszym mną ode mnie i to jest klucz do pojmowania prawdziwego sensu istnienia. Każda dusza schodzi na Ziemię w określonej ludzkiej osobowości, w starannie dobranym ciele, aby być właśnie tą osobą. Z takimi cechami, z takimi nogami, kolorem oczu i niesfornymi włosami. Czasem z odstającymi uszami, a czasem z matematycznym geniuszem. Czasem z talentem artystycznym, a czasem z kompletnym brakiem słuchu muzycznego. To wszystko ma sens, to jest w sposób przemyślany dopasowane do tego, czym dusza chce emanować tu na Ziemi.

W naszej niezwykłej erze, zdominowanej przez media i kształtowanej przez influencerów, ludzie zapominają, co to znaczy być sobą. Ubierają się i czeszą, jak znane gwiazdy sceny. Zachowują jak popularni youtuberzy. Dokonują wyboru jak ktoś znany w sieci, kto im zaimponował. A przecież każda decyzja to ruch energetyczny, który określa nasze istnienie. Powinna być nasza, niepowtarzalna, suwerenna, zgodna z pieśnią naszej duszy, a nie skopiowana od innej osoby. Inni ludzie – w tym także ci sławni – mogą nas inspirować, ale nie powinni być sztampą, od której odbijamy smutną kopię innego człowieka.

Nie dziwi mnie młodzież, która szuka swojego indywidualnego wyrazu. Jednak dziwią mnie dorośli. Ci dorośli, którzy zakopują głęboko samych siebie, by powielać kogoś innego, kto jest lubiany, doceniany, szanowany. Bierze się to z niskiego poczucia wartości i braku wiary we własną doskonałość. Tacy ludzie zwyczajnie zazdroszczą komuś, kto „lśni”. Czasem kopiują jego pomysły, tematy, nazwy, a nawet sny, przez naiwną wiarę w to, że jeśli założą na siebie maskę tej osoby, to spłynie na nich piękno tego, którym chcieliby być. Tak się nie dzieje. Ich prawdziwa natura żałośnie wygląda spod resztek przebrania i powstaje jakiś żałosny miks. A przecież najlepiej być sobą. Zawsze.

Najmocniej ten problem dotyka ludzi, którzy chcą dowartościować siebie przez władzę nad innymi. Ludzi, którzy zeszli na Ziemię, by tworzyć i rozświetlać świat przez sztukę, a teraz pragną rządzić. Pragną sławy i wysokiego piedestału, pomnika z wyrytym własnym nazwiskiem. Na siłę próbują być liderem lub uczyć i pouczać innych, chociaż nie mają do tego talentu, bo ich zdolności prowadzą w zupełnie innym kierunku. Co gorsza gromadzą negatywną karmę, ponieważ próbują przewodzić innym wbrew własnej duszy i wiodą ludzi na manowce.

Czasem myślę, że nie ma nic gorszego niż ślepa uliczka spragnionego chwały i podziwu podróżnika, tęskniącego za tym, by inni bili mu pokłony i zachwycali się nim na ślepo. Nie myślę o tych, którzy pozwalają się zwieść, bo to ich suwerenny wybór, ale o tych, którzy dla oklasków wchodzą w cudzą rolę, zaniedbując istotę samego siebie. Cóż, potrzeba wywyższania się nad innych i udawania kogoś lepszego od reszty świata, jest bardzo niską, lucyferyczną jakością. Nigdy nikomu dobra nie przyniesie.

Tacy ludzie udają kogoś, kim nie są, zupełnie bez potrzeby, bo gdyby objawili światu swoją prawdziwą naturę, byliby najpiękniejsi i najbardziej wyjątkowi. Byliby doskonali w tym, Kim Są W Istocie. Zależnie od panującej mody, zależnie od czasów, w których przyszło im żyć, mogliby być popularni i podziwiani lub całkiem odwrotnie – niezauważani. Ale nie żyjemy tu po to, by nas zauważano. Wystarczy być sobą, bez lansu i pogoni za oklaskami. Bo kiedy odejdziemy z tego świata, spadną wszystkie maski i dusza z rozpaczą podsumuje życie, przebyte w cudzych butach.

Myślę, że sława jest ogromną pułapką. W czasach mediów wielu chce być podziwianymi przez innych. Nie ma w tym niczego złego, dopóki nie staje się to głównym celem naszego życia. Mamy realizować samych siebie, nasze unikalne talenty, a nie to, co akurat modne i podziwiane. Nie żyjemy tu dla podziwu, ale dla samospełnienia, którego nikomu nie da popularność. Ona może być efektem dodatkowym realizacji naszych unikalnych talentów, ale nie powodem określonych działań.

Duchowi Mędrcy od dawna powtarzają, że prawdziwe oświecenie przychodzi dopiero wtedy, kiedy przestajemy zabiegać o oklaski i cudzy zachwyt, kiedy pozwalamy sobie na to, by stać się kroplą w oceanie, by stać się iskrą w wielkim płomieniu życia. Dopiero wtedy, kiedy przestajemy udawać i mamy odwagę być kimś zwyczajnym, nieznanym, cichym i ukrytym w tym, co kochamy, dopiero wtedy stajemy się autentyczni i zaczynamy emanować swoją prawdziwą boską mocą. Bo jesteśmy tu na Ziemi dla uznania swojej wspaniałości.

Bogusława M. Andrzejewska

Uznanie błędu

Jestem Starą Duszą i wiele rozumiem. Mam jednak w sobie też wzorzec duchowego nauczyciela, który nade wszystko domaga się od siebie i innych odrobienia lekcji. Nie miewam problemu z wybaczaniem, ale czasem – pisałam już też o tym kiedyś – oczekuję, że człowiek, który wyrządził zło, zauważy swój błąd. Bo w istocie po to właśnie dzieją się trudne rzeczy, aby czegoś się nauczyć, a przy odrobinie szczęścia coś urzeczywistnić. Zakotwiczyć w sobie pozytywne jakości.

Od razu dodam – nie oczekuję od złoczyńcy kajania się, przepraszania i bicia w piersi. Może i skrucha jest cenna, ale najczęściej do nieciekawych czynów popychają ludzi rozmaite życiowe problemy i wzorce. Jeśli ktoś kradnie z głodu, to wolałabym go nakarmić i dać mu możliwość zarobienia pieniędzy, niż karać lub oczekiwać przeprosin. Na życiowych zakrętach trudno zostać ideałem. Potrafię to zauważyć. I mam w sobie wiele wyrozumiałości.

Ale to, co dla mnie ważne, to uznanie przez takiego człowieka, że popełnił błąd. Ważne, by zrozumiał: „kraść nie należy, to niewłaściwe, więcej tak nie zrobię”. Nie warto przy tym wchodzić w poczucie winy, bo to niczemu nie służy. Im więcej tego poczucia winy w człowieku, tym trudniej mu podnieść samoocenę na tyle wysoko, aby mądrze poukładać swoje życie. Wstyd zapętla człowieka w kolejnych aktach niegodnych działań i wpycha w niskie wibracje smutku, żalu, a często także agresji.

Dlatego właśnie piszę tu o uznaniu, czyli uświadomieniu sobie, że skomplikowana sytuacja życiowa lub trudne emocje skierowały nas w niewłaściwą stronę i zrobiliśmy coś złego, czego robić nie należy. To uznanie prawdy jest dla nas ogromnie ważne, ponieważ pozwala uzdrowić wewnętrzne rany. Człowiek, który zauważy, że postąpił źle, szuka w sobie przyczyny. Często okazuje się, że sam był stale okradany lub poniżany. Takie odkrycie otwiera możliwość uzdrowienia swojego życia. Pamiętajmy, że człowiek kochany i szczęśliwy nikogo nie krzywdzi. Jeśli ktoś jest okrutny i zachowuje się egoistycznie i podle, to na sto procent doświadczył wcześniej bólu i cierpienia. Najprawdopodobniej w dzieciństwie. Te wzorce aż krzyczą o to, by je uleczyć i móc doświadczać życia z radością.

To takie oczywiste, że zadziwia mnie niezmiennie, z jaką łatwością ludzie odwracają kota ogonem, aby tylko nie przyznać się do popełnionego błędu. Często wszechświat dodatkowo próbuje pokazać, co jest do zrobienia i uderza złoczyńcę boleśnie po plecach, aby ten zatrzymał się i powiedział wreszcie: „źle zrobiłem, tak nie należy postępować”. Ale złoczyńca jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi mówi: „o, jaki ten świat zły, ja jestem taki dobry i taki biedny”.

Wyobraźcie sobie sytuację, w której złodziej włamuje się do Waszego domu, aby Was okraść i stając nieostrożnie na schodach, przewraca się i łamie nogę. Świadomy człowiek powiedziałby: „nie należało się włamywać, to znak i ostrzeżenie od wszechświata (Boga, Anioła Stróża)”. Ale który złodziej jest świadomy? Zwykle słyszymy od złodzieja: „to ty jesteś zły, to ty podstępnie wybudowałeś schody i naraziłeś mnie na złamanie nogi”. To jest nagminne. Ludzie nie umieją uznać swojego błędu, obwiniając wszystkich dookoła i odwracając uwagę od swoich czynów.

Jak wspomniałam – rzecz nie w kajaniu się. Rzecz w tym, że kiedy wypieramy się niewłaściwego działania, wypieramy się swojego wzorca i odcinamy od całego uzdrawiającego procesu. Jeśli uważamy, że jesteśmy w porządku, chociaż niesiemy w plecaku zabrane innym pieniądze i kosztowności, to nie dajemy sobie żadnej szansy na zmianę losu. To tak, jakby udawać, że się nie widzi krwawiącej na stopie rany, a z każdym krokiem rana jątrzy coraz bardziej. Dostaje się do niej brud, piasek, błoto i rozpoczyna się zakażenie.

Dlatego poruszam ten temat. Nie po to, by ludzie ze wstydem bili się w piersi i czuli źle sami ze sobą. Ale po to, by każdy mógł ze spokojem wypisać na kartce wszystkie swoje podłe zachowania wobec innych, a następnie – po pierwsze wybaczyć je sobie, dając samemu sobie prawo do błędów i po drugie: znaleźć przyczynę takiego zachowania. Ta przyczyna to rana, która prosi o uleczenie. Odnalezienie jej i zmiana wzorca na pozytywny zmienia życie na lepsze.

Przykład złodzieja jest czytelny, ale daleki od naszych realiów. Podam zatem jeszcze inny, częściej spotykany. Obserwowałam jako nastolatka taką dziwną sytuację. Moja znajoma, bardzo pospolitej urody dziewczyna, zaatakowała publicznie inną naszą koleżankę – ładną i lubianą. Byłam świadkiem sytuacji, kiedy na jakimś wyjeździe klasowym ta „brzydka” osoba głośno przy nas wszystkich mówiła z pretensją do „ładnej”: „kompletnie nie rozumiem, co chłopcy w tobie widzą, wcale nie jesteś ładna, jesteś przeciętna, nie masz wcale piersi i nogi masz byle jakie”. Rozżalony krzyk zazdrości, nic odkrywczego.

Ale sensem jest tutaj zrozumienie, skąd wzięła się ta pełna pogardy przemowa. „Brzydka” dziewczyna powinna uznać, że to zachowanie nie było w porządku. Tylko wtedy odkryje także, że problemem w jej życiu nie są ładne koleżanki, tylko wzorce, które w sobie nosi. Zapewne w dzieciństwie słyszała od rodziców lub innych dzieci, że jest nieciekawa. Niskie poczucie wartości zrodziło żal i zazdrość. A wystarczy podnieść samoocenę, pokochać siebie i stajemy się atrakcyjne dla innych i lubiane. Proste, ale tylko wtedy, kiedy zobaczymy, że nasze reakcje i zaczepki są niewłaściwe.

A co, jeśli taka osoba nie widzi u siebie problemu? A co, jeśli inni jej przytakną i utwierdzą w przekonaniu, że rzeczywiście tamta „ładna” jest w istocie nieciekawa, wstrętna i zarozumiała i zupełnie nie wiadomo, co chłopcy w niej widzą? „Brzydka” dziewczyna może wmawiać sobie całe życie, że nie ma żadnego problemu, że to wszechświat jest niesprawiedliwy, a bezczelne ładne kobiety wykorzystują sytuacje i podstępnie uwodzą mężczyzn. Okłamywanie samej siebie nic dobrego nie przyniesie niestety. Ale przecież łatwiej wmawiać sobie, że mamy rację, niż uznać, że popełniło się błąd i zaatakowało niewinną koleżankę. Zaklęty krąg, który często widzę wśród całkiem dorosłych osób. Wiele zachowań dojrzałych pań niczym nie różni się od tamtej historii wśród nastolatek. Tymczasem w ten sposób strzelamy sobie sami w stopę, bo nieumiejętność uznania swojego błędu zwraca się finalnie przeciwko nam.

Przy okazji zauważcie proszę podwójne lustro tej sytuacji. „Ładna” dziewczyna, która została publicznie zaatakowana, także nie miała wysokiej samooceny. Kiedy doceniamy siebie, szanujemy i kochamy siebie, takie rzeczy się nie zdarzają. Zazdrosna oponentka będzie mamrotała pod nosem inwektywy, ale nie zaatakuje i nie ośmieszy publicznie. W opisanej sytuacji stanęły naprzeciw siebie dwie osoby z podobnym wzorcem niskiego poczucia wartości. U jednej był on trochę mniejszy, więc była przez nas lubiana i adorowana przez chłopców. Jednak ten atak pokazał jej, że nie kocha siebie wystarczająco. Coś tam zostało jeszcze do zrobienia.

Bogusława M. Andrzejewska

Wybrać dobro

Wybaczanie wcale nie jest łatwym procesem, jak próbują nam wmówić niektórzy. To skomplikowane działanie, szczególnie wtedy, kiedy długo mierzyliśmy się z żalem. W teorii wszystko jest oczywiście proste, więc słowa padają szybko i bez trudu. Chcesz być zdrowy – wybaczaj. Chcesz być bogaty – wybaczaj. Chcesz być spełniony – wybaczaj. Chcesz cieszyć się miłosnym związkiem – wybaczaj. Jasne, ale jak?

Metod jest ich sporo. Zawsze w pierwszej kolejności polecam Medytację na Światło. Potem oczyszczenie żalu z pomocą przede wszystkim Fioletowego Płomienia. Do tego dochodzą jeszcze rozmaite narzędzia innych nauczycieli, na przykład Ustawienia Systemowe Hellingera albo Metoda Tippinga. Jednak w tym wszystkim można nie znaleźć dla siebie pomocy, bo jakaś część, gdzieś w głębi człowieka uparcie trzyma się zadanego niegdyś bólu.

I chociaż czasem nie pomagają żadne tłumaczenia, to dzisiaj o tym właśnie, ponieważ w moim doświadczeniu zdrowy rozsądek wielokrotnie okazał się najbardziej skuteczny. Jestem logiczna. Zawsze taka byłam. Na dodatek kocham dobro, piękno i komfort. Nigdy nie byłam natomiast zwolenniczką cierpiętnictwa, więc kiedy zadam sobie pytanie: „co przyniesie mi najwięcej przyjemności, lekkości, zadowolenia?” – odpowiedź staje się oczywista.

Ważne, by spokojnie przyjąć istnienie takiej dziwnej blokady w głębi duszy i nie martwić się, że jesteśmy jacyś wadliwi. Ludzie dużo i głośno mówią o łatwości wybaczania, bo kochają maski i udawanie kogoś, kim nie są. Nadrabiają miną i twierdzą, że wcale nie mają żalu, chociaż go mają. Wybaczanie to proces. Nie załatwi się tematu jedną grą w Satori czy wypełnieniem formularza. To odbywa się w sercu – dlatego właśnie przedkładam takie metody jak Medytacja na Światło, która dotyka prawdziwej głębi naszej istoty.

Ta dziwna blokad pojawia się dość często. Jest wyznacznikiem podjęcia procesu i świadectwem uruchomienia przepływu energii. Zanim lody żalu się rozpuszczą, potrzebujemy jeszcze więcej tej energii. Można zrobić sobie zabieg Reiki w odpowiedniej intencji lub oczyścić się w Kronikach Akaszy. Można poprosić o uzdrowienie Archaniołów lub wielokrotnie raz po raz stosować Medytację na Światło. Do skutku. Któregoś dnia mur pęknie, a serce zaleje czysta bezwarunkowa miłość.

Pomaga w tym zrozumienie całej skomplikowanej sytuacji. Rzecz nie tylko w tym, by wejść w buty kata i zobaczyć w nim nieszczęśliwego człowieka, któremu w życiu brakowało miłości. To nie zawsze działa. My też często nosimy w sobie ślady cierpienia i wcale z tego powodu nie bijemy innych na odlew. Powtarzanie – „to biedny człowiek, nie wie, co czyni”, jest czasem zbędną próbą bycia Chrystusem, który nadstawia drugi policzek. A przecież jeśli umiemy nie krzywdzić, to umie każdy. Tylko nie każdemu się chce, więc z jakiej racji mamy mu odpuścić?

Ale jest w tym coś ważnego i dobrego dla nas: wybór. Możemy wybrać, że wybaczymy i przestaniemy czuć żal i gniew. Korzyści z tego są ewidentnie dla nas. Po pierwsze odzyskamy spokój i zaczniemy w nocy dobrze spać. Każdy, kto cierpiał emocjonalnie wskutek doznanej krzywdy wie, o czym piszę. Jeśli jest narzędzie – a przecież jest – które pomoże ten spokój odzyskać, to nie warto zwlekać ani chwili. Spokój jest bezcenny.

Wraz ze spokojem przychodzi zdrowie. Żal i brak wybaczenia to psychosomatyczny wzorzec wszelkich chorób nowotworowych. Największa pozorna niesprawiedliwość wszechświata – skrzywdzony człowiek umiera wskutek emocjonalnego cierpienia i żalu do oprawcy. A to przecież kata powinna dosięgnąć kara. Jednak schodzimy tu na Ziemię, by nauczyć się wybaczania, a nie zemsty. Jest w tym więc pewna gorzka adekwatność, że pielęgnowanie w sobie pretensji obraca się przeciwko nam.

Wraz z odpuszczeniem win przychodzi też lekkość, ulga i poczucie szczęścia. Żal jest ciężką i trującą energią, co można ocenić choćby po jakości paskudnych chorób, jakie wywołuje. Brak wybaczenia nie przynosi kataru czy łamania w kościach. Przynosi powolną bolesną śmierć, jakby wyraźnie pokazywał, że jest najgroźniejszą toksyną świata. Kiedy go uwolnimy, to oczyszczamy swoje ciało z koszmarnego jadu. Pojawia się lekkość, radość, poczucie szczęścia. Energia zaczyna pięknie krążyć i wszystko wokół zaczyna lśnić.

Właśnie dlatego bez wybaczenia nie ma rozwoju wewnętrznego. Na wszystkich ścieżkach duchowych zaczynamy od tego, by odpuścić innym ich winy. Uwalniając się od żalu, otwieramy się na Dobro i pozwalamy, by najlepsze energie wypełniały nasze życie. Zamiast zwijać się w trudnych emocjach i gryźć w gniewie palce, możemy rozłożyć szeroko ramiona i uśmiechać się do całego świata. Możemy z ufnością otwierać serce na cudowne doświadczenia. Możemy być zwyczajnie szczęśliwi. Właśnie dlatego warto wybrać wybaczenie – dla siebie.

Bogusława M. Andrzejewska

Rozwój

Rozwój to takie słowo niesłychanie modne i odmieniane przez wszystkie przypadki. Oznacza – najkrócej mówiąc – zmianę na lepsze. Najczęściej jest efektem świadomej pracy nad sobą. W gruncie rzeczy nie ma znaczenia czy skupiamy się na metodach psychologicznych, szukając sposobu na uwolnienie od problemów, czy też zajmujemy tzw. duchowym rozwojem, który prowadzi nas w obszary nieco magiczne i niezwykłe. Ważne, aby w efekcie pojawiła się owa pozytywna dla nas zmiana. Abyśmy poczuli w sobie więcej lekkości, radości i spokoju. A w ślad za tym, aby wokół nas zamanifestowało się więcej piękna.

Większość ludzi cierpliwie pracuje nad sobą i wie, że przed nimi długa droga. Ale też warto doceniać każdy krok, ponieważ największy urok jest w samej drodze, w samym odkrywaniu dzień po dniu kolejnych cudów wszechświata. Myślę, że to istotny wyznacznik rozwoju, takie ciągłe otwieranie oczu na piękno, którego wcześniej nie zauważaliśmy. W pewien sposób – moim zdaniem oczywiście – nasz rozwój nie kończy się nigdy, bo ewolucja jest chyba cechą istot żywych. Tak zwyczajnie jest wpisana w nasze istnienie. Jesteśmy coraz bardziej dojrzali i coraz bardziej świadomi.

Dzisiaj chcę tylko przypomnieć, że w rozwoju osobistym ogromnie ważne jest ukierunkowanie na Światło czy też na Najwyższe Źródło, na Boskość. Samo zajmowanie się ezoteryką nie jest tożsame z rozwojem. Przypomnę, że czarna magia i okultyzm to też ezoteryka, a wcale przez nią nie wzrastamy, a wręcz przeciwnie – potrafi nas na długo zablokować. Kiedy zatem zajmujemy się rozwojem, to najważniejsze jest rozpoznanie właściwej drogi. Takiej, która naprawdę rozjaśnia nasze życie. Jeśli jest coraz trudniej, to znaczy, że zeszliśmy z tej właściwej drogi.

Tych dobrych dróg jest wiele. To może być jakieś wyznanie. Np. buddyzm i nauka pod kierunkiem mądrego lamy bywa idealną i szybką ścieżką duchową dla wielu. Ale rzecz jasna nie dla każdego. Można zatem poszukać sobie nauczyciela poza religią, takiego jak np. Mooji czy Eckhart Tolle. Można poczytać książki różnych nauczycieli z różnych  tradycji i poukładać własny światopogląd. To może być w ogóle jakaś ścieżka oparta na formach pracy z energią, np. techniki kwantowe, czy Reiki, czy praca z Kronikami Akaszy czy jeszcze cokolwiek innego.

Ogólnie nie chcę nikomu nikogo polecać, bo uważam, że trzeba wybierać sercem. Jesteśmy różni i różne rzeczy mogą z nami pięknie wibrować. To, co mnie zachwyca, nie musi wszystkim się podobać i odwrotnie. Natomiast zdecydowanie są cechy charakterystyczne dla ścieżki Światła i dla drogi mroku. I tylko takie ogólniki mogę tutaj pokazać. W pewien sposób pokazuję je od zawsze. Nic nowego dzisiaj nie odkryję, ale chcę przypomnieć pewne ponadczasowe prawdy. To są takie jakości, które można znaleźć na wielu ścieżkach i w wielu sposobach na życie.

Rozwija nas wysoka wibracja. Jeśli jej nie ma, to nie wzrastamy, chociaż umiemy z pamięci recytować sutry i mantry na sto sposobów. Wysoka wibracja bierze się ze Światła. A czymże zatem jest owo Światło? Pojawia się tam, gdzie wybieramy miłość bezwarunkową i dobro. Nie ma to nic wspólnego z moralnością, z ocenianiem, z dzieleniem rzeczy i działań na pozytywne i negatywne. Prawdziwe dobro wychodzi poza wszelkie oceny. Jest całkiem spontaniczną potrzebą okazania serca, ciepła i życzliwości wtedy, kiedy inny człowiek tego potrzebuje.

Dobroć, o której stale wspominam, jest dla mnie najważniejszym wyznacznikiem rozwoju duchowego, ponieważ nasze bezinteresowne życzliwe działania podnoszą energię. Świetnie jest jeśli towarzyszy jej wysokie poczucie wartości i okazywanie serca także samemu sobie. Świat jest pełen dobrych ludzi, którzy niestety nie kochają siebie. Wówczas poczucie winy i głęboki smutek płynący z poczucia bycia kimś gorszym od reszty świata niweczy wibracyjny efekt pięknych i dobrych działań opartych na hojności i serdeczności.

Prawdę mówiąc nie możemy nie kochać siebie i jednocześnie cieszyć się wysoką wibracją. To równie nierealne, jak stanie boso po pas w wodzie i zachowanie suchych stóp. Miłość do samego siebie bardzo mocno podnosi nasze wibracje i jednocześnie uczy nas kochania innych. Działamy na zasadzie przeniesienia – taka jest ludzka psychiczna struktura. Aby naprawdę być dobrym dla świata, ludzi, zwierząt, trzeba być dobrym dla siebie, wówczas to dzieje się spontanicznie. Jeśli nie szanujemy i nie lubimy siebie, to dobre uczynki, którymi chcemy siebie dowartościować, wcale nie podnoszą nam energii. Są oczywiście fajne, pomagają komuś troszkę, ale energetycznie są puste.

W tworzeniu dobrych energii ważne jest niezmiernie samo Prawo Przyciągania. Nie tylko dobre słowa, ale ogólnie taka wewnętrzna pogoda ducha i przekonanie o tym, że życie jest dobre, że świat jest piękny, a ludzie pełni miłości. Jeśli taki mamy punkt wyjścia, to nasze życie układa się lepiej, lżej, przyjemniej, ale i nasza energia frunie w górę każdego dnia, kiedy uśmiechamy się do istnienia. Jeśli mamy z tym problem i skłonność do narzekania, to właśnie temu warto dać uwagę i takiej ścieżki rozwoju poszukać, która nauczy nas radości i lekkości.

W tym wszystkim najbardziej charakterystyczny jest stosunek do innych ludzi. Jak wiemy, oparty jest on też na wysokim poczuciu wartości. Jeśli ktoś mocno krytykuje ludzi – nie niewłaściwe działania, tylko personalnie jakieś osoby – jeśli stale skarży się na wyrządzone przez innych krzywdy, to nie ma tu żadnego rozwoju. Jednym z najważniejszych progów do przekroczenia jest dar wybaczenia wszystkim, którzy zrobili coś złego nam, naszym bliskim, czy ogólnie komukolwiek. Nie musimy ich kochać, nie musimy z nimi rozmawiać, ale na poziomie własnego pola energetycznego warto odpuścić minione cierpienia każdemu, kto nas zranił.

Nie wszystko możemy tolerować. Są takie działania, którym warto się w sposób pokojowy przeciwstawić. Chociaż w kontekście toczącej się w pobliżu nas wojny powiem, że czasem trzeba przeciwstawić się nawet zbrojnie. Ale ogólnie w kwestii upodobań i wyborów innych ludzi warto zachować dystans i powiedzieć sobie wyraźnie, że każdy ma prawo myśleć inaczej niż my. Trudna lekcja, ale też ważna. Idą za nią miłość, pokój, zrozumienie. Tam gdzie nie ma tolerancji, tylko krytyka, tam nie ma mądrości duchowej. Tak zwyczajnie – tam są niskie wibracje. Sami sprawdźcie, jak leci w dół energia, kiedy o kimś źle mówicie przez dłuższy czas. A jak się pięknie podnosi, kiedy błogosławicie innym.

Niektórzy próbują przekonywać, że złe emocje są „dobre” i można się smucić, złościć, płakać. Nie zgadzam się z tym. Można oczywiście – wszystko można przez chwilę – ale nie warto dłużej być w jakiejkolwiek paskudnej emocji. Negatywna emocja ma nam tylko pokazać, że coś jest do uzdrowienia. Każda z nich jest ludzka, do wszystkich mamy prawo, ale kiedy trwamy  w czymś takim dłuższy czas, to zżera naszą energię, uszkadza ciało fizyczne i obniża wibracje. Osoba, która pracuje nad własnym rozwojem dba o to, by mądrze zarządzać emocjami. Nie pozwala sobie na bezsensowną stratę zdrowia i sił przez gniew, żal czy rozpacz.

Na koniec mój ulubiony czynnik rozwoju – powierzenie się i zaufanie Boskości. Wiara w Najwyższe Źródło. Pozwalanie na to, by prowadziły nas Anioły. Nie ufam ludziom, którzy źle mówią o pięknych wysoko wibracyjnych istotach. Nikt nie musi wierzyć w Anioły, to rozumiem. Ale jeśli je oczernia, to służy niskim energiom, nie mam wątpliwości. Podobnie jak człowiek wychowany w kulturze chrześcijańskiej może omijać szerokim łukiem buddyzm i buddyjskich nauczycieli, jako coś kompletnie obcego. Ale jeśli zaczyna o nich mówić złe rzeczy, to dla mnie zszedł ze ścieżki Światła.

Szacunek i tolerancja dla inności są bardzo ważne. Nikt nie musi kochać Aniołów, buddyzmu, lamów, Jednorożców, medytacji czy pozytywnego myślenia. Każdy ma prawo powiedzieć: „to nie dla mnie”. Ale jeśli zaczyna wymyślać bajdy o tym, że sprawdzone przez wiele osób wysoko wibracyjne energie są złe, to naprawdę sieje tylko zło. Nie ja wymyśliłam te wszystkie rzeczy. Tysiące ludzi weryfikowało je milion razy. Nie można na słońce mówić ciemność, a na noc jasność. Pewne prawdy są ponadczasowe i oczywiste. Silenie się w tym względzie na oryginalność jest bardzo lucyferyczną cechą.

Dodam, że każdy z nas ma w sobie wiarygodny kompas energetyczny na poziomie serca. Ten kompas ma nas prowadzić do Światła, o którym piszę. Czuję go bardzo wyraźnie. On nie ocenia ludzi, ale pokazuje mi bardzo wyraźnie, które Istoty mają wysokie wibracje. Pokazuje mi też, kiedy schodzę ze ścieżki, bo zaczynam się złościć na coś albo niepotrzebnie martwię. Wierzę, że każdy człowiek może nauczyć się z niego korzystać. Nie każdy umie. Czasem widzę, że ktoś pcha się w mrok, w lepkie, paskudne energie i zapewnia mnie, że podąża ze sercem. To tylko demagogia, taka osoba nie słyszy swojego serca i nie czuje prowadzenia.

Jednak ogólnie to wszystko jest bardzo proste. Wystarczy kochać siebie i świat, być dobrym i życzliwym. Nie oczerniać, nie poniżać, nie dokuczać. Z lekkością wybaczać. Cieszyć się każdą chwilą i być pogodną, radosną osobą, która każdego rozumie, bo chce rozumieć i pozwala innym, by byli sobą w taki sposób jak wybiorą. Warto wybrać sobie jakąś duchową metodę – Anioły albo Reiki albo jakieś medytacyjne praktyki. W efekcie zgodnie z Prawem Przyciągania taki styl życia przynosi pomyślne wydarzenia i całkiem przyjemną codzienność.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia zdrowia

Z jakąkolwiek chorobą zaczynamy się mierzyć, powinniśmy pamiętać o jednym: nikt na świecie nie da nam gwarancji wyzdrowienia.  Pomimo tego warto mieć w sobie odwagę i moc, by robić wszystko to, co do tego zdrowia prowadzi. Z całym szacunkiem do medycyny – nie mam tu jednak na myśli tabletek czy diety, lecz świadomy wybór pozytywnego myślenia, kochania siebie, wybaczania, spokoju, inteligencji emocjonalnej, optymizmu. Czyli tego wszystkiego, co wiąże się z psychosomatyką. Mam przeczucie, że najczęściej po to właśnie chorujemy – by zmienić swoją naturę i zwrócić się do Światła.

Przy okazji pamiętajmy, że najlepsze efekty osiągamy właśnie wtedy, kiedy wierzymy i pozwalamy sobie na marzenia, ale mamy też w sobie kawałek akceptacji tego, cokolwiek będzie. Uwolnienie napięcia związanego z ogromnym pragnieniem pozwala swobodnie przepływać uzdrawiającej energii. Ważne zatem, by rozpoczynając jakikolwiek proces uzdrawiania mieć w sobie zgodę na to, że ono ma prawo nie nastąpić. To ogromnie ważna lekcja tu na Ziemi, a bardzo mało ludzi ją zauważa. Akceptacja. Wierzę, że wiele chorób przychodzi właśnie po to, by nauczyć nas zgadzać się całym sobą na rozmaite niewygody, mniejsze i większe cierpienia. Ogólnie na sytuacje, które nie spełniają naszych oczekiwań.

Żyjemy w czasach, które uczą nas domagania się komfortu. Wielu nauczycieli i mówców motywacyjnych nakręca nas na bycie zwycięzcą i mistrzem, na posiadanie więcej niż potrzebujemy, na osiąganie tysięcy nikomu niepotrzebnych sukcesów. Dla mnie celem życia na Ziemi jest bycie szczęśliwym, a nie bogatym i sławnym. To ślepa uliczka, w którą wpadają ludzie nie umiejący kochać siebie. Kiedy kochamy siebie, nie zależy nam na sławie i byciu podziwianym. Nie rywalizujemy i nie chcemy wygrywać. Chcemy cieszyć się życiem, doświadczać zdrowia, miłości, radości i przyjemności.

Kiedy rozpoczynamy proces uzdrawiania, nie możemy traktować go zadaniowo. Nie możemy zakładać, że musi się udać. To automatycznie tworzy blokadę i wywołuje lęki. Najlepsze efekty osiągamy wtedy, kiedy pozwalamy sobie na dobre doświadczanie. Na zabawę z medytacją, z Reiki, z kryształami. Kiedy cieszymy się możliwością sprawdzania różnych sposobów uzdrawiania. Kiedy wyobrażamy sobie siebie zdrowych i cieszymy się tą wizją, ale pozwalamy bez napięcia, by wszechświat się o to zatroszczył.

Świadomość wielowątkowości istnienia bardzo nam w tym pomaga. Każdy z nas jest czymś więcej niż tylko ciałem, które zmaga się z dolegliwościami. Nasza prawdziwa istota wychodzi daleko poza obręb materii – głowy, rąk i nóg. Może wręcz wydać się śmiesznym, że tak rozpaczliwie walczymy o przedłużenie trwania naszych komórek, kiedy nasza prawdziwa istota jest zdrowa, szczęśliwa i żyje nawet wtedy, kiedy ciało rozpada się w proch. Warto czasem o tym pomyśleć i rozluźnić napięcie w ciele. Pozwolić, by nasza prawdziwa Istność ogarnęła i otuliła to ciało całym swoim Światłem i całą potężną bezwarunkową Miłością.

Warto o tym wiedzieć, albowiem niektóre choroby właśnie po to przychodzą, by zwrócić nasza uwagę na to, co jest sensem naszego bytu. Zdarza się wówczas, że wpadamy w pułapkę choroby i tak mocno skupiamy się na szukaniu sposobu naprawienia naszego marnego ciałka, że całkiem zapominamy, Kim W Istocie Jesteśmy. Uzdrowienie przychodzi dopiero wtedy, kiedy zrozumiemy, jaką wiadomość przekazuje nam choroba. Dopóki nie zrozumiemy, czego choroba nas uczy, będziemy umierać i odradzać się na nowo w kolejnych fizycznych ubraniach, w rozmaitych konfiguracjach, aby wreszcie pojąć, że ciało to tylko narzędzie, tylko pojazd, który pokazuje nam nasze lekcje. Ani mniej, ani więcej.

Ciało jest w swojej strukturze wspaniałe. Im bardziej chorowite, im bardziej wrażliwe – tym bardziej genialne, ponieważ reaguje na każde wahnięcie energii, na każdy najmniejszy bodaj spadek wibracji. Po to ono jest, by pokazywać nam, co dzieje się z naszą świadomością – wrasta, rozwija się, wypełnia miłością i mocą, czy też kręci w niskich wibracjach i zanurza w destrukcję. Wnikliwe obserwowanie ciała pokazuje stan naszej duszy, naszego prawdziwego Ja. Warto to też zauważyć – zdrowe i silne ciała, to słabsze narzędzia. Niewiele pokazują, trzeba szukać innych wskazówek i wyznaczników.

Wielu pseudo duchowych nauczycieli w ogóle tego nie zauważa. Głoszą wszem i wobec, że kiedy osiągamy wysoki poziom rozwoju, to nasze ciała stają się idealnie zdrowe. Nasze ciała oczywiście reagują na energetyczne i świadomościowe poziomy, jakie w sobie rozwijamy, ale wrażliwe, chorowite ciało to przywilej i dar dla duszy. Próba wzmocnienia ciała i sprawienia, by stało się silne, jest jak psucie narzędzia. Przypomina mi chęć zastąpienia elektronowego mikroskopu lupą.

Nie jest łatwo żyć w słabym ciele. Wybierają to tylko stare dusze, które wierzą, że mają wystarczająco mocy i mądrości w sobie, aby wytrwać ten ogromny trud. To naprawdę odważne dusze. Najodważniejsze ze wszystkich. Ale też wiedzą to, o czym ludzie w swoim niedoskonałym umyśle wiedzieć nie mogą – idą przez życie prowadzone za rękę przez swoje ciała. Na bieżąco są informowane o każdym najdrobniejszym błędzie. Mają więcej możliwości niż ci, którzy w swoich zdrowych pojazdach uprawiają sporty wyczynowe. Sport to zabawa dla młodych dusz. Stare dusze wiedzą, że na Ziemię nie schodzi się po to, by biegać i skakać, ale po to, by nabierać energetycznej doskonałości. Według mojej wiedzy młode dusze nie mają dostępu do tak precyzyjnych narzędzi jak słabe ciało. Ale mogę się mylić oczywiście.

Jeśli popatrzymy na nasze choroby z tego poziomu wiedzy, to zrozumiemy, że celem człowieka wcale nie jest bycie zdrowym, lecz zrozumienie lekcji, jaką niesie w sobie określony problem zdrowotny. Możemy też łatwiej pojąć, dlaczego wspaniali, szlachetni ludzi umierają tak szybko w młodym wieku. Znacie takich, prawda? Któż nie zna. Nie ma w tym żadnej niesprawiedliwości losu. Cudowny człowiek, który młodo odchodzi, to mądra stara dusza, która odrobiła lekcję i szybko wraca do domu, by dłużej nie plątać się tutaj na Ziemi. My Ziemianie myślimy, że życie tutaj to przywilej i płaczemy na pogrzebach. Nie – Ziemia to poligon doświadczalny, to survival dla dusz, a prawdziwy pełen miłości dom jest tam, gdzie nie dociera fizyczne ciało. Warto czasem popatrzeć z tej perspektywy i zaakceptować to, co jest niezgodne z naszymi oczekiwaniami.

Lekcje akceptacji są bardzo często powodem różnych chorób. I chociaż znajdujemy jakiś wzorzec dotyczący braku miłości, a potem cierpliwie z nim pracujemy, to zdrowie polepsza się tylko nieznacznie. Bo rzecz nie w wyzdrowieniu, tylko w przyjęciu mądrości wszechświata i pogodzeniu się z wyborami duszy. Nic na siłę. Czasem mamy za zadanie przyjąć to, co dostajemy z pełnym zaufaniem, że to właśnie zaprowadzi nas do najlepszych dla nas doświadczeń, miejsc i rzeczy.

To wszystko wcale nie oznacza, że nie potrzeba nam uzdrawiania naszych ciał. Oczywiście, że warto szukać najlepszej dla siebie metody, by ciało zaczęło prawidłowo funkcjonować, ponieważ to poszukiwanie prowadzi najczęściej do znalezienia właściwej lekcji, po którą dusza zeszła na Ziemię. Czasem tą lekcją bywa nawet modlitwa. Równie często, jak akceptacja, prawdziwą przyczyną schorzenia jest potrzeba wzrostu duchowości. Kiedy człowiekowi nie pomagają tabletki, a ból dokucza, człowiek zaczyna się modlić. Po pewnym czasie wraca na duchową ścieżkę, z której zszedł w chaszcze sceptycyzmu.

Jeszcze częściej zdarza się, że ktoś szukając uzdrowienia trafia na Reiki albo Dwupunkt, albo pracę z miłością bezwarunkową, a wyleczone ciało utwierdza go w przekonaniu, że te metody mają sens. Taka osoba zajmuje się wówczas aktywnie praktyką duchową czy energetyczną i zaczyna uzdrawiać innych. Zaczyna realizować prawdziwy cel duszy, który nie zostałby odnaleziony, gdyby nie ciężka choroba. Tutaj mamy bardzo ważny proces przekierowania człowieka we właściwą stronę. Tego typu problemy zdrowotne są określane jako karmiczne. Człowiek rodzi się z pewnym schorzeniem i zostaje zmuszony do wyboru innego, niż by sobie życzył. 

Bogusława M. Andrzejewska

(fragment książki „Droga do zdrowia”)

Perfekcja

Dążenie do perfekcji jest niepotrzebne – wie o tym chyba każdy. Oczywiście zawsze staramy się być lepsi niż jesteśmy, ale perfekcja to przesada. To sztuczność. To sięganie do jakiegoś idealnego porządku, który wychodzi całkowicie poza człowieczeństwo, o ile nie dotyczy jednej tylko dziedziny. Można być doskonałym w sprzątaniu, w gotowaniu, w malarstwie czy grafice, w dowolnym obszarze funkcjonowania. Ale jednocześnie w innej sferze pozwalamy sobie na drobne niedociągnięcia, bo tylko to pozwala nam zachować człowieczeństwo.

Każdy z nas to indywidualność. Każdy z nas jest na swój sposób piękny, ale to piękno wynika nie z perfekcji, ale z unikalności. W tym zawiera się również każda słabość, każda wada i wszystko to, co odróżnia człowieka od maszyny. Nasze wybuchy emocji, nasze drobne błędy i rozmaite gafy tworzą cudną składankę, w której można się zakochać. Bo jest ludzka i naturalna. Bo pozwala nam smakować bycie człowiekiem, wielobarwną istotą o ciekawych reakcjach.

Perfekcja to narzucanie sobie bardzo sztywnych ram, poza które wyjść nam nie wolno. To silne ograniczenie, które może pozbawiać nas kompletnie radości życia. To życie w ciągłym napięciu i kontroli. Tylko swoboda i pewien luz dają nam szczęście i wolność. Jeśli chcielibyśmy zawsze i pod każdym względem być bez zarzutu, zgubimy się w sztuczności, ponieważ wszyscy potrzebujemy czasem istnieć swobodnie, bez napięcia. Pobyć trochę zwykłym sobą.

To ogromnie ważne – być sobą. Perfekcja to dążenie do pewnego wyobrażenia idealnego funkcjonowania, które nie musi rezonować z naszymi rzeczywistymi potrzebami. To narzucanie sobie czegoś, co jest poza naszym komfortem. Oczywiście warto zmieniać się na lepsze, warto wkładać nieco wysiłku w uwolnienie szkodliwych wzorców, ale warto też pilnować w tym złotego środka. Nic na siłę, ponieważ w procesie rozwoju nie chodzi o zatracenie siebie, tylko o wzmocnienie siebie. Stawanie się lepszym sobą, a nie kimś innym.

Perfekcja to też dążenie do ideału, który wcale nie jest rzeczywistą wartością. To tylko pewne idea, która próbuje nas zaszufladkować w sposób kompletnie nieosiągalny. Przede wszystkim dlatego, że nie ma jednego ideału dla wszystkich. Mamy rozmaite oczekiwania, więc dla każdego z nas ideał reprezentuje zupełnie inne cechy. Nie można – nawet w teorii – utworzyć takiego wzorca, który zaspokajałby pragnienia wszystkich ludzi. Wręcz przeciwnie – ile ludzi, tyle wyobrażeń ideału. Ideał jako taki w ogóle nie istnieje.

Pożegnajmy się zatem z tym zupełnie bezużytecznym pojęciem i spróbujmy przyjąć, że rozwój jest oczywiście zmianą na lepsze i dążeniem do najlepszej wersji, w jakiej chcielibyśmy zobaczyć siebie. To zawsze indywidualny plan. Jeden chciałby lepiej znać języki obce, drugi lepiej tańczyć, a jeszcze inny marzy o emocjonalnej równowadze i umiejętności zachowania spokoju w rozmaitych trudnych sytuacjach. Niektórzy marzą o duchowych doznaniach, a inni chcą więcej zarabiać i więcej konsumować. Każda opcja jest właściwa, ale różnice między nimi bywają jednak ogromne.

Obecnie panuje „moda na rozwój”. Internet jest pełen przedziwnych propozycji pracy nad sobą, zmieniania siebie, poprawiania, uzdrawiania, uszczęśliwiania, terapii. To wszystko jest ciekawe i przydatne, jednak tylko wtedy, kiedy z pełnym zrozumieniem podchodzimy do całego procesu i nie dajemy się zwieść reklamowemu bełkotowi. Chociaż zaproszenia na kursy i terapie wyglądają frapująco, zanim cokolwiek wybierzemy, musimy wiedzieć, czego tak naprawdę chcemy.

Ja też często używam określeń: „uzdrowienie, zmiana wzorca, poprawa jakości życia”. Uważam, że są one czytelne i proponują dokładnie to, co oznaczają. W Prospericie przynoszą poprawę życia, poprawę zdrowia, zmianę na lepsze. Finalnie prowadzą – co wiem z własnego doświadczenia – do szczęśliwszego, lepszego życia. Tylko tyle i aż tyle. Ale w kontekście perfekcji to ważne, ponieważ nie oczekuję, że ktoś nagle stanie się kimś zupełnie innym niż jest. Raczej próbuję pomóc w zmianie samego życia, a nie człowieka.

Nie proponuję nikomu bycia ideałem, nie zachęcam do stawania się perfekcyjnym, wręcz przeciwnie – uważam, że każdy jest dokonały taki, jaki jest. Ale pomimo tej doskonałości, pewne rzeczy nas w codzienności uwierają – a to brak pieniędzy, a to pech w związkach, a to wieloletni konflikt z mamą… Uzdrawianie i zmiany, o których rozmawiamy, to poprawa takich elementów, aby wreszcie poczuć ulgę i komfort. Aby to nasze życie było lepsze. W rozwoju chodzi bowiem o szczęście, a nie o to, aby stawać się kimś innym, niż się jest.

To samo dotyczy wzrastania duchowego. Niektórym wydaje się, że bycie duchowym, to bycie ideałem. Otóż nie! To tylko lub aż – najlepsza wersja nas samych. Wersja, która czuje się szczęśliwa i spokojna, która jest akceptująca, kochająca, łagodna i pogodna. Wersja, która osiągnęła twórcze samospełnienie i odkryła sens życia na Ziemi. Wersja, która czuje się jednością ze Wszystkim Co Jest i ma głębokie rozkoszne połączenie z Najwyższym Źródłem. Wychodzi poza iluzje, kłótnie i spory, dostrzegając we wszystkim harmonię.

Przyjrzyjcie się Duchowym Mistrzom, jeśli tylko macie taką okazję. Zobaczcie w nich piękne ludzkie cechy – poczucie humoru, jowialność, ustępliwość, a czasem nawet moment gniewu. Być może Budda kojarzy się Wam z kamiennym spokojem, jak wszystkie bajecznie rzeźbione posągi. Ale już historie o Jezusie pokazują, że pozwalał sobie na bycie człowiekiem w najpiękniejszy sposób. Zobaczcie, że pił wino, żartował, przytulał. Według wielu źródeł kochał po ludzku kobietę, a kiedy trzeba wpadał w gniew.

Oświecenie to nie bycie maszyną o pokerowej twarzy. To nadal życie. Życie piękne, świadome, nasycone emocjami, zmysłami i zachwytem dla świata. To wszystko, co jest nam dane w naturalny sposób, należy do nas i nie musimy się tego wyrzekać. Rozwój osobisty to szukanie swoich indywidualnych form najpiękniejszego wyrażania siebie. To układanie własnego istnienia w najciekawszy i najbardziej harmonijny sposób. To życie całym sercem w harmonii ze sobą. Ale na pewno nie jest to stawanie się jakimś wydumanym ideałem.

Bogusława M. Andrzejewska