Wiele lat razem

Zacznę od tego, że nasze dusze mają różne programy, a my ludzie doświadczamy rozmaitych losów. Jedni żyją w długoletnich związkach, inni są samotni, jeszcze inni zmieniają partnerów, a jeszcze inni żyją z wieloma partnerami naraz. Każda ścieżka jest inna, indywidualna i ma sens dla duszy, która nią podąża. Nie ma programów lepszych i gorszych ani złych czy dobrych wyborów. Gdybym powiedziała, że tylko osoby, które żyją samotnie rozwijają się duchowo, to tak, jakbym stwierdziła, że tylko posiadacze kotów dążą do oświecenia. A posiadacze psów czy świnek morskich już nie. A ci, którzy nie maja zwierząt to już w ogóle – szkoda słów. A przecież to bzdura.

Jednak panuje moda na gloryfikowanie samotnego życia do tego stopnia, że kiedy napisałam pozytywne słowa o długoletnim związku, odezwały się poruszone głosy, że bycie w stałym związku to wypadkowa dobrej karmy, a największe brawa należą się tym, którym się nie udało znaleźć miłości. Nie zgadzam się z tym. Po pierwsze – jak wspomniałam wyżej – bycie z kimś, czy też samotność nie określa naszego poziomu rozwoju. To tylko inne programy duszy. Ale po drugie – obserwuję wszechobecne duchowe lenistwo, które dla wygody wybiera samotność i chowa się za pseudo duchowym bełkotem. Bo dobry związek to ciężka, bardzo ciężka praca.

Moi dziadkowie ze strony mamy kochali się bardzo do ostatnich wspólnych dni. Kiedy przyszłam na świat mieli ponad pięćdziesiąt lat. Dorastając obserwowałam ich cudowne wspólne bycie razem i miłość wyrażającą się w każdym geście, każdym słowie, w każdej czułości. Moi dziadkowie nigdy się nie kłócili i nie krzyczeli na siebie. Czasem się spierali w spokojny sposób przedstawiając swoje argumenty, częściej jednak zgodnie rozmawiali, słuchali razem radia, grali w szachy lub w karty. Miłość odczuwalna była wszędzie. Kiedy dziadek wracał z pracy w innym mieście, zjadał obiad i mówił do babci, żeby się położyła i odpoczęła. Ona nie pracowała zawodowo, ale gotowała, sprzątała i zajmowała się dziećmi – to w oczach mojego dziadka był wielki wysiłek. Troszczył się, by to ona odpoczęła, a nie on po całym dniu pracy w urzędzie. Często po obiedzie zmywał naczynia, a my z bratem je wycieraliśmy, kiedy babcia odpoczywała. Tylko prawdziwa miłość okazuje tyle troski. Nigdy później nie spotkałam mężczyzny, który po całym dniu pracy uważa, że jego niepracująca zawodowo żona ma prawo być bardziej zmęczona od niego.

Mam też parę przyjaciół, którzy są w związku dłużej niż ja z moim mężem. Kiedy ich odwiedzam, czuję wręcz miłość unoszącą się w powietrzu. To, w jaki sposób zwracają się do siebie, kiedy mówią proste, codzienne rzeczy, to prawdziwa poezja. Zwykła propozycja podania herbaty jest nasycona kochaniem i troską. Tę piękną energię czuje się między nimi. To prawdziwe głębokie uczucie. Jestem pełna zachwytu dla takich związków i takich ludzi. Nic zatem dziwnego, że właśnie o tym piszę. Nie umniejszam ludzi, którzy żyją samotnie, którym się nie udało, rozwiedli się czy owdowieli. Każdy ma swoją ścieżkę. Jednak dostrzegam moc miłości w długoletnich relacjach i wiem, że warto je zauważać i doceniać. To dla mnie najwyższe poziomy duchowości – takie dojrzałe kochanie, taka czułość po latach!

Ja również jestem w związku od czterdziestu lat. Włożyłam w ten związek mnóstwo pracy, zdrowia, energii, wysiłku i hektolitry wylanych łez – zanim ta relacja weszła na piękny i pełen miłości poziom. Wybrałam sobie trudnego partnera. Budowa ręczna piętnastokondygnacyjnego wieżowca cegła po cegle, to przy moim wysiłku pikuś. Umiem zatem docenić samą siebie i nawet nie czuję się dotknięta, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że miałam szczęście i dobre wzorce. Guzik prawda! Wielki kwadrat w horoskopie i ciężka karma nad którą ze współczuciem pochylali się astrologowie zaprzecza takim bzdurom. Ja wiem, że jestem prawdziwą heroiną i jestem dumna z tego, co udało mi się zbudować. Inni nie muszą tego widzieć ani wiedzieć, nie muszą się zachwycać moim sukcesem. To moje życie. Jednak ktoś to tego wysiłku nie docenia, nie rozumie, czym jest dbałość o związek i jest zwyczajnie niedojrzały duchowo.

Ale moja heroiczna praca też daje mi prawo, by powiedzieć, że każdy może, jeśli tylko chce – oczywiście jeśli taka jest jego droga duszy. Jesteśmy różni. Nie każdy musi być w związku, tak jak nie każdy musi mieć dzieci czy zdrowe nogi. Nie ma jednego drogowskazu czy nakazu, jak żyć, bo programów jest tyle, ile ludzi. Osoba samotna nie jest gorsza od tej, która ma stałego partnera – to jasne. Ale nie jest też w niczym lepsza. Ma zwyczajnie inny plan duszy. Dzielę się więc swoim doświadczeniem, ale doceniam przyjaciół, których ścieżki są odmienne, wiodą samotnie, bez stałego związku, bez jakiegokolwiek związku. Moja świadomość różnorodności powoduje, że nie oburzają mnie odmienne wybory.

Natomiast stale dziwię się, że ktoś kto rozmawia o rozwoju duchowym, nie rozumie, jak wielkim wysiłkiem jest pielęgnowanie związku. Z własnej praktyki wiem, ile to trudu i nie rozumiem, że tego trudu inni nie chcą zauważyć i uszanować, zafiksowani na własnych stereotypach. A logicznie rzecz biorąc ktoś, kto takiego związku nie utrzymał, zwyczajnie nie ma prawa się wypowiadać. Bo nie ma potrzebnej do takiej dyskusji praktycznej wiedzy. To tak, jakbym chciała pouczać mechanika samochodowego w kwestii naprawy auta, chociaż w życiu nie słyszałam nawet z czego składa się silnik. O podwoziu nie wspominając. Dziecinne podskakiwanie na jednej nóżce i pokrzykiwanie, że tylko samotność zasługuje na uznanie jest dowodem duchowej niedojrzałości. Choćby dlatego, że – jak już wspomniałam – każdy wysiłek: bez związku, dla związku, dla samotności, dla wielu relacji jest równie ważny. Liczy się nasza miłość i umiejętność pokonywania bólu miłością, a nie to, z kim żyjemy lub nie żyjemy pod jednym dachem.

Nie uważam, że ludzie w stałych związkach są lepsi od innych. Nie uważam też, że samotni są lepsi czy gorsi. Nie oceniam i nie rozpatruję tematu w kategoriach porównywania kogokolwiek. Zwracam tylko uwagę na to, czego wielu ludzi widzieć nie chce – stały związek to najmocniejszy znany mi poligon rozwoju duchowego, w którym osiąga się mistrzostwo w miłości bezwarunkowej i wybaczaniu. To dwa filary sensu życia. Jesteśmy tu na Ziemi dla miłości do siebie i dla daru wybaczania. Samotnik może nauczyć się kochać siebie, ale wybaczania nie opanuje nigdy tak dobrze, jak ktoś będący w związku, kto stale staje przed takim wyzwaniem, a nie raptem dwa razy w życiu. To bezsprzeczne i nie podlega żadnej dyskusji. Nie ma przymusu uczenia się w stałej relacji. Można inną drogą. Ale warto być na tyle uczciwym, by uznać, co wnosi dobry związek do naszej duchowości. Stały partner intymny to najmocniejszy szlifierz i najlepszy nauczyciel rozwoju. Nikt nas tyle nie nauczy, ile osoba, którą dopuszczamy do naszych najbardziej osobistych zasobów. I nie są to łatwe lekcje.

Czasem czytam wyżalanie się o tym, ile bólu znosi ktoś, kto został zdradzony, porzucony, zostawiony i jest teraz sam. Im mniejsza dojrzałość duchowa, tym bardziej zaawansowany bełkot literacki na temat cierpienia. A prawda jest taka – mówię to z własnego doświadczenia – że rozstanie z ukochanym jest wobec trudności w związku, jak stłuczenie kolanka wobec agonii na raka. Kiedy kochamy jesteśmy jednym. Każdy ból mojego męża to mój ból. Każde cierpienie zaliczam podwójnie – swoje i jego. Gdyby nie miłość, która raz za razem wskrzesza mnie z martwych, nie przeżyłabym nawet dziesięciu lat związku.

Miłość to więź energetyczna, którą trudno sobie wyobrazić ludziom opartym na oczekiwaniach wobec innych. Wiele związków tak wygląda: co on mi da? czy mi będzie dobrze z nim? Czy mi się opłaca? W dobrym pełnym miłości związku nie ma pytań, jest tylko kochanie, wspólne przeżywanie i prawdziwa Jedność w Dwóch Ciałach. Życie nie polega jednak na spijaniu sobie z dzióbków, tylko właśnie na tym, że bierzemy na siebie każde cierpienie partnera i każde karmiczne przepracowanie. W prawdziwym związku nie ma: to twoje, a to moje. Wszystko jest nasze. Każda choroba, każdy ból, każdy cios od karmicznych wrogów.

Jestem świadoma, że piszę z wyższych poziomów świadomości i moje artykuły nie są zrozumiałe dla wszystkich. Są jak błyski Światła dla tych, którzy są gotowi, by przyjąć impuls do duchowego wzrostu. Dla większości to tylko niewygodne prawdy, do których dorosną dopiero za jakiś czas. Bo bardziej komfortowo niż zmagać się karmą partnera jest wyrzucić z domu kogoś, kto nam nie służy na dwóch łapkach i nie nosi na rękach. Fajniej pisać nadmuchane teksty o asertywności i wrażliwości, by popisywać się przed równie niedojrzałymi ludźmi. A w praktyce zamiast tracić czas na ciężką pracę nad sobą i związkiem, można mieć przestrzeń na kursy “otwierania trzeciego oka” czy “jasnowidzenia”. Jasnowidz to ktoś, kogo każdy podziwia. A kto podziwia “starą żonę”? Przecież to żadna sztuka być żoną czy mężem. Kto by się tym zajmował?

Na koniec jeszcze dwie ważne informacje dla tych, którzy są gotowi na to wszystko, co staram się przekazać. Po pierwsze nie każdy wieloletni związek jest dobry w sensie duchowym. Ludzie czasem są ze sobą dla świętego spokoju, z przyzwyczajenia albo dlatego, że nie chcą złamać kościelnej przysięgi, by nie zgrzeszyć. Nie ma tam miłości ani wybaczenia. Są sobie obcy. Nie ma tam duchowych lekcji kochania, chociaż są inne lekcje, np. spokoju i tolerancji wobec siebie.

I druga ważna rzecz: nie ma idealnych partnerów ani idealnych związków. Każdy związek oparty na miłości to ciężka praca. Partner może być dobry i pełen czułości wobec nas, ale niesie swoje cierpienia, zapisy i karmiczne wzorce. Poprzez miłość wchodzimy z nim w jedno pole energetyczne i przerabiamy wspólnie każdy jego ból. A on przerabia nasze zapisy. To działa w obie strony. Ale jest trudne. Świadome włączenie się w takie przepracowanie to skok kwantowy w duchowym wzrastaniu. Ale nie każdy ma siłę, by to udźwignąć. Łatwiej pisać peany na temat samotności.

Bogusława M. Andrzejewska

Reiki i rozwój duchowy

Wielokrotnie powtarzam, że jednym z najważniejszych praw na tej Ziemi jest Prawo Samostanowienia. Każdy decyduje o sobie i o tym, jaką ścieżkę sobie wybiera, a nawet to, że czasem staje na chwilę w miejscu, chociaż mógłby iść do przodu i wykorzystywać swój niesamowity potencjał. Nie wolno nam nikogo popychać i przekonywać. Ale Duchowym Nauczycielom, takim jak ja, wolno zawsze pokazywać właściwy kierunek. Po to jesteśmy i to nawet nasz obowiązek. Nie ma w tym sprzeczności. Pokazanie kierunku nie wywiera presji, bo każdy i tak może obrócić się do nas plecami i pójść całkiem inną drogą. Pozwolę sobie zatem coś Wam pokazać.

Jedną z najsilniejszych duchowych dróg jest bez wątpienia Reiki. To metoda, która w sposób namacalny podnosi nasze wibracje. Wyobraźmy sobie przez chwilę, że oświecenie znajduje się gdzieś na drugiej półkuli w stanie Alabama. Reiki jest jak samolot do Nowego Jorku, który przeniesie nas w pobliże celu. Co prawda musimy jeszcze przejechać trochę kilometrów autem, pociągiem czy rowerem, ale większość drogi  mamy już za sobą. Wzrost wibracji przez systematyczną pracę z Reiki jest fenomenalnym przyspieszeniem godnym tych specyficznych czasów, w których przyszło nam żyć.

Jeśli ktoś nie interesuje się Reiki, to nie jest gotowy i w tym wcieleniu jego dusza nie planuje przebudzenia. Należy to uszanować, ponieważ w rozwoju kluczowy jest odpowiedni czas, ten wybrany przez duszę. Oczywiście Oprócz Reiki są też inne metody, które pięknie nas wspierają w rozwoju, np. Kroniki Akaszy. Dla mnie to jak samolot innych linii, który może być nawet szybszy niż Reiki. Na pewno są też inne szybkie i mocne ścieżki. Reiki jest tutaj tylko najbardziej charakterystycznym przykładem, ale to nie oznacza, że jest jedyną opcją. Opcji jest więcej, chociaż często nie wydają się takie oczywiste. A żyjemy w czasach przerostu formy nad treścią. Powstało mnóstwo dziwacznych metod, które poza szumną nazwą i sileniem się na oryginalność, nic do rozwoju nie wnoszą. Spowalniają nas, zatrzymują na przeszkodach i odwracają uwagę od miłości, radości i wybaczenia, które wydają się być esencją naszego przebudzenia.

Czasem bywa i tak, że ktoś poczyta, posłucha i mówi do mnie, że nie chce Reiki, bo woli inną metodę, na przykład “naukę skakania na jednej nodze”. I chociaż doskonale wiem, że skacząc na jednej nodze nie przeskoczy oceanu, to widać w tym wcieleniu jest na urlopie i jego dusza wcale nie planuje przebudzenia. Nie przebudzimy się wszyscy. Ziemia się rozwarstwia. Część ludzi zostaje w 3D i ma do tego prawo. Będzie sobie doświadczać czegoś zupełnie innego i z całą pewnością nudzić się nie będzie. Ale też bywa i tak, że taka osoba za kilka lat dojrzeje do tego, by świadomie i z radością wrócić na lotnisko i wsiąść do takiego samolotu jak Reiki czy Kroniki Akaszy, które przybliżają nas do oświecenia. A tymczasem chce jeszcze się pobawić. Bo dlaczego nie? Czy wszyscy musimy biec do celu? Czasem trzeba usiąść i zjeść kanapkę, odpocząć albo poskakać na jednej nodze.

Przyjaciele zwracają mi uwagę, że powinnam taka osobę oświecić, że bez samolotu ani rusz, a metoda “skakania na jednej nodze” to tylko zabawa i szkoda na to czasu. Otóż nie, nie mają racji. Nasza dusza ma genialny GPS i jeśli schodzimy z dobrej ścieżki w chaszcze, to ona przeliczy drogę i któregoś dnia naprowadzi nas z powrotem na lotnisko, gdzie czeka samolot. A my znowu podejmiemy decyzję, czy polecimy przez ocean, czy nie. Moim zadaniem, jako duchowego nauczyciela jest tylko przypominać, czym jest Reiki i jak działa. Ja jedynie sprzedaję bilety na samolot do oświecenia. Natomiast każdy wsiada i leci dopiero wtedy, kiedy zechce. Naprawdę zechce. Czasem uczniowie pytają mnie: co potrzebuję, by otrzymać inicjację Reiki? A ja odpowiadam: “wystarczą szczere chęci”.

A co by było, gdybym, jak chcą moi znajomi, zachęcała ludzi do Reiki? Gdybym mówiła: “to błąd”, kiedy ktoś stwierdza, że to nie dla niego, bo “skakanie na jednej nodze” wydaje mu się ciekawszą metodą rozwoju? Otóż mogłoby się zdarzyć, że taka osoba mi zaufa, doceni mój autorytet w duchowym obszarze i wsiądzie do samolotu, do którego wcześniej wsiąść nie chciała. Ale wówczas samolot nie odleci, bo taka osoba kompletnie tego nie czuje i działa wbrew sobie. Energia płynie za myślą. Nasze prawdziwe przekonania prowadzą nas przez życie. Możemy zrobić Reiki, wrzucić dyplom do szuflady i wcale z niego nie korzystać. Możemy skończyć kurs czytania Kronik Akaszy, ale nie wierzyć w ich mądrość, nic nie słyszeć i przestać w nie wchodzić. Jaki to miałoby pożytek? Nie warto się zmuszać do czegoś, czego kompletnie nie czujemy.

Właśnie dlatego, kiedy ktoś poczyta czy posłucha o Reiki i mówi nam: “nie chcę”, to zamykamy wszelką dyskusję i zmieniamy temat. Nie tylko przez szacunek dla samostanowienia takiej osoby. Ale także dlatego, że w rozwoju duchowym nie można nic robić na siłę. To delikatny obszar i wszystko powinno przebiegać tam zgodnie z naszym odczuwaniem. Jeśli schodzimy z drogi do oświecenia w chaszcze, to w tych chaszczach poznajemy nowy gatunek pająka albo spotykamy innego zagubionego wędrowca, z którym coś nas łączy. Wszystko ma sens. A nasz czas – czas duchowych nauczycieli – jest zbyt cenny, by tracić go na nauczanie kogoś, kto w głębi duszy wcale nie jest ciekawy tego, co mamy do przekazania. Możemy przecież wykorzystać go na to, by też się pobawić i na przykład poskakać na jednej nodze.

Bogusława M. Andrzejewska

Więcej duchowości

Duchowość jest dzisiaj zwyczajnie modna. Nie dla wszystkich oczywiście, bo są i tacy, którzy wolą świat mierzony szkiełkiem, wagą czy cyrklem. Zawsze zresztą będą  jako konieczna przeciwwaga, która pozwala nam dokonać wyboru i osadzić się zdecydowanie w jakimś bardziej ulotnym podejściu do świata. Wszyscy potrzebujemy takiej konfrontacji i ona jest zdecydowanie w porządku. Jednak w duchowym światku rozprzestrzenia się coś o wiele trudniejszego – duchowość pozorna.

Ta pozorna duchowość tym się różni od prawdziwej, że jest jak wilk w owczej skórze. Nie ma w sobie nic z duchowości poza ubraniem. Może to być zatem nauczyciel, który prowadzi warsztaty z jakiegoś “niby-duchowego” tematu, ale głównie po to, by uwodzić naiwne kursantki i wabić je na swój “guru-podobny” blask. Może to być znachor, który potępia lekarzy i każe diabetykowi odstawić insulinę. Albo obrońca zwierząt, który w imię weganizmu uczy nienawiści i agresji w stosunku do wszystkich, którzy nadal spożywają mięso.

Ale bywają to też tradycyjni hipokryci, którzy nauczają o miłości bezwarunkowej i tolerancji, a w trakcie swoich warsztatów poniżają uczniów tylko dlatego, że ośmielili się pochwalić głośno innego nauczyciela. Pomijam dzisiaj opisywanie przyczyn takiego zachowania, chociaż rażąco niskie poczucie wartości, które gołym okiem widać u takiego nauczyciela, może być istotną wskazówką. Bo nie ma rozwoju duchowego bez pokochania siebie. Tylko wtedy, kiedy kochamy siebie, nie boimy się konkurencji i nie czujemy potrzeby rywalizacji. Wszechświat jest hojny, wystarczy dla wszystkich. Aby to rozumieć, trzeba być na ścieżce prawdziwej duchowości, a nie na tej pozornej.

Inny rodzaj hipokryzji to przeliczanie wszystkiego na pieniądze. To mi chyba najmniej przeszkadza, bo ogólnie żadna cena nie jest dla mnie zła. Jeśli uznam ją za wysoką, to idę gdzieś indziej, ale nie oceniam człowieka, który tak wycenił swoją pracę. Ma prawo. W sensie duchowym jednak czasem ludzie gubią sens swojego przewodnictwa w liczeniu pieniędzy. Widzę to, bo widzę energie. I czasem powstają jakieś wielkie szkolenia i szkoły na setki uczniów, które są jak fabryki, a nie świątynie. Jakoś tak to najczęściej działa dla nauczyciela. Kiedy zaczyna wpływać dużo pieniędzy, nauczyciele gubią duchowość i zaczynają produkcję. To pewien ogólnik, ale bardzo często działa.

Bywa też i taka “duchowość”, w której kompletnie nie ma tego, co najważniejsze – miłości i dobra. Są książki, teorie, tajemnicze sigile, zapożyczone z ezoteryki magiczne sposoby i niesamowita sekretna sceneria. A nie każda magia jest duchowa. Nie każda metoda prowadzi do wewnętrznego wzrastania. Czasem to tylko ułuda, jak królik schowany w kapeluszu iluzjonisty. A ludzie wierzą i bawią się, bo niesamowitość kolorowej otoczki uwodzi ich tajemniczością. Nie o tajemnicę chodzi w duchowości, lecz o prawdziwe otwarcie serca.

Inny rodzaj tworzenia pozorów to wirtualny ekshibicjonizm – opisywanie wszystkiego, włącznie z porannym wypróżnieniem, jako czegoś magicznego, wzniosłego i symbolicznego. Szczegółowe relacje z nieudanej randki są przedstawiane jako apogeum oczyszczania rodu i rozwiązania karmicznych węzłów oraz obudzenie w sobie mocy łona i uwolnienie od starożytnej karmy, płynącej na grzbiecie delfinów z głębin matki Ziemi. Nie trzeba być psychologiem, by widzieć, że to bełkot mający ukryć kolejną lekcję wynikającą z upartego nie przepracowania prostego wzorca. Każdy prawdziwie duchowy nauczyciel zobaczy, gdzie tam zabrakło miłości. Ale  nikt nikogo nie uzdrawia nieproszony. Może zauważać i tyle.

A sprytnie ułożony bełkot (AL mógłby się uczyć) prowadzi do puenty: “jam jest guru łona, podążajcie za mną, będziemy wspólnie celebrować wolność i nagość”. Na przykład. Albo cokolwiek innego – to i tak bez znaczenia. Robi się to, co nawiedzonej przyjdzie akurat do głowy. Świętość wielokrotna pomnożona przez duchowość i celebrację oraz podniesiona do potęgi wszystkich boskich imion. Niektórzy całą energię ładują w puste słowa, pod którymi jest tylko wielkie udawanie kogoś, kim się nie jest i w tym wcieleniu raczej już nie będzie, bo po takich zabawach zostaje za dużo ciężkiej karmy na plecach. Im więcej dziwactwa, im więcej odstępstw od nudnej przecież tradycji, tym bardziej fascynujące. Tysiące fanów takiego oszustwa zasila tę karmę bez końca.

Można zapytać czemu i skąd takie cudaki w rozwojowym światku? Wyrastają oni jak grzyby na modzie na duchowość, więc próbują stać się celebrytami w tym obszarze. Zawsze są tacy, których silne kompleksy zmuszają do tego, by być najwyżej, na najwyższym dostępnym świeczniku. A przecież wszyscy wiemy, że prawdziwi mistrzowie nie garną się do sławy i z daleka trzymają się od świeczników! To charakterystyczne. Tymczasem ezoteryka jest ciągle nieopisana, kontrowersyjna, nie rozumiana, więc można tam wymyślać niestworzone rzeczy, zrobić z siebie idiotę i nazwać oświeconym. Jeśli się do tego odpowiednio wyszczerzy zęby i z sympatią poklepie innych po ramieniu – zdobywa się fanów bez większego wysiłku. Co potwierdza praktyka.

Wszyscy wiemy, że tacy i takie fałszywe guru są w dzisiejszych czasach bardzo potrzebni, aby człowiek nauczył się odróżniać ziarno od plew. Bo po to tu jesteśmy na Ziemi, by suwerennie podejmować decyzje. Mamy widzieć sercem i obserwować owoce takich działań. Rozumieć i wybierać Światło, Dobro i Miłość, a nie podążać za oszołomami. Nie ma w tym wybieraniu niczego skomplikowanego, ale jest ono takie nudne… Tymczasem pląsanie nago i tarzanie się w błocie lub wycie do księżyca z nawiedzoną guru jest… takie niezwykłe, takie inne, takie mocarne! Natura pcha człowieka do niezwykłości, do zaprzeczania, do sprzeciwu, do odejścia od norm, by być kimś oryginalnym. Nic zatem dziwnego, że mnóstwo oszołomów cieszy się sporym wzięciem, chociaż za grosz w tym nie ma duchowości.

Wnikliwy Czytelnik zauważy, że u podstaw leży jak zwykle kochanie siebie. Bo kiedy obdarzamy siebie miłością, nie mamy potrzeby za wszelką cenę być oryginalni. Nie bawi nas bieganie nago tylko po to, by być “kimś innym”, kimś niezwykłym”. Jest nam dobrze z tym, kim jesteśmy. Kochamy siebie zarówno nago, jak i w ubraniu i potrafimy znaleźć właściwą miarę dla wszystkich przejawów. Mamy też w sobie nieco więcej mocy, by przyciągać dobrych ludzi – takich, którzy kochają siebie. Powiem Wam szczerze: jeśli znajdziecie nauczyciela, który ma wysokie poczucie wartości, to wygraliście los na loterii i możecie z nim biegać po lesie, czy cokolwiek tam zechcecie, bo taka osoba zawsze zaprowadzi Was do Miłości. Zaprowadzi, bo ona już tam jest.

Nie napisałam tego w nadziei, że ktoś może zauważy, że zachwyca się “udawaną duchowością” i klaszcze oszołomowi. Nie ma takiej opcji. Każdy wie lepiej ode mnie, co mu się podoba i tego się trzyma. Napisałam ten artykuł, bo na szczęście nie jestem jedyną, która dostrzega tę iluzoryczną duchowość. Pojawiają się tu i tam krótkie posty, uwagi i spostrzeżenia na ten temat. Dopisuję swoje dwa słowa – tak, też to widzę. I podobnie jak Wy Kochani Moi, robię swoje po cichu. Bo prawdziwy Duchowy Nauczyciel nie tylko manifestuje sobą Miłość, Dobro i Radość, ale też działa zwykle w cieniu, zauważany zaledwie przez nielicznych, gotowych na wysokie wibracje. A jeśli brakuje mi Miłości i Dobra, chociaż staram się pracować nad tym każdego dnia, to chociaż tej cichości mi nie brakuje. Siedzę sobie w swoim cieniu i dobrze mi z tym. I z tego cienia najcieplej Was Wszystkich pozdrawiam.

Bogusława M. Andrzejewska

Wgląd

Wybaczanie to proces głębokiego wglądu i duchowego wzrastania. Dlatego właśnie gotowość do odpuszczenia i zmiana podejścia do świata, jawi się bramą do transcendencji na większości ezoterycznych ścieżek. Bez wybaczenia nie ma rozwoju, jest tylko zabawa kolorowymi klockami rozmaitych metod. I nie jest żadną tajemnicą, że wielu ludzi głośno powtarza: „wybaczam”, a jednocześnie upycha kolanem w głębi serca stary żal, który jest niemożliwy do uwolnienia.

Problem leży moim zdaniem w braku właściwego pojmowania całego zjawiska. Większość z nas myśli, że wybaczenie to zaakceptowanie wyrządzonego zła. Szukamy sposobu, by wybaczyć poprzez ustawienie siebie ponad wyrządzoną nam krzywdą, spojrzeć z góry i odpuścić temu „złemu” człowiekowi pomimo oczywistej jego winy. Tymczasem prawdziwe wybaczenie widzi sytuację wielopoziomowo i dostrzega w trudnym zjawisku tylko lekcję dla siebie. Nie ocenia, bo wie, że sama ocena nie ma najmniejszego sensu.

Czasem test bywa jeszcze głębszy. Można wtedy pochylić głowę i powiedzieć: „należało mi się” albo „potrzebowałem takiej lekcji”, ale co z samym złem? Jak zaakceptować to, że nastąpiła kradzież, zdrada, oszustwo, podłość i krzywdziciel nie poczuwa się kompletnie do winy? Można powiedzieć z wysokiej półki: „ja ci wybaczam”, ale zło pozostaje złem. Na dodatek ten człowiek może potem skrzywdzić kogoś innego. Jeśli odpuścimy i zapomnimy, to czyja to będzie odpowiedzialność?

Nawet kiedy z psychologicznego poziomu rozumiemy „kata” i wiemy, że całe życie wspinał się pod górę, to okrutny czyn nie zniknie i może być wyrządzany nadal, tylko teraz komuś innemu. Proces wybaczania zdaje się wymagać od nas zaakceptowania niegodziwości, na którą nasz wewnętrzny kompas zgody nie daje. Z tyłu głowy wybaczającego pozostaje lęk i wyrzut sumienia z wielkim pytajnikiem: „co dalej? Czy nie powinienem coś z tym zrobić?”

Prawdziwe wybaczenie pojawia się wtedy, kiedy zrozumiemy, że istnieje harmonia wszechświata i żadne zło nie wymyka się spod boskiej kontroli. Wymaga to powierzenia i wiary, takiej autentycznej wiary, w której nie próbujemy rządzić wszechświatem i nie chcemy nikogo ani niczego oceniać. Przyjmujemy, że wszystko, co się wydarza ma sens, a naszym zadaniem jest odkryć ten sens i wyjąć z niego dla siebie bezcenne nauki. Nie krytykujemy ludzi ani wydarzeń, rozumiemy, że to, co postrzegamy jako „zło” jest po prostu niezbędnym elementem rzeczywistości. Każde zjawisko to część magicznej układanki, która jest dokładnie taka, jaka być powinna.

Prawdziwe wybaczenie przychodzi wtedy, kiedy dostrzeżemy, że „kat” to mądra i odważna dusza, która wzięła na siebie niesienie innym trudnych lekcji miłości. Nie czyni niewłaściwych rzeczy po to, byśmy zanurzali się w nienawiści czy żalu i szukali odwetu albo latami użalali się nad sobą i swoim nieszczęsnym losem. Uderza nas zdradą, krzywdą, okrucieństwem, nieuczciwością właśnie po to, byśmy nauczyli się odpuszczać i rozumieć rzeczywistość w takiej postaci, jakiej doświadczamy. Byśmy umieli wyjść poza pojęcie krzywdy i zobaczyli w cierpieniu ważną wzmacniającą informację dla siebie.

Prawdziwe wybaczenie przychodzi wtedy, kiedy ponad złem dostrzeżemy wielką i ważna prawdę, że nasza miłość nie jest zgodą na negatywność, lecz uzdrowieniem wszelkiej złej energii. Bez poświęcania się, bez przymykania oczu, bez akceptacji nieakceptowalnego, lecz ze świadomym pojmowaniem, że wszystko jest grą i nie ma tu nic do wybaczania. Zjawiska są tylko scenariuszem na scenie życia, który ma prowokować nas do właściwej reakcji. Tylko tyle. Są celowe i harmonijne.

Prawdziwe wybaczanie pojawia się wtedy, kiedy niczego nie chcemy i nie potrzebujemy wybaczać, bo wszystko odnajduje swoją logikę. Nie ma krzywdy, jest tylko doświadczenie. Nie ma zła, są tylko wskazówki i lekcje. Nie ma „katów”, są tylko nauczyciele. Nie ma sprawiedliwości i niesprawiedliwości, są tylko programy dusz i plany rozwoju dla danego człowieka. Nic nie jest przeciwko nam. Są tylko trudne wydarzenia, które mają wydobyć z naszego serca miłość do siebie. Wybaczenie następuje, kiedy zaczynamy widzieć życie wielowymiarowo.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 44

Życie to gra, w której zapomnieliśmy, że jesteśmy graczami. Wchodzimy w swoje role tak mocno i tak głęboko, że tracimy z pamięci swoją prawdziwą istotę. Z jednej strony pozwala nam to być uczciwym wobec scenariusza i zaangażować się w pełni w każde doświadczenie, w każdą decyzję, w każde zjawisko, którego dotykamy. Możemy dokonywać ludzkich wyborów z poziomu nasyconego emocjami serca. Czasem to nas gubi, a czasem ratuje.

Z drugiej strony  doświadczamy całkowitej amnezji tego, Kim W Istocie Jesteśmy tylko po to, by potem spróbować na nowo to odkrywać raz za razem w kolejnych wcieleniach. Czasem zapominamy na wiele inkarnacji. Krążymy w kółko po samsarze, jak pies za własnym ogonem, nie wiedząc, że tuż obok są drzwi do Miłości. Największej i najpiękniejszej Miłości, z jakiej się zrodziliśmy. Życie jest jak skok na głęboką wodę. Nie wiadomo zupełnie, kiedy wypłyniemy na powierzchnię.

Jednak dusza ryzykuje z odrobiną mądrości  ustawia zabezpieczenia, mocuje liny i uchwyty, rozrzuca wszędzie znaki, które pomagają człowiekowi odzyskać swoją boską świadomość. Taką liną są na przykład Archaniołowie, którzy podprowadzają nas pod same drzwi, kiedy tylko zechcemy Ich słuchać. Jednak zdarza się i tak, że człowiek nie wierzy w anielską pomoc, tylko pokrzykuje butnie, że to iluzja, że Anioły są złe, że trzeba słuchać siebie, czyli w istocie własnego, ogarniętego amnezją „ego”. To jak zerwanie pomocnej liny. 

Innym wsparciem na drodze do Miłości są Kroniki Akaszy, w których człowiek jest mądrze prowadzony do przebudzenia przez Mistrzów. Kiedy odkryłam tę Moc, pomyślałam, że odtąd już nikt nie będzie błądził, każdy doświadczy przebudzenia. Myliłam się. Samostanowienie pozwala ludziom na ignorowanie Światła i wymyślanie niesamowitych argumentów na to, że wszystkie zabezpieczenia i znaki ustawione przez duszę są tylko złudzeniem.

Dlatego niektórzy wcielają się bez końca, nie rozumiejąc zupełnie, po co i dlaczego doświadczają tyle bólu. Im bardziej człowiek odsuwa się od Światła i tego, co do Światła prowadzi, tym bardziej wpada w pułapki emocji. Zagubiony w gniewie, żalu i rozpaczy przeskakuje w kolejne inkarnacje i zaplątuje się w koszmarne więzy karmiczne, które wciągają go w pełne cierpienia rozgrywki. W jakimś momencie całkiem gubi swoją boską naturę i żyje w przekonaniu, że wszystko musi być okupione męczarnią.

Był taki czas, że dziwili mnie ludzie, którzy przyjmując tu na Ziemi rolę przewodników, odpychali i wyśmiewali Światło. Krzywdzili przecież nie tylko siebie, ale skazywali na cierpienie wiele innych dusz. Z mojego punktu widzenia „starej duszy” to nie powinno mieć miejsca. Jednak każdy sam może wybrać to, co chce. Podjęcie decyzji skierowania się w stronę blasku lub w stronę mroku jest lekcją nie mniej ważną, jak wszystkie inne wyzwania. Kto wie, czy nie największą? Mamy sami odnaleźć swoją boskość albo przynajmniej drogę do niej. Wszystko wolno duszy, która zaryzykowała istnienie w tej dualnej rzeczywistości. Istota życia na Ziemi to błąkanie się w ciemności i poszukiwanie drzwi do Miłości. One są tuż pod dłonią. Ale można przecież odwrócić się w stronę mroku i wybrać inną ścieżkę.

Ktoś, kto widzi energie, staje zadziwiony ludzkimi wyborami, ale one są czymś naturalnym. Poszukiwanie jest naszym celem i sensem ludzkiej egzystencji. Nie są ważne sukcesy, sława czy pieniądze. Ważne jest tylko, komu zaufamy, w którą stronę pójdziemy i jak szybko uwolnimy się z kołowrotu wcieleń. Możemy szczerze życzyć każdemu niezmierzonych bogactw, sławy i chwały, bo często właśnie wtedy ludzie odkrywają, że to nie ma żadnego znaczenia. Że celem życia jest coś całkiem innego  zakończenie gry, wyjście z niej i powrót do Miłości.

Ale to nie oznacza wcale, że nie możemy cieszyć się zmysłowym doświadczaniem. Jesteśmy wszyscy poza domem, na wyprawie w obcy świat, w którym zdajemy najważniejszy egzamin istnienia. Możemy w tym czasie hodować pachnące kwiaty, malować obrazy, tańczyć, kochać się i smakować pyszne owoce. Piękno i zachwyt zbliżają nas do Miłości. Taniec i muzyka również. A najbardziej rozświetla nas przeglądanie się z uczuciem w oczach ukochanej osoby.

To, co nas oddala, to zaplątanie w trudnych emocjach. To strach, gniew, obrażanie się, nadymanie, zamartwianie, rozżalanie i użalanie się. Będziecie setki razy czytać „mądrości” o tym, że wszystkie emocje są dobre. Nie są. Jedne zbliżają Was do Światła. Inne odpychają i wkręcają w kolejne bolesne wcielenia. Kluczem do oświecenia jest pokój i wyjście poza emocje. Kiedy patrzę na świat przez pryzmat energii, dostrzegam tysiące drogowskazów pozostawionych przez duszę i proste, nieskomplikowane życie, które łatwo zrozumieć, kiedy podąża się za Światłem.

Bogusława M. Andrzejewska

Karma

Karma jest nauką, a nie karą, co do tego chyba już nikt nie ma wątpliwości. Czasem definicja karmy obejmuje wszystkie wydarzenia, które nas spotykają  to zależy głównie od kultury i wyznawanej religii. Ale są też takie obszary świata, w których karma jest w ogóle pojęciem obcym i niezrozumiałym. Mnie zawsze najbardziej interesowały karmiczne długi, które często widzę w horoskopie. Wydawały mi się dość istotne dla naszego wzrastania, skoro dotyczą zapisów, które dusza przenosi na kolejne wcielenia.

Po drugiej stronie życia czas nie istnieje i wszystkie wcielenia są w tu i teraz. Jednak tworzymy zapisy i niektóre sprawiają, że cierpimy szczególnie mocno. Uważam, że te zapisy są zaznaczone w naszych horoskopach. Niosą one w sobie jakieś skomplikowane lekcje dla człowieka, ponieważ powstają w najbardziej dramatycznych chwilach. Trauma zakotwicza ból i tworzy matrycę, która wywołuje kolejne męczarnie. I dzisiaj o tym właśnie, ale wyłącznie w kontekście wybaczania.

Kiedy człowiek cierpi emocjonalne katusze w dowolnym wcieleniu, to tworzy zapis, który potem w kolejnym życiu manifestuje się powtarzaniem pewnych wzorców. Na przykład poczucie odrzucenia powstałe, kiedy ktoś zostaje odepchnięty przez ukochaną osobę, może w następnych inkarnacjach prowokować samotność. Świadomie lub nie, taka osoba nie może stworzyć dobrego związku. Albo boi się wejść w poważną relację albo powiela wzorzec odrzucenia i finalnie zostaje sama.

Najciekawsze, chociaż najbardziej dramatyczne, wydają mi się relacje karmiczne, w których jedna osoba krzywdzi drugą poprzez morderstwo, zdradę, oszustwo, czy fizyczne lub psychiczne znęcanie się. Może być tak, że w innych wcieleniach te dwie osoby spotykają się, aby to wyrównać. Zamieniają się na przykład rolami i wtedy kat staje się ofiarą, a ofiara katem. Ale mogą też powielać w kółko te same scenariusze, co bywa efektem bardzo silnych emocji w momencie przejścia na drugą stronę.

Myślę, że wielu spośród Was czytało o tym lub słyszało, albo nawet miało do czynienia z taką informacją. Bardzo popularne są teraz wszelkiego rodzaju hipnozy i regresingi, ludzie chętnie poznają kluczowe tematy swoich trudnych relacji poprzez pryzmat innych wcieleń. Czasem taka wiedza pomaga coś zrozumieć, ale częściej – moim zdaniem – utrudnia, ponieważ kiedy zobaczymy w drugim człowieku kogoś, kto nas na przykład torturował w innym życiu, to nagle trudno nam nawet pomyśleć o wybaczeniu.

A wybaczenie okazuje się kluczowe. Nie musimy znać szczegółów poprzedniej inkarnacji. Jeśli wiemy, że łączy nas karmiczna więź i dzieje się dużo, mocno i boleśnie, to wystarczy, by przymierzyć się do tego najsilniejszego na Ziemi katharsis, jakim jest odpuszczenie. To uwolnienie od cierpienia i skasowanie negatywnych połączeń karmicznych. To uzdrowienie na wielu poziomach, w tym także na tym najcięższym, fizycznym.

W zasadzie wiem o tym od zawsze i pisałam o tym wielokrotnie, ale nigdy w kontekście karmy, ponieważ to temat kontrowersyjny. Dzisiaj wychodzę poza wszelkie kontrowersje i piszę, jak jest. Uwolnienie z karmicznego zapętlenia jest bardzo proste – wystarczy wybaczyć temu człowiekowi, który nas skrzywdził, a także sobie, ewentualnie innym zamieszanym w to osobom, zamknąć temat, zapomnieć i koniec – po wszystkim.

Internet jest pełen tekstów o karmie, pisanych z różnego punktu widzenia. W większości wypadków ludzie rozwodzą się nad tym, ile to wysiłku trzeba włożyć, jak zrozumieć lekcję, jak odsłużyć… Dla wielu osób karma wymaga odpracowania, przepracowania, odcierpienia. Otóż nie. Wystarczy wybaczyć i już! Jednak biorąc pod uwagę, jak trudnym procesem jest samo wybaczenie, to wcale nie jest mało. Od dawna czuję, że schodzimy na Ziemię po to by pokochać siebie i często także, by nauczyć się wybaczać. Właśnie dlatego na Ziemi tyle krzywdzenia i ranienia siebie nawzajem, bo wiele dusz ma takie programy, by móc wybaczać.

Wybaczenie jest procesem na poziomie naszego pola energetycznego, naszych myśli i emocji. Na pewno wymaga, aby odpuścić komuś winy zarówno świadomie, na poziomie logiki, jak i podświadomie. Decyzja dotyczy tylko wybaczającego. W zasadzie nie ma tu żadnego znaczenia jakikolwiek kontakt z osobą, która nas skrzywdziła. Nie jest nawet istotne, czy jeszcze żyje. Nikt nas nie musi przepraszać. Ważne, by wybaczyć, poczuć to w sobie, zakotwiczyć i zakończyć cała tę ciągnącą się przez wiele wcieleń utarczkę.

Nie słuchajcie ludzi, którzy domagają się od winowajcy zadośćuczynienia za winy. Odpowiadamy tylko za własne emocje i za własne decyzje. Ta druga osoba na poziomie energetycznym może poczuć nasz duchowy wzrost i zrzucenie pęt karmicznych. Ale nie musi włączać się w uzdrowienie. Zrobi to w swoim czasie, kiedy będzie gotowa. Może zostać zainspirowana i uwolnić się od karmy poprzez energetyczne uznanie błędu i prośbę o wybaczenie. Ale może też niczego w swoim życiu nie zmieniać. Każdy jest we właściwym dla siebie punkcie wzrastania.

Warto w tym procesie uwzględnić wybaczenie sobie tego, że dopuściliśmy do jakiegoś wydarzenia, że daliśmy się zdradzić, porzucić czy oszukać. To ważny element, ponieważ uwalniamy w ten sposób poczucie winy i pozwalamy sobie na bezwarunkową miłość do siebie samego. Niektórzy powinni też wybaczyć Bogu (Najwyższemu Źródłu) to, że doszło do takiego cierpienia. Nie każdy obwinia Boga za swój ból, ale niektórym się to zdarza i pytają z żalem: „jak mogłeś na to pozwolić?”. Kiedy uzdrawiamy karmiczny dług poprzez wybaczenie, warto wybaczyć każdemu, kto w jakiś sposób naszym zdaniem miał z tym związek.

Bogusława M. Andrzejewska

Skrzydła

Dzisiaj bajkowo i magicznie, jak przystało na okres świąteczny. Artykuł ten jest głównie dla Starych Dusz, ale też dla każdego, kto ma otwarte serce i nie boi się widzieć więcej. Każdy z nas ma skrzydła i każdy je może mieć. Nie jest to nic niezwykłego, jeśli nauczymy się odczuwać energię. Nie musicie mi wierzyć na słowo – zobaczcie, sprawdźcie, wypróbujcie. Wierzę, że dla wielu z Was to oczywista sprawa. Tym bardziej, jeśli potraktujemy je nie jako pierzaste kończyny, podobne do tych posiadanych przez ptaki, lecz jako moc i odblask Światła, które lśni w naszym wnętrzu.

Ja sama mam kilka rodzajów skrzydeł. Pierwsze z nich odkryłam zaraz po buddyjskiej inicjacji, kiedy zaczęłam praktykować pewną groźną formę. Nie musiałam niczego sobie wyobrażać – kiedy tylko zaczynałam praktykę, te skrzydła wystrzelały z moich pleców w swojej energetycznej formie. To było niesamowite uczucie i często się wtedy zastanawiałam, kim jestem i kim byłam poprzednio, że te skrzydła tak po prostu stały się nagle częścią mnie, jakby były na moich plecach od zawsze.

Potem intensywnie pracowałam z Aniołami i miałam rzecz jasna mnóstwo ciekawych doświadczeń. Oczywiście pracuję z Nimi nadal cały czas. Tutaj początkowo czułam przede wszystkim skrzydła mojego Anioła Stróża, którymi mnie otula. Ale po jakimś czasie poczułam, że mam też swoje. Nie potrzebowałam do tego żadnego procesu. Wystarczyło o nich pomyśleć. Myślę, że na tym etapie każdy może coś takiego odkryć.

Szczególnie Stare Dusze mogą dość szybko zauważyć u siebie jakiś rodzaj energetycznych skrzydeł. Pisałam kiedyś o tym – Stare Dusze mają w sobie wibracyjne cząstki anielskich albo czarodziejskich jakości, czasem skrawki gwiezdnych energii, czasem takich związanych mocno z naturą i duchami natury. Mogą zatem dość szybko odkryć u siebie energetyczne symbole i elementy związane z istotą takiej jakości. U osób o silnej energii elfów czasem widzę takie przejrzyste skrzydełka, przypominające skrzydła ważki. Jeśli kochacie naturę, to możecie należeć do królestwa Dewów Natury i być ludzkimi uzdrowicielami Przyrody. Wówczas te skrzydełka są takim Waszym wyróżnikiem.

Ale jest pewna fenomenalna rzecz. Odkąd inicjuję w Angel Reiki, widzę, jak osobom, które dostrajam, te skrzydła wyrastają w trakcie inicjacji. To niesamowite widzieć coś takiego przed sobą. W czasie inicjacji stoję początkowo poza plecami przyjmującego i to zaczyna się już wtedy. Nagle rozwijają się takie ogromne skrzydła, przypominające wielkie ptasie… Ale są ze Światła. I te „pióra” w nich też są ze Światła. Uświadamiam sobie wówczas, że każdy, kto zostanie inicjowany w Angel Reiki staje się Anielskim Uzdrowicielem, więc jakby Anielskim Pomocnikiem. Być może te świetlne skrzydła są znakiem rozpoznawczym? Symbolem pracy na poziomie siódmego wymiaru?

Mam jeszcze Smocze skrzydła. Trudno mi realnie opisać moje powiązanie ze światem Smoków, ale często miewam sny, w których jestem Smokiem. Mam pysk, łapy, ogon i skrzydła. I oczywiście latam. Latanie we śnie jest rzecz jasna niesamowite, ale to wątek ciekawy głównie dlatego, że to jedyne skrzydła do latania. Pozostałe, o których pisałam, są czysto energetyczne. Mogą służyć do ochrony, ale nie do latania. Na Smoczych skrzydłach natomiast można się unosić w wymiarach subtelnych. 

I wreszcie schodząc na ziemię – trochę o tych naszych ludzkich energetycznych skrzydłach. Bardzo często kiedy robię coś, co naprawdę kocham, mówię, że wyrastają mi przy tym skrzydła. I rzeczywiście tak też się czuję, jakby niewidzialna energetyczna siła unosiła mnie ponad podłogą. Takie uczucie uniesienia, zachwytu i ogromnej przyjemności nazywa się najczęściej „przepływem”. Angielskie określenie „flow” bywa głównym tematem dla wielu mówców motywacyjnych.

Nie bez powodu. Wejście w przepływ jest przede wszystkim podniesieniem wibracji i tym samym rozszerzeniem naszego pola energetycznego. Kiedy Światło zaczyna wypełniać naszą aurę – co oczywiście jest naturalnym wynikiem radosnego działania w stanie przepływu – ta przestrzeń rośnie. Aura się poszerza i wyraźnie rozświetla. To, co można zaobserwować przyglądając się z boku, to właśnie takie Światło wypływające z wnętrza człowieka i wypełniające całą przestrzeń dookoła. Człowiek zaczyna lśnić.

Podobnie dzieje się, kiedy kochamy. Kiedy pozwalamy sobie intensywnie odczuwać miłość i zanurzamy się w tym odczuwaniu. Chociaż zwolennicy przebudzenia uważają, że dotyczy to tylko miłości bezwarunkowej, ja obserwuję to zjawisko u ludzi zwyczajnie zakochanych. Stan zakochanie jest dotknięciem Najwyższego Źródła. Moim zdaniem został nam dany właśnie po to, abyśmy doświadczyli miłości i umieli ją rozpoznawać. Abyśmy dostali piękny kierunkowskaz na dobre życie. Owszem – czasem ten stan szybko mija, czasem rozprasza się pod wpływem drobiazgów. Ale to nie zmienia faktu, że dotyka nas nawet na chwilę z całą swoją mocą.

Zatem stan kochania i zakochania także nas rozświetla. Wzmacnia, rozjaśnia, poszerza pole energetyczne. Jest w gruncie rzeczy tym samym, co przepływ. Podnosi nasze wibracje i wypełnia aurę Światłem. Pozwala zanurzyć się w naszej prawdziwej boskiej naturze i poczuć Kim W Istocie Jesteśmy. A kiedy przenosimy się na wyższy poziom energii, Światło naszej aury tworzy wokół nas piękne lśniące skrzydła.

Kocham Anioły i każde najmniejsze nawet porównanie do ogromnej mocy Ich miłości oraz dobroci mnie od razu uskrzydla. Móc być jak Anioł to dla mnie największy zaszczyt i najpiękniejsze marzenie. Ale nie każdy tak odczuwa i wcale nie jest to konieczne. Czasem wystarczy być po prostu człowiekiem. Dobrym człowiekiem, który lśni swoim wewnętrznym Światłem i rozprzestrzenia  swój piękny blask na wszystkich wokół, uzdrawiając, wzmacniając i podnosząc innym energię. Tylko tyle. I aż tyle.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 42

Moda na kiepskich nauczycieli nadal trwa i nadal wiele spragnionych duchowości osób podąża za ludźmi, którzy nie odróżniają dobra od zła. To czas, w którym „nauczyciel duchowy” nie oznacza mądrego przewodnika, tylko bardzo pokręcony wyzwalacz inspirujący do własnych przemyśleń i pracy nad emocjonalną inteligencją. Doprawdy, nie wiem, dlaczego wyobrażałam sobie, że to powinien być ktoś tak piękny duchowo jak Mistrz Jezus czy Dalaj Lama. Nic z tego, to tylko moje życzenie.

Żyjemy w nieidealnym czasie wśród nieidealnych ludzi. Sama mam sobie coś niecoś do zarzucenia, więc nie oczekuję bycia nieskalanym od innych. Ale na nauczyciela szukałam sobie zawsze wzoru do naśladowania. Kogoś, kto pokaże mi, jak być dobrym lub nawet jeszcze lepszym. Myślę, że inni nie szukają wzoru, tylko podobieństwa. Szukają osoby słabej, ułomnej, grzesznej, przy której sami poczują się lepiej. Na przyjaciela – tak, to dobry wybór. Na autorytet – moim zdaniem nie. Nauczyciel duchowy powinien nas inspirować do dobra.

Nie wiem na pewno, gdzie jest granica, której przekraczać duchowym przewodnikom nie wolno, ale nakreśliłam ją zgodnie z moim światopoglądem i moją wiarą. Dla mnie najważniejsze jest bycie dobrym dla innych. Tym z Wami się tutaj dzielę: moim subiektywnym podejściem do tematu. To też kawałek mnie samej, bo te granice wyznacza moje indywidualne sumienie. Być może uznacie, że nie chcecie mieć ze mną nic więcej wspólnego. I to też będzie w porządku, bo warto być tylko z tymi, którzy z nami harmonizują.

Moim zdaniem każdy z nas mierzy się z życiem tak, jak potrafi. Nie każdy umie zawsze mówić prawdę, czy przyznawać się do winy, bijąc się w piersi. Nie każdy umie utrzymać siebie i rodzinę, może więc szukać innych form zdobycia pieniędzy. Nie każdy umie zachwycać się bełkotem i brzydotą i pochylać z życzliwością nad kimś, kto nie jest ani miły ani dobry. Nie zawsze. Jesteśmy nieidealni. Nie znam też nikogo, kto byłby stale uśmiechnięty, pozytywny i wypełniony spokojem, jak kwiat lotosu na powierzchni niezmąconego niczym jeziora. Nie znam nikogo, kto trzyma swoje emocje na żelaznej smyczy i wszystko ocenia przez pryzmat duchowego współczucia. Prawdę mówiąc nawet mój ukochany Rinpocze, Istota W Pełni Oświecona, umiał się wkurzyć i rzucić kamyczkiem w upartego ucznia.

Ale jest coś naprawdę kluczowego w duchowości – dobroć, która jak słońce rozjaśnia świat. Żeby być zwyczajnie nieidealnym, ale dobrym człowiekiem nie można na przykład poniżać publicznie innej osoby. Jesteśmy tu na Ziemi po to przede wszystkim, by nauczyć się kochać siebie. Nie wolno nam utrudniać tego drugiemu człowiekowi, powtarzając mu, że jest zły, głupi, niegodny miłości. Można zwracać uwagę na działania, którymi sobie szkodzi lub innym, ale w tym samym czasie warto wzmocnić go i powiedzieć: jesteś dobry, możesz więcej niż myślisz.

Jeśli w emocjach nawzajem się obrażamy, kłócimy i dokuczamy sobie, to jesteśmy dla siebie tylko pomocnikami w rozwoju. Pokazujemy swoje wzorce, uczymy się asertywności lub łagodności. Jeśli jednak robi to na chłodno ktoś, kto mieni się nauczycielem duchowym i w ten sposób wykorzystuje swoją przewagę, to jest to dla mnie bezsprzecznie złe. Uważam, że tego właśnie nam duchowym nauczycielom nie wolno – podważać w człowieku jego wiary w siebie.

Nie wolno też celowo doprowadzać nikogo do łez. Czasem niechcący coś się zadzieje. Zrobimy bezwiednie coś, co wywoła u kogoś łzy. Nie odpowiadamy za cudzą  interpretację, tylko za własne zamierzenia. Nie zgadzam się z twierdzeniem o piekle wybrukowanym dobrymi intencjami. One są ważne. Naszymi myślami i pragnieniami kreujemy świat, a nie tym, co wydarza się w sposób niezamierzony. Nie obwiniam nikogo za to, co dzieje się nieumyślnie, choćby to było zabójstwo.

I na koniec temat najbardziej kontrowersyjny – nie wolno dzielić ludzi na lepszy i gorszy gatunek, na hetero i homo, na lepszy i gorszy kolor skóry czy lepsze albo gorsze wyznanie. Wszyscy jesteśmy ludzkimi istotami, które zasługują na to, co najlepsze. Wszyscy jesteśmy Światłem. Jedyne rozróżnienie to dla mnie czyny. Czasem odsuwam się od ludzi, którzy krzywdzą innych, ale takie osoby są wśród wszystkich wyznań, ras i seksualnych orientacji. Uważam, że mamy prawo trzymać się z daleka od osób, z którymi nam nie po drodze z powodu tego, jak postępują. Często negatywnie oceniam ludzkie zachowania. Ale nie samych ludzi.

Przeciętny człowiek ma prawo mieć własne poglądy i oceniać rzeczy czy zjawiska po swojemu – rozumiem to w pełni. Nie wtrącam się i nie przekonuję, kiedy ktoś krytycznie wyraża się o gejach czy ludziach o czarnej skórze. Ale też uważam, że taka osoba jest w duchowych powijakach i nie ma prawa udawać duchowego nauczyciela. Najbardziej lubiany mistrz Reiki czy mistrz jakiejkolwiek innej pracy z energią traci dla mnie swój autorytet, kiedy ocenia krytycznie ludzi, którzy kochają inaczej lub mają inne poglądy czy są innej rasy. Tu nie ma śladu przebudzenia.

Pisałam wielokrotnie, że duchową ścieżkę rozpoznajemy po dobroci, akceptacji i tolerancji. Jeśli ktoś złośliwie krytykuje gejów, Żydów, rowerzystów, jedzących mięso czy tych, którzy się zaszczepili lub nie – jest w duchowych pieluszkach, a przed nim droga rozwoju bardzo, bardzo długa. Możemy czegoś nie lubić, nie popierać, nie wybierać – jasne. Ale mądrość duchowa to pozwalanie innym, by wybierali po swojemu. Jeśli ktoś o tym nie wie, nie powinien nauczać tego tematu innych.

Duchowość i tym samym dobroć nie polega na odstawieniu mięsa, tylko na rozumieniu, że każdy robi to we właściwym dla siebie czasie. Bliżej Boskości jest ten, który je mięso i nie lży innych, niż ten, który jest weganinem nienawidzącym mięsożernych ludzi. Innymi słowy – ważniejsze od tego, co jemy, jak się modlimy i w co wierzymy jest to, że kochamy i wypełniamy się miłością. Jeśli ktoś nienawidzi, pogardza kimś i poniża innych, to nie ma w nim przecież ani miłości ani dobroci. Nie tędy droga do przebudzenia.

Czasem myślę, że ludzie po prostu wybierają łatwe ścieżki, tymczasem zmiana diety niczego nie załatwia. Transformacja ma się odbyć w sercu. Nie można kochać zwierząt i nie cierpieć ludzi – to nie rozwój. Duchowość przejawia się miłością do wszystkich czujących istot. Do mięsożernych też. Dobroć jest oczywista, a tylko dobroć otwiera bramy do oświecenia. Bez dobroci, bez zrozumienia drugiego człowieka jesteśmy ślepcami w drodze donikąd.

Oczywiście to moje zdanie. Zgodnie z nim – wśród duchowych nauczycieli jest niestety wiele osób bezmyślnych, potępiających, złośliwych, bezwzględnych, autorytarnych. Nie ma w takim czymś duchowości, jest tylko paląca potrzeba dowartościowania siebie kosztem innych. Taki mamy niestety świat i też tacy nauczyciele są potrzebni, aby obuchem tłuc po głowie idących za nimi ludzi. Efekty widzimy gołym okiem. W teorii wzrost energii, w praktyce – wojny, głód, inflacja, epidemie. Dopóki ludzie nie nauczą się odróżniać dobra od zła, nic się w tej kwestii nie zmieni. Bo prawdziwe dobro i nowy świt ludzkości można przyciągnąć tylko dobrem w sercu. Nie nauczymy się go od ludzi, którzy poniżają innych.

Bogusława M. Andrzejewska

Umowa dusz

Z duchowego punktu widzenia nie ma złych związków. Każdy jest umową dwóch dusz, które wzajemnie uczą się rozmaitych jakości. Nawet najbardziej toksyczny partner trafia nam się nieprzypadkowo – zostaje zaproszony przez naszą duszę z ważnego powodu. Najczęściej po to, abyśmy podnosili poczucie wartości i uczyli się asertywności, stając w obronie swojego prawa do szczęścia. Co sprowadza się wówczas do tego, że taki związek powstał po to, byśmy umieli go zerwać i z niego odejść.

Na szczęście nie zawsze doświadczamy dramatów. W większości wypadków związki uczą nas po prostu umiejętności życia z drugą osobą. To wymaga na przykład rozwinięcia w sobie wrażliwości na potrzeby drugiej osoby, empatii, tolerancji, często delikatności i współczucia, kiedy partner przynosi do naszego życia swój ból i rozmaite problemy. To uczy nas też otwartości i rozumienia innych ludzi. Często wymaga jakości tak banalnej, jak umiejętność ustępowania w prostych sprawach bez znaczenia.

Wbrew pozorom rzadka to cecha, bo w dzisiejszych czasach zauważam dużo egoizmu i uporu. Każdy wydaje się być najmądrzejszy i najważniejszy dla siebie. Jakże często dorośli ludzie zachowują się jak dzieciaki w piaskownicy. Jednemu na czymś zależy, a drugi nie chce ustąpić, bo uważa, że musi koniecznie walczyć z partnerem o wszystko i mieć ostatnie słowo. Czasem dlatego, że w dzieciństwie zawsze umiał wszystko na rodzicach wymusić i teraz przenosi to na swój związek. Zwyczajnie nie potrafi postępować inaczej.

Ale w związku uczymy się też dbania o siebie. O to, aby nikt nas nie wykorzystywał i nie poniżał. Aby nas szanowano. Partner intymny – jak wielokrotnie pisałam – dotyka naszego pola energetycznego mocniej niż inni i z łatwością uderza w nasze kompleksy. Wydobywa często na światło dziennie to, czego nie chcemy uznać i uzdrowić. Zmusza nas do tego, byśmy sami znaleźli dla siebie miłość i chronili siebie przed wszelką krzywdą. Pomaga nam zadbać o swoje prawo do szczęścia, o swoją wolność, o swoje dobro. Czasem paradoksalnie naruszając to wszystko, bo tylko w ten sposób uczymy się bronić.

Jednak jeszcze częściej uczy nas łagodności i tolerancji. Rozumienia i dystansu. A przede wszystkim dojrzałości. Bardzo często obrażamy się i czujemy skrzywdzeni rzeczami błahymi. Na przykład tym, że partner woli się spotkać z kolegami niż iść z nami na spacer. A przecież związek na tym właśnie polega, by rozumieć drugą osobę i dawać jej prawo wyboru tego, co lubi, co dla niej dobre. Ale też wymagać pewnego kompromisu – dzisiaj czas z kolegami, jutro spacer ze mną. Zawsze najlepsza jest równowaga.

Z duchowego poziomu patrząc nikt nas nie krzywdzi, jeśli nie dajemy na to przyzwolenia. Warto zatem w relacji nauczyć się odróżniać rzeczy ważne od drobiazgów. Nie ma sensu robić awantur o porzucone na środku dywanu brudne skarpetki. Ale nie ma też sensu żyć z kimś, kto nas permanentnie okłamuje. Dlatego jedną z najważniejszych lekcji w związku jest odnalezienie właściwej miary dla wszystkiego oraz indywidualna ocena, co nam nie przeszkadza, a z czym mierzyć się nie chcemy.

Jesteśmy różni. Nie ma jednaj recepty dla wszystkich ludzi. Dlatego zawsze sami zadajemy sobie pytanie, co jest w tym układzie dla nas dobre, a czego nie możemy strawić? Odpowiedzi są bardzo różne. Jedni żyją w otwartych związkach, a inni nie są w stanie przemóc obrzydzenia po jednej incydentalnej zdradzie. Jedni na pierwszym miejscu stawiają pieniądze, a inni mogą żyć w samej koszuli o kromce suchego chleba. Zawsze trzeba dopasować swoje priorytety, a jeśli to trudne, to i związek może być całkiem niemożliwy.

Wracając jednak do umowy dusz chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że nie ma czegoś takiego jak pomyłka czy zły związek, czy związek nieudany. Kiedy rozczarowani decydujemy się na rozwód, zazwyczaj czujemy bardzo mocno życiowa przegraną. Często klęskę. Wydaje nam się, że popełniliśmy jakiś błąd, coś zrobiliśmy nie tak. Paradoksalnie myślą tak nawet zdradzone żony czy zdradzeni mężowie, czyli osoby absolutnie niewinne w odniesieniu do rozpadu małżeństwa.

Myślę, że dzieje się tak dlatego, że związek traktujemy jak zadanie, które należy wykonać, czyli trwać i przetrwać do końca życia razem. Jeśli z jakiegoś powodu się rozstajemy, to zadanie wykonane nie zostało. Tymczasem to z gruntu błędne założenie. Sens związku polega na byciu razem – bodaj przez pół roku czy nawet parę miesięcy. Niezależnie od długości trwania relacji zadanie zostaje wykonane poprzez sam fakt wzajemnej nauki i wspólnego doświadczania. Oczywiście osobną kwestią jest, na ile korzystamy z tych lekcji i uzdrawiamy swoje życie. Jednak naszym zadaniem nie jest nieprzerwane trwanie w stadle, tylko samo spotkanie z drugą osoba i podejmowanie rozmaitych decyzji.

W naszej kulturze ogromnie ważne jest zrozumienie, że mamy prawo mieć kilka związków, a rozwód nie jest klęską, która rzutuje w jakikolwiek sposób na nasza samoocenę. Im wyżej rozwinięta dusza, tym więcej rozmaitych jakości potrzebuje do własnego rozwoju, a tym samym spotyka się na płaszczyźnie intymnej relacji z dwiema lub trzema innymi duszami. Nawet historia pokazuje, że monogamia to tylko pewna iluzja, bo często poza formalnym związkiem rozwijały się także inne, nieformalne. Dzisiaj istnieją rozwody, dlatego ten proces jest bardziej widoczny.

Jednak to tylko ogólniki, bo nadal mamy zgodne długotrwałe małżeństwa, w których dynamicznie zachodzą rozmaite procesy. Jak najbardziej istnieje jedna miłość na całe życie. To też ważna lekcja. Ale chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że te wszystkie związki, które uważamy za nieudane, nigdy nie były pomyłką. Były także umową dwóch dusz, która miała prowadzić do rozstania, ponieważ sensem relacji była na przykład nauka asertywności i odkrywania swojego prawa do szczęścia.

Nie oznacza to wcale, że mamy rozstawać się z partnerem po pierwszej kłótni. Sztuka miłości w związku to także – jak pisałam wyżej – umiejętność rozumienia i wybaczenia. Każda sytuacja i każda relacja jest niepowtarzalna. Nie sugeruje to także zmieniania partnerów jak rękawiczek. Nimfomania nie oznacza wcale starej duszy poszukującej nowych jakości, tylko psychologiczny problem z własnym niedowartościowaniem. Rozumienie rozstania z duchowego punktu widzenia nie przyzwala na zabawę i przedmiotowe traktowanie innej osoby.

Jednak kiedy zdrowi ludzie po pewnym spędzonym wspólnie czasie odkrywają, że miłość wygasła i czują, że chcą się rozstać – mogą to zrobić bez poczucia winy. Każdy ma prawo szukać chleba dla swoich uczuć gdzieś indziej. Zakończony związek nie bywa w najmniejszym stopniu przegraną. Jest zadaniem zamkniętym w najlepszym momencie. Wtedy, kiedy obie dusze potrzebowały pójścia naprzód. Zawsze jest w tym zakończonym związku jakaś cenna lekcja dla obu stron.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 41

Czasem, kiedy mamy wyjątkowo trudny dzień, za oknem pada, a w lodówce pusto, osaczają nas rozmaite smutne refleksje. Dajemy się im ponieść i pozwalamy sobie ponarzekać na los. Ogólnie warto wiedzieć, że kiedy spada nam energia, jesteśmy też bardziej podatni na wpływ różnych cudzych sugestii, ale też na to co nazywa się zbiorową podświadomością. To te wszystkie lęki i cierpienia wywoływane przemocą, wojną u sąsiadów,  powodzią lub suszą. Taki kołowrotek – pozwalamy, by spadała nam energia, a za chwilę spada ona jeszcze bardziej, a nas dopadają rozmaite lęki.

To tak przy okazji – przypomnienie, by dbać o swoją energetykę i pilnować poziomu wibracji. Chciałam jednak napisać o czymś innym, o refleksji, która mnie nie tak dawno dotknęła, kiedy było mi ciut smutniej. Wierzę, że każdy miał chociaż raz takie myśli i taki pomysł jak ja. Otóż pracowałam wówczas nad jakimś ciężkim karmicznym wzorcem i chyba poczułam się tą pracą zmęczona. Doświadczenie sprzed wielu lat, oczyszczane na tysiąc sposobów, jak cebula pokazywało coraz to inne warstwy. Ilekroć pomyślałam, że wreszcie sobie poradziłam, pojawiał się inny lęk lub inny temat schowany pod tym, z czym się uporałam. I tak bez końca. Znacie to, prawda?

Poczułam się zmęczona i powiedziałam sobie, że niepotrzebnie zepsułam własne życie, bo mogłam przecież wybrać inaczej. Najcięższy i niekończący się wieczny problem mojego losu przyniósł do nas wiele lat temu mój mąż poprzez pewną bardzo złą osobę, którą zatrudnił u siebie w firmie. Chociaż przeżyłam śmierć brata i wielu innych bliskich mi osób, potem przeszłam ciężką operację serca i sto innych dramatów – nadal uważam, że ta bezduszna osoba to koszmarna Puszka Pandory, która wysypała się na nasze życie.

To karma mojego męża, więc w tym właśnie refleksyjnym nastroju odkryłam, że wystarczyło wybrać innego partnera i nigdy nie poznałabym tej pani. Ten pomysł bardzo mi się spodobał, ponieważ wyobraziłam sobie swoje życie bez tej osoby i buzia uśmiechnęła mi się na całą szerokość. W młodości miałam więcej adoratorów, niż kiedykolwiek potrzebowałam. Nie musiałam być z moim mężem. Wybrałam go, bo się zakochałam. Ale przecież mogłam wybrać inaczej – choćby po to, by zobaczyć inną linię czasową.

Natychmiast wyobraziłam sobie mojego poprzedniego partnera, z którym byłam, zanim poznałam swojego obecnego męża. To był bardzo trudny związek, bo tamten pan miał sporo własnych problemów i radził sobie z nimi średnio. Najbardziej krzywdził samego siebie, ale rykoszetem obrywali wszyscy, którzy chcieli mu pomóc. Obecnie nie żyje. Zginął tragiczną śmiercią w płomieniach kilka lat temu. No… jednak nie. To nie byłby dobry wybór. To także mężczyzna z trudną karmą.

Pomyślałam potem o innym mężczyźnie, którego kiedyś kochałam, a potem przez wiele lat się przyjaźniliśmy. Wspaniały wrażliwy człowiek. Życie przy nim byłoby piękne… do czasu. Zanim ukończył czterdzieści lat zachorował na ciężką, nieuleczalną chorobę i po kilku trudnych latach zmarł. Przez chwilę ze łzami w oczach wspominałam dawne lata i myślałam, jak trudną lekcją jest żegnać ukochaną osobę, która odchodzi za wcześnie. Nikomu tego nie życzę. No… jednak nie.

Poważnych miłości i związków nie miałam w życiu więcej, ale miałam przystojnych znajomych, z którymi – jak to się kiedyś mówiło – chodziłam. Jeden z moich sympatii też miał trudne życie i też za szybko odszedł na drugą stronę, umęczony rozmaitymi swoimi sprawami. Jeszcze inny zszedł na tak zwaną „złą drogę” i stał się utrapieniem dla bliskich. Kolejny – wcale nie lepiej, chyba odebrał sobie życie.

Nie, nie jestem femme fatale. Ci wszyscy panowie mieli swoje partnerki i żony oraz rodziny. Ja byłam w ich życiu tylko przez chwilę w młodości. Ale kiedy uświadomiłam sobie ich losy, zrozumiałam, że wcale nie wybrałam źle. Na pewno moje życie byłoby inne. Być może doświadczyłabym mniej lub więcej miłości. Być może byłabym biedniejsza lub bogatsza i mieszkała w innym miejscu na świecie. Jednak w każdym z tych przypadków mierzyłabym się z karmą mojego partnera. Byłoby to inne doświadczenie niż zła osoba, z którą rozlicza się karmicznie mój mąż, ale kto wie, czy nie byłoby mi jeszcze trudniej.

Każda z nas kobiet wchodząc w stały związek z mężczyzną bierze na swoje barki część jego karmy. W drugą stronę to też działa – nasz partner bierze część naszej. Spotykamy się w parach, by wspólnie nieść te wszystkie ciężary i razem odrabiać lekcje. To jedno z ważnych zadań w związku i chyba miłość temu właśnie służy. Kiedy otulamy drugą osobę kochaniem, napełniamy ją wiarą w to, że sobie poradzi. Kiedy uczymy ją kochania siebie, dajemy jej siłę do realizacji najtrudniejszych wyzwań.

To wszystko ogólniki, ale zmierzam w gruncie rzeczy do tego, że nawet w fantazji nie zdołamy uciec od wyborów naszej duszy. Kiedy byłam młodsza i było mi smutno, lubiłam sobie wyobrażać inne życie, inne sytuacje i wierzyć w to, że można tak lekko, radośnie i w podskokach przejść przez swoje wcielenie. Dzisiaj rozumiem, że te wszystkie inne scenerie wcale nie są lepsze i że to, co mamy tutaj i teraz jest dla nas najlepsze na ten moment. I wiem, że mam siłę do rozwiązania wszystkich problemów i moc uzdrowienia wszystkiego, co tego wymaga. Nie uciekam, tylko robię swoje najlepiej jak umiem.

Ta refleksja, o której tu napisałam doprowadziła mnie do punktu, w którym przestałam rozważać, jak by to było, gdybym nie była z moim mężem. Cieszę się, że z nim jestem, bo jego trudna karma nie zmienia faktu, że mam dobry związek i czuję się kochana. Jakoś ciągniemy ten nasz wózek z lekcjami od wszechświata i często śmiejemy się do naszych doświadczeń. Moje życie jest dobre i pełne miłości. Po cóż wyobrażać sobie inne wersje bycia w innych liniach czasowych, skoro jesteśmy prowadzeni najlepszą drogą? Po cóż wpędzać się w niepotrzebne żale po hasłem: „a co by było, gdyby…?”, skoro to co jest, niesie w sobie oprócz problemów także mnóstwo dobra. Lepiej wyliczać codziennie błogosławieństwa, niż żałować, że być może inaczej byłoby lepiej. Być może nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej, ale czasem to „lepiej” jest tylko iluzją.

Bogusława M. Andrzejewska