Umowa dusz

Z duchowego punktu widzenia nie ma złych związków. Każdy jest umową dwóch dusz, które wzajemnie uczą się rozmaitych jakości. Nawet najbardziej toksyczny partner trafia nam się nieprzypadkowo – zostaje zaproszony przez naszą duszę z ważnego powodu. Najczęściej po to, abyśmy podnosili poczucie wartości i uczyli się asertywności, stając w obronie swojego prawa do szczęścia. Co sprowadza się wówczas do tego, że taki związek powstał po to, byśmy umieli go zerwać i z niego odejść.

Na szczęście nie zawsze doświadczamy dramatów. W większości wypadków związki uczą nas po prostu umiejętności życia z drugą osobą. To wymaga na przykład rozwinięcia w sobie wrażliwości na potrzeby drugiej osoby, empatii, tolerancji, często delikatności i współczucia, kiedy partner przynosi do naszego życia swój ból i rozmaite problemy. To uczy nas też otwartości i rozumienia innych ludzi. Często wymaga jakości tak banalnej, jak umiejętność ustępowania w prostych sprawach bez znaczenia.

Wbrew pozorom rzadka to cecha, bo w dzisiejszych czasach zauważam dużo egoizmu i uporu. Każdy wydaje się być najmądrzejszy i najważniejszy dla siebie. Jakże często dorośli ludzie zachowują się jak dzieciaki w piaskownicy. Jednemu na czymś zależy, a drugi nie chce ustąpić, bo uważa, że musi koniecznie walczyć z partnerem o wszystko i mieć ostatnie słowo. Czasem dlatego, że w dzieciństwie zawsze umiał wszystko na rodzicach wymusić i teraz przenosi to na swój związek. Zwyczajnie nie potrafi postępować inaczej.

Ale w związku uczymy się też dbania o siebie. O to, aby nikt nas nie wykorzystywał i nie poniżał. Aby nas szanowano. Partner intymny – jak wielokrotnie pisałam – dotyka naszego pola energetycznego mocniej niż inni i z łatwością uderza w nasze kompleksy. Wydobywa często na światło dziennie to, czego nie chcemy uznać i uzdrowić. Zmusza nas do tego, byśmy sami znaleźli dla siebie miłość i chronili siebie przed wszelką krzywdą. Pomaga nam zadbać o swoje prawo do szczęścia, o swoją wolność, o swoje dobro. Czasem paradoksalnie naruszając to wszystko, bo tylko w ten sposób uczymy się bronić.

Jednak jeszcze częściej uczy nas łagodności i tolerancji. Rozumienia i dystansu. A przede wszystkim dojrzałości. Bardzo często obrażamy się i czujemy skrzywdzeni rzeczami błahymi. Na przykład tym, że partner woli się spotkać z kolegami niż iść z nami na spacer. A przecież związek na tym właśnie polega, by rozumieć drugą osobę i dawać jej prawo wyboru tego, co lubi, co dla niej dobre. Ale też wymagać pewnego kompromisu – dzisiaj czas z kolegami, jutro spacer ze mną. Zawsze najlepsza jest równowaga.

Z duchowego poziomu patrząc nikt nas nie krzywdzi, jeśli nie dajemy na to przyzwolenia. Warto zatem w relacji nauczyć się odróżniać rzeczy ważne od drobiazgów. Nie ma sensu robić awantur o porzucone na środku dywanu brudne skarpetki. Ale nie ma też sensu żyć z kimś, kto nas permanentnie okłamuje. Dlatego jedną z najważniejszych lekcji w związku jest odnalezienie właściwej miary dla wszystkiego oraz indywidualna ocena, co nam nie przeszkadza, a z czym mierzyć się nie chcemy.

Jesteśmy różni. Nie ma jednaj recepty dla wszystkich ludzi. Dlatego zawsze sami zadajemy sobie pytanie, co jest w tym układzie dla nas dobre, a czego nie możemy strawić? Odpowiedzi są bardzo różne. Jedni żyją w otwartych związkach, a inni nie są w stanie przemóc obrzydzenia po jednej incydentalnej zdradzie. Jedni na pierwszym miejscu stawiają pieniądze, a inni mogą żyć w samej koszuli o kromce suchego chleba. Zawsze trzeba dopasować swoje priorytety, a jeśli to trudne, to i związek może być całkiem niemożliwy.

Wracając jednak do umowy dusz chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że nie ma czegoś takiego jak pomyłka czy zły związek, czy związek nieudany. Kiedy rozczarowani decydujemy się na rozwód, zazwyczaj czujemy bardzo mocno życiowa przegraną. Często klęskę. Wydaje nam się, że popełniliśmy jakiś błąd, coś zrobiliśmy nie tak. Paradoksalnie myślą tak nawet zdradzone żony czy zdradzeni mężowie, czyli osoby absolutnie niewinne w odniesieniu do rozpadu małżeństwa.

Myślę, że dzieje się tak dlatego, że związek traktujemy jak zadanie, które należy wykonać, czyli trwać i przetrwać do końca życia razem. Jeśli z jakiegoś powodu się rozstajemy, to zadanie wykonane nie zostało. Tymczasem to z gruntu błędne założenie. Sens związku polega na byciu razem – bodaj przez pół roku czy nawet parę miesięcy. Niezależnie od długości trwania relacji zadanie zostaje wykonane poprzez sam fakt wzajemnej nauki i wspólnego doświadczania. Oczywiście osobną kwestią jest, na ile korzystamy z tych lekcji i uzdrawiamy swoje życie. Jednak naszym zadaniem nie jest nieprzerwane trwanie w stadle, tylko samo spotkanie z drugą osoba i podejmowanie rozmaitych decyzji.

W naszej kulturze ogromnie ważne jest zrozumienie, że mamy prawo mieć kilka związków, a rozwód nie jest klęską, która rzutuje w jakikolwiek sposób na nasza samoocenę. Im wyżej rozwinięta dusza, tym więcej rozmaitych jakości potrzebuje do własnego rozwoju, a tym samym spotyka się na płaszczyźnie intymnej relacji z dwiema lub trzema innymi duszami. Nawet historia pokazuje, że monogamia to tylko pewna iluzja, bo często poza formalnym związkiem rozwijały się także inne, nieformalne. Dzisiaj istnieją rozwody, dlatego ten proces jest bardziej widoczny.

Jednak to tylko ogólniki, bo nadal mamy zgodne długotrwałe małżeństwa, w których dynamicznie zachodzą rozmaite procesy. Jak najbardziej istnieje jedna miłość na całe życie. To też ważna lekcja. Ale chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że te wszystkie związki, które uważamy za nieudane, nigdy nie były pomyłką. Były także umową dwóch dusz, która miała prowadzić do rozstania, ponieważ sensem relacji była na przykład nauka asertywności i odkrywania swojego prawa do szczęścia.

Nie oznacza to wcale, że mamy rozstawać się z partnerem po pierwszej kłótni. Sztuka miłości w związku to także – jak pisałam wyżej – umiejętność rozumienia i wybaczenia. Każda sytuacja i każda relacja jest niepowtarzalna. Nie sugeruje to także zmieniania partnerów jak rękawiczek. Nimfomania nie oznacza wcale starej duszy poszukującej nowych jakości, tylko psychologiczny problem z własnym niedowartościowaniem. Rozumienie rozstania z duchowego punktu widzenia nie przyzwala na zabawę i przedmiotowe traktowanie innej osoby.

Jednak kiedy zdrowi ludzie po pewnym spędzonym wspólnie czasie odkrywają, że miłość wygasła i czują, że chcą się rozstać – mogą to zrobić bez poczucia winy. Każdy ma prawo szukać chleba dla swoich uczuć gdzieś indziej. Zakończony związek nie bywa w najmniejszym stopniu przegraną. Jest zadaniem zamkniętym w najlepszym momencie. Wtedy, kiedy obie dusze potrzebowały pójścia naprzód. Zawsze jest w tym zakończonym związku jakaś cenna lekcja dla obu stron.

Bogusława M. Andrzejewska

Mezalians

Życie w związku nie opiera się wyłącznie na seksie – wie o tym każdy inteligentny człowiek. Ale też warto pamiętać, że seks jest istotną częścią intymnej relacji i nie można go spychać na margines albo z niego rezygnować. Poza nielicznymi wyjątkami związanymi ze stanem zdrowia, erotyczne zbliżenie stanowi ważny fundament bliskiej relacji. To ono właśnie buduje cenne więzi między ludźmi. Być może właśnie dlatego niektórym wydaje się, że tylko ono się liczy, a reszta jakoś sama się ułoży? No cóż, nie ułoży się.

Jak zwykle podam przykład z życia. Mój inteligentny i oczytany znajomy prowadził firmę handlową. Któregoś dnia zatrudnił przy sprzedaży prostą dziewczynę z prowincji. Była sympatyczna i pracowita, umiała obsługiwać kasę, ale do wielkiego miasta przyjechała, by znaleźć sobie bogatego męża. Książki i dyskusje jej nie interesowały, chodziła tylko na imprezy i biegała po sklepach z ciuchami. Flirtowała z szefem, który z radością dał się zaciągnąć do łóżka licząc na darmowy niezobowiązujący seks. Kiedy zorientował się, że kobieta chce czegoś więcej, zakończył relację.

Nie pomogło dziewczynie „sprytne” zajście w ciążę. Okłamała mojego znajomego, że się zabezpieczyła, po czym niewinnie rozłożyła ręce: „no zdarzyło się, teraz musimy się pobrać”. Tutaj dygresja – jestem wielkim wrogiem „wrabiania” mężczyzny w niechciane dziecko. Z wielu powodów, ale między innymi właśnie dlatego, że jest to wyjątkowo obrzydliwa forma wywierania presji, za którą płaci potem emocjonalnym cierpieniem żywy człowiek. A ja często w swoim gabinecie spotykam dorosłe dzieci, które kiedyś były towarem przetargowym lekkomyślnej mamusi.

Mój znajomy odmówił poddania się tej manipulacji. Kiedy delikatnie wspomniałam, że ze względu na dziecko mógłby przemyśleć swoją decyzję, oburzył się. „Mogę płacić alimenty, ale nie zmarnuję sobie życia z kimś takim. Nie pasujemy do siebie. Ją interesują tylko ciuchy, kosmetyki i pieniądze. Głównie moje pieniądze.” Nie mogłam odmówić mu racji, ta kobieta była po prostu z zupełnie innej rzeczywistości. Co nie oznacza, że była zła. Wiem, że są mężczyźni, dla których byłaby ideałem.

Kiedyś taki układ nazywało się mezaliansem. Dzisiaj to słowo przestało istnieć, a problem pozostał. Jesteśmy różni. Jedni z nas dużo czytają i chcą partnera, z którym mogą porozmawiać o polityce, socjologii, wydarzeniach na świecie. Inni skupiają się na zabawie, chcą mieć koło siebie kogoś, kto lubi tańczyć, przyjmować ciągle gości i świetnie czuje się wśród ludzi. Jeszcze inni uwielbiają podróże i szukają sobie kompana do zwiedzania świata. A wreszcie są i tacy, którzy nie mają wielkich wymagań – chcą żony, która dobrze gotuje i ładnie się ubiera albo męża, który doceni talent kulinarny i nową sukienkę.

Mój znajomy nie chciał małżeństwa z osobą, z którą nie miałby o czym rozmawiać. To dla inteligentnych mężczyzn bardzo ważne, by być w związku z kobietą, która z nimi rezonuje. Usłyszałam to dawno temu od pewnego mądrego psychologa. Powiedział nam wprost w czasie wykładu, że mężczyzna chce móc po seksie porozmawiać z partnerką. Potrzebuje emocjonalnej i psychicznej więzi, tak samo jak kobieta. Dlatego ludzie dobierają się w pary i chodzą ze sobą na randki, by się poznać. Nie każdy szuka bogatego kandydata. Częściej szukamy pokrewnej duszy, z którą można pięknie i ciekawie spędzać czas.

Związek z kimś „z innej bajki” zawsze kończy się fiaskiem. Moim zdaniem mój znajomy podjął właściwą decyzję. W praktyce nie spotkałam ani razu mezaliansu, który stałby się szczęśliwym, kochającym związkiem.  Widziałam natomiast setki małżeństw, które tak się właśnie zaczęły: nieplanowana ciąża, a potem trwający latami rozwód i walka o pieniądze, a przy tym ból, łzy, wzajemne ranienie siebie i dzieci. Jako były ławnik pracujący przy rozwodach mogę śmiało powiedzieć, że trzy czwarte rozwodów to właśnie pary, które zupełnie do siebie nie pasowały i nigdy nie zdecydowałyby się na małżeństwo, gdyby nie dziecko w drodze.

Dodam bez złośliwości, że seks jest dla dorosłych, a w XXI wieku można nauczyć się cieszyć erotyką bez „wpadki”, jeśli nie pasujemy do siebie. I jest dla mnie jasne z kolei, że taka wpadka między dwojgiem kochających się ludzi nie jest w ogóle problemem. Znam wiele pięknych małżeństw, które zostały zawarte nieco szybciej ze względu na ciążę. Ale to są za każdym razie ludzie, którzy do siebie pasują, którzy się kochają i rozumieją. Sam seks to za mało. Potrzebna jest więź i wzajemne zainteresowania. Ludzie powinni patrzeć na świat podobnie i mieć podobne priorytety. Wtedy związki są naprawdę udane.

Historia mojego znajomego ma liczne kopie wśród ludzi, którzy nie rozumieją, czym naprawdę jest związek. Dobieramy się w pary, by siebie wzajemnie kochać i wspierać, by ręka w rękę iść przez życiowe zakręty. Nie uda się tego dokonać z kimś, kto po cichu nami gardzi, a ta pogarda nieuchronnie się pojawia, kiedy tylko minie ekscytacja seksem. Spadają wówczas zasłony i widzimy obok siebie kogoś całkowicie obcego, kto nas nie rozumie i nigdy nie zrozumie. Mój znajomy nie kochał i nie rozumiał tej dziewczyny, która tak bardzo chciała usidlić jego i jego pieniądze. Zaczęliby się kłócić pierwszego dnia po ślubie.

Nawiasem mówiąc zjawisko „wydawania się za pieniądze” jest ciągle powszechne. Mówię tu o sytuacji, gdzie nie ma miłości, tylko jest chęć urządzenia sobie życia cudzym kosztem. W gruncie rzeczy jest to dla mnie inna forma prostytucji i nie obawiam się tak dosadnego określenia. Nikt się nie obrazi, albowiem i tak nikt się do tego nie przyzna. Kobiety, które wychodzą za mąż dla pieniędzy, do ostatniego tchu będą kłamać, że kochają. Nic mi do tego, ale takie związki oparte na handlu nigdy nie są szczęśliwe. Warto o tym pamiętać. Zatem nasze babcie miały rację przestrzegając przed mezaliansem, bo czasem to wcale nie była miłość, tylko interes, jak było w przypadku mojego znajomego.

Chcę jednak wyraźnie podkreślić, że nie mówię o związkach, w których w ogóle pojawia się różnica w finansowych zasobach. Kto oglądał kiedykolwiek słynne „Love Story”, w którym wzruszali nas do łez Ali MacGraw i Ryan O’Neal, wie doskonale, że miłość nie patrzy na zawartość portfela. Naprawdę można się kochać i rozumieć pochodząc z różnych środowisk. Rzecz zatem w intencji. A może nawet bardziej w miłości. Jeśli pasujemy do siebie intelektualnie, mentalnie, emocjonalnie to cała reszta nie ma znaczenia.

Ogólnie, kiedy mówimy o braku dopasowania, pamiętajmy, że sedno leży w naszych priorytetach, zainteresowaniach, czasem może w wykształceniu. Nie każdy musi być naukowcem, ale naukowiec najszczęśliwszy będzie z erudytą. Tancerz z drugim tancerzem. Smakosz ze smakoszem. Wielbiciel wielodzietnej rodziny z matką rozmiłowaną w rodzeniu dzieci. Bo kiedy żyjemy obok siebie, chcemy być rozumiani i akceptowani w pełni tacy, jacy jesteśmy. Bez tego związek nie będzie udany. Prędzej czy później dochodzi do rozwodu.

Domator o dwóch lewych nogach nie zrozumie dziewczyny, która kocha dyskoteki. Będą się spierać za każdym razem, kiedy ona zechce się pobawić. Niewykształcona osoba, choćby była śliczna i gotowała pyszne potrawy, nie da szczęścia komuś, kogo drażnią błędy ortograficzne i kto chce podyskutować o ostatnio obejrzanym filmie. Szczęśliwy związek to taki, w którym dwoje ludzi pasuje do siebie jak dwa kawałki puzzli.

I jeszcze jeden przykład z życia. Jestem bardzo uczulona na poprawność pisania i kiedyś drażniły mnie u ludzi błędy ortograficzne. Zawsze bardzo dużo czytałam i – jak wiecie – sama piszę książki. Dawno temu randkowałam z chłopakiem po zawodówce. Pozornie prosty chłopak z biednej rodziny, ale w praktyce niesamowicie inteligentny i oczytany. Nie tylko pisał bezbłędnie, ale pożyczał mi ciekawe książki, których sama bym nie odkryła. To właśnie on zabrał mnie po raz pierwszy do studyjnego kina na film, który oglądałam z otwartą z fascynacji buzią i z zachwytem wspominam do dzisiaj. Robił też piękne zdjęcia, a fotografia była kolejnym obszarem naszych wspólnych zainteresowań. Pamiętam, że rozmawialiśmy całymi godzinami i nigdy nie brakowało nam tematów. Rozumieliśmy się doskonale i nigdy ze sobą nie nudziliśmy.

Mam też znajomych po studiach, którzy od chwili otrzymania dyplomu nie przeczytali żadnej książki i są w szczęśliwych związkach z podobnymi sobie. To potwierdzenie tezy, że nie jest ważne pochodzenie czy wykształcenie, lecz autentyczne pasje człowieka. Mezalians jest wtedy, kiedy różnice zainteresowań i priorytetów są nie do pogodzenia. Właśnie dlatego przed ślubem chodzimy na randki, aby się poznać wzajemnie i zobaczyć, czy jesteśmy z „tej samej bajki”. Nikt nie jest lepszy ani gorszy. Życie nie polega przecież ani na czytaniu, ani na gotowaniu, ani na podróżowaniu, ani na posiadaniu bogactwa. To zawsze kwestia naszego wyboru, a w związku to kwestia dopasowania według podobieństw.

Bogusława M. Andrzejewska

Mity i życie

W sierpniu obchodzimy z mężem rocznicę ślubu. Brama Lwa, która na początku miesiąca uruchamia energie związane z uczuciami, przynosi mi zawsze liczne retrospekcje. Co roku rozliczam się z przeszłością i dzisiaj jestem gotowa, by podzielić się z Wami pewnymi ciekawymi odkryciami. Niech staną się inspiracją dla tych, którzy mają przejściowe problemy w swoich związkach. Problemy zawsze są przejściowe. Nie trzeba się od razu rozwodzić. Wszystko mija.

Prawie trzydzieści lat temu, kiedy dopiero zaczynałam swoją przygodę z rozwojem osobistym, mój związek przechodził ogromny kryzys. Wyprowadziłam się wtedy od męża, przygotowałam papiery rozwodowe. Przez parę miesięcy żyliśmy z daleka od siebie, układaliśmy codzienność z innymi osobami. Próbowaliśmy stworzyć całkiem nowe związki. Pamiętam jak dziś, że wysoka energia towarzyszyła mi zaledwie przez kilka pierwszych dni. Potem nic nie było w stanie wyciągnąć mnie z energetycznego dołka. Miałam koło siebie wspaniałych przyjaciół, w tym zakochanego we mnie cudownego mężczyznę o wspaniałym sercu, ale w snach widziałam ciągle mojego – byłego, jak wówczas sądziłam – męża. Rozum powtarzał, że wszystko skończone, że pewne rzeczy są niewybaczalne, tymczasem różne znaki na Niebie i Ziemi prowadziły mnie w przeciwnym kierunku. Opierałam się jak osioł tylko do pewnego czasu, w końcu się poddałam i umówiłam z „ciągle jeszcze moim” mężem na spotkanie. Sądziłam, że coś zakończę lub wyjaśnię.

To spotkanie było magiczne. Kiedy uczciwie porozmawialiśmy, okazało się, że nie wszystko jest tym, na co wygląda. Że w emocjach oceniamy pochopnie i niewłaściwie. Że patrząc przez pryzmat własnych oczekiwań, stajemy się egoistami. Że życie we dwoje może być dobre, jeśli pracują nad tym dwie osoby, a nie jedna. Że u innych nie znajdziemy tej magii, która łączy tylko nas dwoje. Że tylko w swoich oczach widzimy prawdziwe kochanie, którego na próżno szukać gdzieś indziej. Wróciliśmy do siebie i nigdy, przenigdy tego nie żałowałam.

Wierzę w magię, w gwiazdy i plan duszy. Dzisiaj wiem, że byłam bardzo mocno prowadzona przez moich Duchowych Opiekunów. W tamtym czasie mentalnie nie chciałam już tego związku. Potrzebowałam czasu i bolesnych doświadczeń, aby zrozumieć, że się mylę, że to najlepszy dla mnie partner, a nasze dusze fenomenalnie współpracują na wszystkich poziomach. Cóż, mogę się też uczciwie przyznać, że ostatecznie potwierdziły mi to Kroniki Akaszy, kiedy pytałam o jakiś drobny konflikt. Dowiedziałam się wówczas, że mój mąż jest idealnym lustrem, które z ogromną wrażliwością pozwala mi wzrastać. Jego dusza – jakkolwiek to zabrzmi – jest tutaj przede wszystkim dla mnie, by mi pomóc w rozwoju. Co ciekawe, mój mąż często mi powtarza, że jest tutaj tylko dla mnie… Skąd on to wie?

Kiedyś byłam przekonana, że jest odwrotnie, ponieważ to ja jestem duchowym nauczycielem, który pracuje w wysokich wibracjach, a mój mąż wykonuje prace alpinistyczne albo aranżuje ogrody i z miłością elfa sadzi kwiatki. Nic bardziej mylnego. Oboje jesteśmy „starymi duszami”. Dzisiaj mam wgląd, który pozwala mi zobaczyć, że jest przyjazną mi duszą, która zeszła na Ziemię, aby mi pomóc w mojej misji szerzenia Światła. Każdy Lightworker potrzebuje kogoś, kto go umiejętnie zmusza do właściwej pracy nad sobą. Najlepiej codziennie. Gdyby nie mój mąż, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz.

To pierwszy mit, który chciałam Wam pokazać. Często spotykam panie, które chwalą się, że zajmują się rozwojem i jednocześnie skarżą na partnera, że… „on nie chce, nie interesuje się, nie pasuje do mnie”. To złudzenie. Prawdziwy rozwój wymaga starannie dobranych lekcji, które prowadzą w stronę kochania siebie. Z reguły to partner nas tego uczy. Czasem patrząc nam z zachwytem w oczy, ale częściej prowokując do gniewu. Dzięki Kronikom Akaszy i Mistrzom, którzy cierpliwie mi tłumaczą wszystkie zjawiska w moim życiu, zauważam teraz, jak wiele zawdzięczam trudnościom z początkowego okresu mojego związku. Jak wiele zawdzięczam swojemu mężowi, na którego kiedyś się złościłam. Dziś już się nie złoszczę, a on – zgodnie z Prawem Przyciągania – nie daje mi do tego żadnych powodów. Kiedy przyjmiemy nauki, lekcje znikają.

Drugi mit to przekonanie, że pewne rzeczy są w związku niewybaczalne. Na przykład zdrada. Wśród moich klientek jest mnóstwo takich osób, które nie chcą uwolnić żalu z tego powodu. Mówią: „wybaczyłam, ale nie chcę więcej z nim być”. To nie jest wybaczenie, tylko samooszukiwanie. Są i takie, które pokornie pochylają głowę i zgadzają się na poniżenie. To też nie jest wybaczenie. Związki i lekcje bywają różne, więc i decyzje mogą być różne. Ale prawdziwe wybaczenie zaczyna się od pokochania siebie – wtedy energia sama się układa, a człowiek, który nas zranił albo znika z naszej codzienności albo rozświetla: siebie, nas i nasze wspólne życie.

Przyjazna dusza zdradza nas i krzywdzi tylko po to, abyśmy nauczyli się kochać samych siebie. To cała magia. Kiedy pokochałam siebie, zrozumiałam, że nic tu nie ma do wybaczania. Każdy jest tylko człowiekiem i może podejmować błędne decyzje, których potem żałuje. Mój mąż nie zrobił niczego przeciwko mnie, nigdy nie chciał mnie skrzywdzić. Dokonał złego wyboru dla siebie. Pomylił się i uczciwie przyznał, że gdyby mógł cofnąć czas, nigdy by tego nie zrobił. Ponieważ go kocham, daję mu prawo do błędów. Na tym polega miłość. On też mi takie prawo daje, przecież ja też popełniam mnóstwo błędów i też go ranię. Kto nigdy się nie pomylił, niech sobie rzuca kamieniem.

Ponadto jeśli naprawdę kocham siebie, to nikt i nic nie może mnie zranić. Widzę logikę pewnych wydarzeń, widzę swój wkład w sytuację i przyjmuję ją jako lekcję. Dlaczego obwiniać nauczyciela? Dlaczego czuć się źle z tym, że doświadcza się nauki? Dlaczego obwiniać siebie za swoją emocjonalną reakcję i swoje niewłaściwe decyzje? Nikogo nie obwiniam, nikomu nic nie muszę wybaczać. Doświadczyłam pewnych zdarzeń dzięki którym pokochałam siebie. Jest mi dobrze, a nawet jeszcze lepiej. Uważam, że moje obecne szczęście jest potwierdzeniem odrobienia lekcji.

Trzeci mit, to przewidywanie wiecznego cierpienia. Człowiek w emocjach nie chce pojąć, że czas leczy rany. Nie przez zapomnienie, lecz przez zrozumienie. Gdybyście dwadzieścia kilka lat temu zapytali mnie o mój związek, powiedziałabym Wam, że może nie przetrwa, że jest trudny. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć, że muszę pokochać siebie i być lojalna wobec siebie. To stało się fundamentem tej cudownej relacji, jakiej doświadczam dzisiaj. Potem dopiero zaczęłam uczciwie patrzeć na swojego męża i zauważać, ile dobrego robi dla mnie. Wierzcie mi, ja go odkrywam codziennie i znajduję w nim mnóstwo dobra, którego kiedyś nie widziałam. Bo nie umiałam. Podobno widzimy tylko to, co mamy w sobie.

Czwarty mit, z którym się spotykam, to takie przekonanie, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Ludzie lubią tu wstawiać porównanie do stłuczonego i sklejonego naczynia. Nic bardziej błędnego. Nigdy wcześniej nie spodziewałam się, że mój związek będzie taki cudny, taki namiętny i taki wypełniony czułością. Stereotypowo założyłam, że skoro po trudnych przejściach ratujemy tę relację, to będzie ona co najwyżej poprawna. Okazało się, że można inaczej. Że jest sto razy lepiej, niż było przed całym bolesnym incydentem i naszą krótką separacją. Mój mąż niezmiennie od lat porusza miłośnie moje serce, a motyle nadal nam towarzyszą.

Po pierwsze zaczęliśmy od nowa na całkiem nowych warunkach, więc daliśmy sobie lepsze szanse niż w dniu ślubu, kiedy wydawało się nam, że nic nie trzeba ustalać, samo przecież się ułoży. Po drugie – oboje wcześniej zranieni – dbaliśmy bardziej o każde słowo i każdy gest, a ostatecznie o całą relację. Po trzecie staraliśmy się wynagrodzić sobie to, co się stało, byliśmy dla siebie po prostu lepsi. Nie skupialiśmy się na obwinianiu, tylko na wynagradzaniu. To ważne. Życie na nowo udaje się tylko wtedy, kiedy stawiamy na wysokie, pozytywne energie, odcinając się od zła grubą krechą.

Nauczyłam się patrzeć oczami miłości, a nie oczami oczekiwań i nagle wszystko, co wcześniej było poza moim zasięgiem, trafiało prosto do moich rąk. Kiedy przestałam domagać się uwagi – mam ją i to więcej niż potrzebuję. Kiedy przestałam oczekiwać troski – doświadczam jej na każdym kroku. Kiedy przestałam być zazdrosna o partnera – nie daje mi do tego powodu. Kiedy pokochałam siebie naprawdę, moje lustro mogło tylko mnie kochać. I robi to najpiękniej, jak potrafi.

Całe zamieszanie miało miejsce tak dawno, że już niewiele pamiętam, to niemal trzydzieści lat. Jednak czasem opowiadam o tym kryzysie na szkoleniach dotyczących związków, aby pokazać, że przeszliśmy z mężem dramat, że mamy za sobą trudne doświadczenia i umiemy rozwiązywać problemy w praktyce. Że po kryzysie można kochać się sto razy bardziej niż przed. Że nie jestem teoretykiem, ale znam życie od podszewki. Ci, którzy znają mnie tylko ze zdjęć na FB mówią czasem: „ach, tobie to dobrze, masz wspaniałego męża, który patrzy w ciebie zakochanym wzrokiem i ciągle przynosi ci kwiaty”. Otóż tak, mam wspaniałego męża, ale sama to sobie wypracowałam, bo nie zawsze tak było. Najważniejsze, że można.

Bogusława M. Andrzejewska

Prezenty

W tym roku dostałam od męża na Gwiazdkę wymarzoną i poszukiwaną od miesięcy ametystową geodę. Ogromnie wzruszył mnie ten prezent, bo nie miałam pojęcia, że mój mąż wie, czego naprawdę pragnę. Najczęściej podpytuje moje córki, co mi sprawi radość i one podsuwają mu dobre pomysły, bo jako moje najlepsze przyjaciółki znają moje priorytety. Tym razem mój mąż sam wymyślił dla mnie prezent. I oznacza to tylko tyle, że go nie doceniałam jako wspaniałego partnera. Bo tylko naprawdę kochający człowiek zna nasze marzenia.

Rzeczywiście w tym roku byliśmy kilka razy w Szklarskiej Porębie, gdzie z upodobaniem plądrowałam sklepy z minerałami. Ale zwykle robiłam to sama, zostawiając męża z książką w pobliskiej knajpce. Być może raz jeden pokazałam mu szczególnie piękną geodę, wyeksponowaną na zewnątrz sklepu i odpowiednio podświetloną. Być może wspomniałam przy tym, że chciałabym kiedyś mieć takie cudo. Nie pamiętam. Ale mój partner pamiętał. Kiedy zaskoczona zapytałam: „skąd wiedziałeś, że o tym marzę?„, odpowiedział: „przecież jestem twoim mężem, znam cię„.

Zachwyca mnie to, że mnie zna i że nie zapomniał raz rzuconego zdania. Zachwyca mnie, że po wielu miesiącach nadal pamięta moje tęskne spojrzenie, którym patrzyłam na ametyst. Zachwyca mnie, że nie wybrał łatwiejszego rozwiązania. Przecież ucieszyłabym się z dobrych perfum, z dobrej książki, z pierścionka. Proste w zdobyciu, a nasze córki mogły wyręczyć go w zakupie. Tymczasem zadał sobie trud, by kupić mi … geodę. Ametystową geodę, na widok której nasze dzieci otworzyły ze zdziwienia buzię. Uważam, że nie trzeba lepszego dowodu miłości.

Bardzo też cieszy mnie fakt, że mój mąż nigdy nie kupuje mi w prezencie garnków czy patelni. Raz jeden w początkach naszego małżeństwa, na moją wyraźną prośbę kupił mi prodiż. Poza tym jednak prezenty kupuje mi osobiste. I to jest ogromnie ważne. Można kupić do domu mikser, mikrofalę czy nawet garnki, żeby żonie było lżej kucharzyć, ale dawanie tego jako prezentu na imieniny czy Gwiazdkę jest okropne! To jakby powiedzieć: „masz tu, żebyś mogła lepiej mi służyć mnie i mojemu żołądkowi„. Naprawdę lepiej kupić żonie malutki pierścionek za 20 zł, niż garnki za 800. Oczywiście lepiej dla żony, bo wtedy może czuć się naprawdę kochana. A garnki? Czemu nie? Dla siebie, dla domu, dla rodziny – tak po prostu, jak kupuje się pralkę. Chyba że żona sama wyraźnie chce właśnie garnki, bo uwielbia pichcić.

Po otrzymywanych prezentach poznajemy jakość uczuć, którymi darzy nas obdarowująca nas osoba. To bardzo klarowny test, który w moim życiu sprawdził się wielokrotnie. Są rzecz jasna wyjątki. Pierwszy z nich to sytuacja, w której ktoś fizycznie nie ma czasu na znalezienie odpowiedniego podarku i wpada po drodze do drogerii po jakiś kosmetyk. Drugi wyjątek, to zwyczaj, w którym ludzie umawiają się, że przeleją sobie na konto jakąś sumę, by móc samemu wybrać sobie coś szczególnego.

Aczkolwiek w tym drugim przypadku spierałabym się nieco, bo miłość polega właśnie na tym, że starannie wybieramy coś, co ukochanej osobie sprawi radość. Moja rodzina tradycyjnie od pokoleń kultywuje dopasowywanie prezentów. Czasem podarków na Gwiazdkę szukamy już we wrześniu czy październiku. Bo nie chodzi o to, by cokolwiek wetknąć pod choinkę. Rzecz w znalezieniu nawet drobiazgu, ale takiego, który naprawdę ucieszy.

Kwestie finansowe nie mają tu większego znaczenia. Kiedyś moja ucząca się jeszcze córka nie miała pieniędzy na prezent dla mnie i całą noc nawlekała korale, by stworzyć niepowtarzalny, cudny naszyjnik. Mam go do dzisiaj, bo był czymś bardzo szczególnym. A przecież łatwiej by jej było poprosić ojca czy siostrę o pieniądze i kupić mi… cokolwiek. Własnoręcznie zrobione prezenty są na wagę złota. Niosą w sobie zawsze mnóstwo miłości.

Natomiast uważam, że złota biżuteria warta kilka tysięcy dla zamożnego ofiarodawcy jest prostą sprawą i niczego nie udowadnia. Można ją dać zdradzanej żonie, by uśpić jej czujność. O miłości świadczyłby prezent bardziej osobisty, który pokazuje, że partner naprawdę wie, co lubimy i o czym marzymy, co jest dla nas szczególnie miłe. I do tego zmierzam, by pokazać, że uczuciowa wartość prezentu przekłada się na siłę kochania naszego partnera lub partnerki.

To nie oznacza, że jeśli dostaniemy koszulę czy buty, to nie jesteśmy kochani. Pamiętam takie czasy, kiedy z powodów finansowych pod choinką lądowały rzeczy po prostu potrzebne. Kiedy jednak mamy wszystko i obdarowujemy siebie nawzajem czymś ekstra, to najwięcej znaczy drobiazg z serca, który pokazuje, że ktoś zadał sobie trud, by poznać nasze upodobania. To może być nowa książka ulubionego autora, ukochane perfumy, płyta najchętniej słuchanego wykonawcy. Moja geoda to szczyt marzeń, których spełnienia się nie spodziewałam.

Niegdyś mój mąż przywoził mi z wyjazdów pistacje, których w naszym sklepie nie było. Kiedy patrzyłam na niego zdziwiona, odpowiadał: „przecież wiem, że lubisz„. To jeden z pięknych dowodów miłości – myślenie o ukochanej osobie, pamiętanie, co jej smakuje, świadomość tego, co może naprawdę ucieszyć obdarowanego. Często kosztuje to niewiele, ale pokazuje najmocniejsze i najtrwalsze uczucia. Pamiętam to do dzisiaj, chociaż od czasów pustych sklepowych półek minęły wieki.

To też ciekawy obraz miłości – prezent bez okazji. Prezent, który mówi wyraźnie: pamiętam o tobie, gdziekolwiek jestem. Na pewno macie wśród swoich bliskich takie osoby, które lubią Was obdarowywać bez wyraźnego powodu. A partner? A partnerka? Czy też o Was myślą? Rzecz nie w pieniądzach i cennych darach. Pistacje, czekolada, a nawet mały batonik w ulubionym smaku. Liczy się przecież gest, czy też – jak pisałam wcześniej – ten drobny fakt, że partner wie doskonale co lubimy.

Dlaczego to takie ważne? Bo interesujemy się tylko tymi, na których nam zależy. Prezenty dzielą się według mnie na prezenty obojętne – czyli byle jakie, dawane, bo wypada. Jakieś perfumy. Jakieś rajstopy. Jakiś kosmetyk. I prezenty szczególne, wyjątkowe tak jak my. Niepowtarzalne. Takie, które tylko my docenimy. Nikt, kto mnie nie zna dobrze, nie dałby mi żadnego kryształka. To nie jest standardowy podarunek. Tak jak nikt nie da drugiej dorosłej osobie figurki z Gwiezdnych Wojen. Chyba, że kocha ją tak mocno, że wie, że to właśnie przyniesie jej najwięcej frajdy. Oczywiście jest jeszcze trzeci rodzaj prezentów – garnki. Ale o tym szkoda nawet pisać, bo z miłością nic wspólnego nie mają.

Bogusława M. Andrzejewska

Akceptowanie

W każdej relacji ogromnie ważną sztuką jest akceptowanie. Na dwóch poziomach oczywiście. Pierwszy, absolutnie niezbędny, to wysokie poczucie wartości, czyli akceptowanie siebie takim, jakim się jest. Przyjmowanie z miłością całego siebie, włącznie z rozmaitymi wadami i słabościami to jedna z najważniejszych lekcji w życiu każdego człowieka. Tylko na bazie miłości do siebie możemy tworzyć dobre związki, ponieważ drugi człowiek jest tylko i aż lustrem naszych myśli o nas samych.

Drugi aspekt, o którym chciałam dzisiaj napisać parę słów, to umiejętność akceptowania rozmaitych słabości naszego partnera. To taki ważny element wspólnego, zgodnego bycia razem. I rzecz jasna, nie mówię tu akceptacji takich działań jak zdrada czy kradzież, lecz o prostych codziennych sprawach, w których ktoś po prostu nie jest idealny.

Ideałów nie ma, jak pisałam kiedyś, co oznacza, że każdy człowiek jest omylny i popełnia rozmaite błędy. Lenistwo jest rzeczą ze wszech miar ludzką. Chęć zabawy i przyjemności też. Łakomstwo też. I w ten sposób mogłabym wymieniać wszystkie grzechy główne, aby pokazać, że każdy z nich jest czymś zupełnie naturalnym, chociaż oczywiście niekoniecznie pożądanym. Warto jednak w drugiej osobie zobaczyć człowieka takiego, jakim jest  naturalnego, prawdziwego i pełnego absolutnie ludzkich cech. Warto dać mu prawo, aby czasem lenistwo czy łakomstwo wzięło górę. Tak po prostu.

Rzecz jednak głównie w pozytywnym podejściu do życia. Zauważmy, ile czasu, zdrowia i dobrej energii tracimy na kłótnie o drobiazgi. Szkoda życia. Uważam, że trzeba nauczyć się kontrolować swoje myśli również i w tym zakresie. Prosperująca świadomość to człowiek, który umie złapać negatywną myśl i zamienić ją na coś fajnego. Dla własnego dobra, bo przecież to, na czym się skupiamy, to zasilamy. Ciągle narzekanie na wszystko dookoła, ciągłe zrzędzenie niczemu nie sprzyja. Naprawdę o wiele zdrowiej machnąć ręką na drobne sprawy i poszukać czegoś, co da nam trochę radości i podniesie energię. Powiedziałabym, że to nawet higiena myśli.

Narzekanie na partnera idzie w tym względzie o wiele dalej, ponieważ przynosi nam w efekcie jeszcze więcej tego, czego nie chcemy. Paradoks? Ależ nic podobnego. To po prostu Prawo Przyciągania. Jeśli ciągle myślę o kimś, że jest leniwy, jeśli w emocjach to powtarzam, czy wręcz wykrzyczę, to wzmacniam ten schemat i takie zachowania. Przecież to oczywiste. A ludziom często się wydaje, że jeśli o czymś pokrzyczą, na coś pozrzędzą, ponarzekają, to w ten sposób naprawią problem. Dzieje się odwrotnie.

W gruncie rzeczy myślę też, że wiele osób nawet w tę naprawę nie wierzy. Powtarzają pewne zdania, jako określenie świata, w którym żyją i oczywiście w ten sposób wzmacniają te jakości. Opisują swoją rzeczywistość i każdego dnia tworzą ją na nowo. Zatem narzekając na partnera, opisujemy go i kreujemy. Budujemy swój związek w taki właśnie sposób, w jaki go widzimy. A chyba jednak nie tego chcemy.

Prosperująca świadomość myśli o tym, czego pragnie. I głośno artykułuje to, co chciałaby zobaczyć. Można przyjąć, że jeśli trafi na sytuację, w której ktoś czegoś nie zrobił, choć powinien, to nie zarzuci mu lenistwa. Raczej odwoła się do pozytywów i powie przekornie: „jesteś taki pracowity, zaradny i zorganizowany – pomóż mi z tym, proszę”. Odwoływanie się do dobrych cech ma trzy zalety. Po pierwsze wzmacnia w nas takie jakości. Po drugie – rozwija te zalety w drugim człowieku. Po trzecie – podnosi energię i zasila to wszystko, co wiąże się z pozytywnym myśleniem i tworzeniem dobra wokół siebie.

Konkludując – kiedy ktoś zrobi coś źle lub nie zrobi wcale, nie narzekamy, nie krytykujemy, nie karcimy, nie krzyczymy, tylko z uśmiechem odwołujemy się do dobrych aspektów w drugiej osobie. Kto tak potrafi? Chyba niewielu z nas, bo nawykowo działamy tak, jak nasi rodzice, a oni jak ich rodzice. Standardem jest krytyka, karcenie i ocenianie. Niewiele ludzi na całym świecie potrafi uśmiechnąć się życzliwie i zaakceptować, że coś jest inaczej niż oczekiwali. Mam to szczęście, że znam takie osoby.

Byłam u przyjaciółki w gościnie, kiedy jej mąż wrócił z zakupami, o które poprosiła. Kiedy wypakowała torbę, ze zdumieniem odkryła, że kupił zupełnie nie to, co trzeba. Westchnęła z uśmiechem tak pełnym miłości: „och, co on mi tu przyniósł”, po czym powiedziała do mnie: „nie zrobię ci tej potrawy, którą obiecałam, bo nie mam z czego”. Rozłożyła ręce, po czym szybko wymyśliła placuszki z tego, co miała akurat w domu. Nie było żadnego narzekania, krytyki, dokuczania. Kochała. Popatrzyła na niego z kochaniem w oczach i zadziałała dokładnie tak, jak działałaby miłość. To było cudne.

Często piszemy o tym, by działać tak, jak robi to miłość. Ja tego doświadczyłam w sposób tak jednoznaczny, że zapragnęłam to tutaj opisać. Mogłam popatrzeć na to z boku. I mam ogromną nadzieję, że i we mnie jest takie piękno, kiedy reaguję z miłością na sytuacje, które wcale do łatwych i miłych nie należą. Przyznaję się, że sama też to praktykuję najczęściej, jak się da, bo to tworzy w moim związku mnóstwo dobrej energii. To jest niemal namacalne i tak cudowne, że już nigdy z tego nie zrezygnuję. Oczywiście to podnosi energię i uzdrawia, bo uruchamia w nas pokłady kochania.

I jeden z wielu przykładów, aby nie być gołosłowną. Kiedy po dłuższym czasie udało mi się wreszcie wyremontować kuchnię, mój mąż i zięć poustawiali i skręcili nowo kupione piękne meble. Wycierałam z zachwytem śliczny blat, a mój mąż sprzątał narzędzia. Kiedy podnosił wiertarkę, zrobił to tak niefortunnie, że wyskoczyła mu z ręki i przejechała po nowym, lśniącym blacie zostawiając na nim wyrytą bruzdę. Rzecz nie do naprawienia… W pierwszej chwili łzy napłynęły mi do oczu i to był ten moment, kiedy zobaczyłam w sobie te wszystkie lata czekania na remont, te wszystkie raty do spłacenia i to piękno, którym nie zdążyłam się nacieszyć. A potem zobaczyłam rozpacz w oczach mojego męża… i już wiedziałam, co jest dla mnie ważniejsze. Odrzuciłam cały smutek i weszłam w miłość. Przytuliłam go, kiedy mnie przepraszał i powiedziałam: „to tylko meble, nie martw się, kocham cię”. To był taki skok energetyczny, jaki trudno opisać.

Mój mąż już chyba przywykł do tego, że nie robię mu awantur i nie zasypuję pretensjami. Mam swoje sztuczki na szczególnie trudne sprawy. Ale kiedy przychodzi nawet ewidentnie winny, mówię mu, że nic wielkiego się nie stało. Mówię po prostu: „trudno”. Uważam, że jeśli ktoś przeprasza, to znaczy  rozumie, co jest nie tak. Nie trzeba niczego tłumaczyć, po co więc tracić energię na krytykę czy awanturę? Niech następnym razem zadzieje się lepiej. Dodam też, że funkcjonuję na poziomie energii, a nie tylko słów bez pokrycia. Mój mąż nie jest ideałem i popełnia błędy. Ale kocham go i akceptuję takiego, jakim jest – z całym dobrodziejstwem inwentarza. Daję mu prawo do lenistwa, łakomstwa i wielu innych grzeszków. Stawiam granice, jasne, ale też dostrzegam i akcentuję najmniejsze dobro. I tego dobra z dnia na dzień jest więcej i więcej.

Na pewno pomaga w tym umiejętność zarządzania emocjami. Histeryk czy nerwus najpierw krzyczy, a dopiero potem zastanawia się nad tym, co właśnie wykrzyczał. Niedojrzałość emocjonalna nie pozwala też spojrzeć na wydarzenia z dystansu. Taka osoba myśli tylko o swoich oczekiwaniach i jak dziecko domaga się, aby było tak, jak ona chce. Warto nauczyć się medytować, wyciszać, dystansować, a w tym pomagają wszelkiego rodzaju duchowe praktyki, które uczą nas, że uczucia są ważniejsze od tych wszystkich drobiazgów, które pożerają nam tyle energii. Można też nauczyć się łagodności, czyli takiego spokojnego podejścia do życia i życiowych zawirowań.

Wzmacniamy i powielamy to, czemu dajemy najwięcej energii. To pewnik z Prawa Przyciągania. W praktyce oznacza to, że warto na zawołanie umieć przełączyć się na dobre aspekty. Kiedy zdarzy się coś przykrego i mam ochotę zrugać męża, to nawet jeśli tego nie zrobię, moje myśli poprowadzą mnie w dół energetyczny Tłumienie tego, co się czuje przecież do niczego nie prowadzi. Moim sprawdzonym sposobem jest zadanie sobie pytania: „czy on jest złym człowiekiem i zasługuje na coś złego?” Wiadomo, jaka jest odpowiedź. I natychmiast wyliczam wszystkie dobre rzeczy, które mój mąż zrobił i robi dla mnie cały czas. Lubię wyliczyć też to, za co go kocham. Zanim skończę, moja energia jest wysoko i moje nastawienie do niego bardzo pozytywne.

I o to chodzi, aby w każdym momencie zdawać sobie sprawę z dobra obok. Tego dobra jest dużo więcej niż zła, ale to my nawykowo skupiamy się na tym, co nas negatywnie porusza. Te emocje lgną do nas i nas absorbują, ale to tylko wzorzec, który oczywiście można zmienić. Lubimy przeżywać. Niepotrzebnie. Tracimy tyle pięknych minut w czasie których można kochać. Unikam tego. Zawsze znajdę jakąś ścieżkę, by powrócić do miłości.

Bogusława M. Andrzejewska

Uprzejmość

Jednym z najważniejszych filarów dobrego, szczęśliwego związku jest komunikacja. Tak, powtarzam to zdanie po raz setny, ale wiem też, że to ogromnie ważne. I tym razem chcę słów parę napisać nie o tym, by artykułować to, co dla nas istotne, ale o rodzaju i jakości tej komunikacji. Bo szczęście i trwałość naszego związku zależy w dużej mierze także od tego, w jaki sposób się do siebie zwracamy.

Zauważyłam, że ludzie, którzy na zewnątrz są bardzo uprzejmi i grzeczni, w domu zrzucają wszystkie zasady, jak ciężki, niewygodny płaszcz i pozwalają sobie zupełnie nie przebierać w słowach. W pewien sposób rozumiem takie zachowanie, bo sama też kiedyś się na tym złapałam, że bezmyślnie warknęłam na męża, kiedy mi w czymś przeszkodził. Od razu go przeprosiłam, ale zrozumiałam też, że w domu pozwalam sobie na mniejszą kontrolę swojego zachowania. Totalna swoboda nie sprzyja konwenansom. A wobec partnera czy partnerki postępujemy często gorzej niż wobec szefa czy klienta, bo nie musimy zakładać żadnych masek.

Problem jednak nie w maskach, lecz w tym, że w gruncie rzeczy nie chce nam się starać. Odpoczywamy po całym dniu pracy z klientami i innymi obcymi osobami wobec których musimy być zawsze w porządku. Musimy, czy chcemy? To zawsze nasz wybór. A któż bardziej zasługuje na nasz szacunek i dobre słowo, jeśli nie ukochana osoba? Czy dzieci? Czy rodzina? To właśnie wchodząc do domu warto zostawić za progiem wszystkie negatywne emocje i w stronę partnera skierować tylko miłość. Pomyśleć, że w jego czy jej ramionach odnajdujemy swój azyl i zadbać o to, aby wszystkie słowa niosły wyłącznie dobro.

Problem ukrywa się też czasem w braku kontroli i nieumiejętności zarządzania emocjami. A przecież każdy z nas może nimi prawidłowo zarządzać, jeśli tylko zechce. Wystarczy odrobina kontroli i świadomego rozsądnego działania. Wyobraźmy sobie, że posiadamy nowego, świetnego smartfona. Dzwoni do nas ktoś niemiły i swoimi słowami doprowadza nas do furii. Rozłączamy rozmowę i mamy wielka ochotę rzucić telefonem o podłogę. Jednak nie robimy tego, bo komórka jest świetna, ładna i droga. Szkoda byłoby ją niszczyć. No właśnie – warto umieć powiedzieć „stop” zanim cokolwiek zdewastujemy. Szczególnie, jeśli dotyczy to ludzkich uczuć.

Warto zatem pilnie zwracać uwagę na to, jakie słowa kierujemy do najbliższej osoby i nie przenosić na nią gniewu przywleczonego z pracy czy ulicy. Dobrze jest świadomie traktować swój dom jak najlepsze i najbezpieczniejsze miejsce, do którego nie wnosimy żadnego brudu z zewnętrznego świata. Można nawet symbolicznie potupać na wycieraczce tak, jak wtedy, kiedy otrzepujemy śnieg z butów, aby zrzucić z siebie wszystko to, co nam nie służy.

Kocham mojego męża za jego cierpliwość do mnie i za ogromne poczucie humoru, z którym powtarza to, co i ja czasem mówię do niego: „jestem do kochania, a nie do rugania”. To proste credo naszego związku, które rozbraja każdą kłótnię, kiedy nasze emocje nie dają się ujarzmić, kiedy dominuje zmęczenie i rozdrażnienie zewnętrznym światem. To zawsze działa, ponieważ przypomina, że jesteśmy razem właśnie po to, aby dzielić się miłością, a nie gniewem, żalem czy pretensjami. To takie proste.

Kiedyś było inaczej. Wiele lat temu, kiedy oboje byliśmy młodzi, kłóciliśmy się zawzięcie o różne rzeczy, bo oboje mamy taki właśnie nieustępliwy temperament. Jednak nigdy nie zdarzyło mi się powiedzieć do męża w sposób obraźliwy. Nigdy nie używałam słów, które mogłyby go poniżyć. W czasie największej nawet awantury nie mogły paść słowa powszechnie uważane za wulgarne. To trochę tak, jak z tym smartfonem – kontrolowałam to, co mówię do męża, ponieważ go kocham. Jeśli kogoś szanujemy, to pilnujemy rzucanych słów. I chociaż ideałów nie ma i popełniamy rożne błędy, chociaż w związkach zawsze siebie troszkę ranimy, wcale nie jest trudno upilnować, by nie przekroczyć granicy. Można stać przy niej i kontrolować, by nie została naruszona. Na tym polega świadome zarządzanie emocjami i rozsądna komunikacja. Wyrażanie gniewu nie musi być obraźliwe ani wulgarne.

W dobrym związku ludzie zauważają siebie i swoje uczucia. Starają się być dla siebie życzliwi. Liczą się ze sobą. Nigdy świadomie nie robią sobie przykrości, chociaż nie uda się uniknąć kłótni czy rozmaitych problemów. Życie przynosi nam swoje lekcje, to oczywiste. Ważne, by być dla drugiej osoby oparciem, kochaniem i pomocą, a nie sędzią czy uporczywym krytykiem. Kiedy zdarzy nam się „warknąć” w emocjach, warto szybko przeprosić i wyjaśnić. Najzwyczajniej w świecie dbajmy, by ukochanej osobie nie było przykro.

Piękną rzeczą w związku jest zauważanie siebie nawzajem i witanie buziakiem za każdym razem, kiedy partner czy partnerka wraca z pracy. Równie ważne jest czasem podanie sobie herbaty i czy okrycie kocem, kiedy ktoś odpoczywa. Te wszystkie drobne gesty świadczą o bliskości i o tym, że ktoś jest dla nas naprawdę ważny. Tak budujemy dobro w relacji.

Na koniec temat najprostszy: uprzejmość. Tego można się bardzo szybko nauczyć, bo działamy tu nawykowo. Jeśli stale do swoich domowników mówię „proszę” i „dziękuję” przy codziennych czynnościach, to nie sprawia mi to żadnego wysiłku. Obserwuję czasem rodziny, w których mężowie mówią do żon tak zwyczajnie: „podaj mi to”, zapominając o tym magicznym słówku, które wszystko zmienia. Inna rzecz, że takie osoby do znajomych też zwracają się w taki sposób i uważają, że są grzeczne, bo przecież mówią miłym tonem. Ton jest ważny, ale czarodziejskie słowa także. Warto się ich nauczyć. Jeśli kogoś kocham i szanuję, to mówię „podaj mi to, proszę”, a nie po prostu „podaj”.

Dodam na marginesie, że uprzejme zwracanie się do siebie między domownikami jest wspaniałą lekcją dla dzieci, które przecież uczą się przez przykład. Ileż to czasem wkładamy wysiłku w to, by młody człowieczek mówił ładnie „proszę i dziękuję. A przecież wystarczy samemu używać tego za każdym razem – głośno i wyraźnie. Niczego więcej nie trzeba, by dziecko wyrosło na kulturalną i uprzejmą osobę.

Lubię swojemu partnerowi dziękować za wszystko, co robi. Nawet jeśli jest to banalne wyniesienie śmieci, co zresztą stale robi. Chcę, by wiedział, że widzę i doceniam takie proste sprawy. Chcę, by czuł się kochany. I nawet gdyby te przykładowe śmieci wyniósł po dwóch dniach proszenia, to nie stanę nad nim, by warczeć: „no wreszcie, ile można mówić!”, ale podziękuję. Taki mam nawyk i jak sądzę jest to dobry nawyk, ponieważ wiem, że każde dobre słowo wzmacnia i procentuje kolejnym dobrem w przyszłości. A wyrażanie wdzięczności, jak wiemy doskonale, przynosi jeszcze więcej pozytywów w życiu. Dlatego zwykła kalkulacja podpowiada, że uprzejmość, docenianie drugiej osoby za każdy drobiazg i bycie zwyczajnie miłym przynosi nam w efekcie piękną relację i zadowolenie ze związku.

 Bogusława M. Andrzejewska

Komunikacja

Jednym z najważniejszych filarów dobrego, szczęśliwego związku jest komunikacja. Właściwa, mądra komunikacja, która polega na otwartym mówieniu tego, co dla nas ważne, czyli tego, czego pragniemy i tego, czego nie chcemy. Chodzi przede wszystkim o to, aby partner miał pełną jasność względem naszych oczekiwań. Chociaż nie oznacza to, że wszystkie nasze zachcianki będą natychmiast realizowane, to możemy zostać mile zaskoczeni tym, jak wiele z nich jednak zostaje spełnionych.

Nauczył mnie tego mój mąż, który wcale nie jest ideałem z bajki. To zwykły facet, który lubi poleżeć przed telewizorem, nie chce tańczyć ani chodzić na długie spacery, a na dodatek nie interesuje go porządek w domu. Jednak nie ma oporów przed tym, żeby zrobić to, o co go poproszę. Bez wykrętów robi zakupy, myje okna, odkurza, zmywa naczynia i załatwia tysiące innych spraw, bo ja po prostu mówię, że to właśnie chciałabym, aby zrobił. Bez błagalnego tonu, ale i bez pretensji, że śmieci same z kosza wypełzły na środek kuchni… Umiem też dziękować za codziennie przynoszone z piekarni świeże bułki.

Myślę dlatego, że największą przeszkodą w dobrej komunikacji jest przekonanie o oczywistości pewnych faktów oraz to, że o oczywistościach się w ogóle nie mówi. Oznacza to, że jeśli na dywanie jest pełno okruchów, to przecież jasne, że wymaga odkurzania i anonsować tego nie trzeba. Każdy wie. A jeśli partner tego nie robi, to trzeba go zrugać za ślepotę lub lenistwo. Nie zdajemy sobie zupełnie sprawy, że ludzie różnie postrzegają świat i mają rozmaite priorytety. Okruchy na dywanie czy śmieci wysypujące się z kosza mogą… ale nie muszą być widoczne. Podobnie jak niektóre panie patrząc na mecz rozgrywany na ekranie telewizora, dostrzegają tylko małe ludziki poruszające się na zielonym tle i w ogóle nie widzą ani spalonego ani nawet gola… Dlatego podstawa – absolutna podstawa w każdym związku – to mówienie wprost: „odkurz proszę dywan”, „odbierz dzieci ze szkoły, proszę”.

Ale nie tylko domowe obowiązki wymagają otwartości. Niedawno byłam niechcący świadkiem pewnej dziwnej rozmowy, która niesamowicie ilustruje totalny brak właściwej komunikacji w związku. Odbywała się na korytarzu za drzwiami hotelowego pokoju, w którym miałam okazję nocować. Leżałam już w łóżku i nie chciałam wychodzić w nocnym stroju, by przyznawać się, że słyszę całą dyskusję, a tym samym utrudnić młodym ludziom i tak skomplikowaną wymianę zdań. Jednak zacytuję ją tutaj, nie naruszając przy tym niczyjej prywatności, bo ani twarzy ani imion w tej opowieści nie będzie. Ot, przypadkowa kobieta i przypadkowy mężczyzna.

Zaczęło się od kobiecego płaczu. A zaraz potem przyszedł za kobietą jej facet i ciepłym, pełnym troski tonem zapytał:

– Kotku, co ci się stało? Co się dzieje?

Zamiast odpowiedzi, otrzymał milczenie i ostentacyjne chlipanie. Wielki minus dla pani za to, że nie powiedziała wprost: „zrobiłeś to i to, a ja sobie tego nie życzę”. Z reguły wywołuje to przeprosiny lub szukanie sposobu na wyjaśnienie i pojednanie.

– Kotku, no powiedz, co się stało? – pytał mężczyzna wiele razy. Pani, jak Hitchcock budowała napięcie modulacją chlipania i wycierania nosa.

– Jestem przez ciebie cała roztrzęsiona – padły w końcu słowa. Drugi minus dla pani, która nie tylko nie udzieliła odpowiedzi na pytanie, ale jeszcze próbowała wywołać w mężczyźnie poczucie winy. Jakby nie wiedziała, że poczucie winy najczęściej zamienia się w agresję. Mężczyzna zaczął się denerwować i chociaż nadal pytał, to zmienił ton z troskliwego na rozdrażniony.

– O co ci chodzi? Powiedz mi, o co ci chodzi?

– Wiesz… bo my chyba do siebie nie pasujemy – odpowiedziała pani i zarobiła u mnie trzeci minus, ponieważ nadal nie udzieliła partnerowi odpowiedzi, tylko podjęła próbę szantażu emocjonalnego. Tak jak się spodziewałam, partner poczuł się dotknięty. Po chwili zaskoczenia, rzucił ze złością:

– Tak uważasz?

– Tak – chlipnęła pani.

– No dobrze, skoro tak, to nie będę ci się narzucał. – Wnioski facet wyciągnął oczywiste. Ale nie takie, jak oczekiwała kobieta… – Jeśli nie chcesz, to nie będziemy razem – powiedział pan i chyba wstał, by odejść.

– Ja nie chcę?! – to był krzyk kobiety na cały korytarz – Ja nie chcę?! To ty nie chcesz!

– No przecież to ty powiedziałaś, że do siebie nie pasujemy. A nie ja. Skoro tak, to wracam do domu. – Chyba zaczął się oddalać.

– Gdzie idziesz?! Nie odchodź! Ja cię kocham – krzyczała żałośnie pani. Jej partner wrócił i znowu zapytał:

– No to powiedz mi w końcu, o co ci chodzi, dlaczego robisz problem?

– Ja nie robię problemu, tylko ty – odbijała piłeczkę absurdalnie pani.

– O co ci chodzi? – nie rezygnował z pytania pan. Podziwiam. Ja już bym zrezygnowała i powiedziała, by napisała do mnie list, kiedy wymyśli, czego tak właściwie chce. Pan u mnie zapunktował za cierpliwość.

– Bo mnie źle traktujesz – wychlipała kobieta. Zarobiła czwarty minus, bo to ogólnik i znowu nic nie powiedziała. Padło więc oczywiste pytanie:

– Ale co ja ci zrobiłem?

Nie wiem do dzisiaj, co się stało. Ten mężczyzna mógł być okropnym człowiekiem, mógł tę panią zdradzić na jej oczach, pobić, wyśmiać, poniżyć, mógł wszystko. Ale jeśli tak było, to należało to wyartykułować. Tymczasem zgodnie z moimi najgorszymi obawami pani powiedziała najpaskudniejszą możliwą rzecz i zarobiła kolejny minus, wielki jak pas startowy:

– Wszyscy mi mówią, że nie powinnam być z tobą.

W ten sposób własną głupotę przełożyła na odpowiedzialność zbiorową w znaczeniu: „to nie ja nie wiem, czego chcę, o co mi chodzi i czemu się czepiam, to właściwie wszyscy nie wiedzą, czego ja chcę… „

– Ale kto? Jacy wszyscy? – rozzłościł się mężczyzna.

– No… w pracy i w ogóle… – jąkała się pani, po czym zrobiła coś jeszcze gorszego, chociaż sądziłam, że głupszej odpowiedzi nie da się udzielić. Znalazła ofiarę. Wydumaną lub prawdziwą. – Wojtek mi też mówi, że nie powinnam być z tobą. Ten twój kolega, Wojtek.

Od razu wiedziałam, czym się to skończy i jestem więcej niż pewna, że każdy czytający też wie. Pan się zerwał i zawył:

Obiję Wojtkowi mordę!

Po czym oddalił się, a pani biegła za nim, próbując go zatrzymać.

I chociaż mogłabym panu przydzielić tu minus za chęć fizycznej przemocy, to jakoś nie zdziwiła mnie jego reakcja. Natomiast zachowanie kobiety jest dla mnie absolutnie niedojrzałe i świadczy tylko o konieczności zwracania na siebie uwagi i domagania się – jak mawiała babcia – pieczonego lodu. Cała ta rozmowa nie wniosła do związku niczego konstruktywnego, a jedynie spowodowała silny konflikt. I po raz kolejny powtórzę: jeśli coś mi się u partnera nie podoba, mam prawo mu to powiedzieć, a krążenie wokół tematu i okazywanie niezadowolenia nie wiadomo z czego prowadzi jedynie do podkopania zaufania i bliskości. Niczemu nie służy.

W całym tym dialogu to zdecydowanie pani nazbierała minusów, ale wiem też, że płeć nie ma znaczenia w umiejętnościach komunikacyjnych. Zacytowana rozmowa nie pokazuje kobiecej głupoty, lecz nieumiejętność wyrażania myśli i artykułowania tego, czego się chce lub czego sobie nie życzymy – zjawisko, które dopada ludzi niezależnie od płci. Zatem równie dobrze można założyć, że czasem to mężczyzna nie umie powiedzieć wprost, o co mu chodzi. Myślę, że to cecha po prostu ludzka.

Moje doświadczenie wskazuje jednak, że kobiety częściej stwarzają dramaturgię sytuacji, nie chcąc wprost nazywać spraw, o które mają pretensje. Kobiecy foch najczęściej nosi tytuł: „a domyśl się, o co mam do ciebie pretensję” i jest najsroższą karą dla partnera, który naprawdę kocha. Jest też przejawem niedojrzałości emocjonalnej. Cokolwiek jest powodem łez, można to zawsze zwerbalizować. Każdy partner, który jakoś „skrzywdził” swoją kobietę, chce jej to zazwyczaj wynagrodzić. Ale jak to zrobić, kiedy nie wiadomo w czym rzecz? Dlatego podstawą – powtarzam: absolutną podstawą – jest mówienie wprost. Jeśli potrzebujemy przeprosin, to musimy powiedzieć, co nas rani. Jeśli rana jest zbyt wielka, by przeprosiny pomogły, to można odejść od człowieka, informując go, czego nie chcemy zaakceptować. Należy mu się to, niezależnie od tego, jak głęboko nas skrzywdził.

Oczywiście panowie też czasem milczą, kiedy powinni mówić. Ciekawym przykładem niech będzie mąż pewnej pani, z którą przyszedł na terapię małżeńską wieloletniego związku. Na moje pytanie, kiedy ostatni raz powiedział żonie, że ją kocha, spojrzał na mnie zdziwiony:

– Ale po co? Przecież ona to wie.

Kiedy poprosiłam, by wymienił wszystkie rzeczy, za które kocha swoją żonę, znowu popatrzył na mnie, jakbym była Jednorożcem.

– No jak to? No całą przecież kocham.

Tymczasem prawdziwy związek to właśnie komunikacja. Kochanie wyrasta z gestów, ale i ze słów, które niosą w sobie najcenniejsze uczucia. Im więcej w naszych słowach zrozumienia, ciepła i miłości, tym lepsza relacja. Im więcej radości, piękna i dzielenia się szczęśliwymi wydarzeniami – tym chętniej wracamy do domu, by się przytulić do ukochanej osoby. Im więcej uznania, szacunku i przyjaźni dla partnera – tym mocniejsza więź powstaje. A mocnej więzi nie rozerwie nic i nikt.

Bogusława M. Andrzejewska

Prostota

O sposobach na dobry związek pisałam już wiele razy, podkreślając między innymi znaczenie poczucia własnej wartości, komunikacji czy przytulania. Myślę, że do tego zestawu warto dodać coś wyjątkowo prostego i oczywistego, a mianowicie radość życia. Z mojego doświadczenia wynika, że szczęśliwy związek to taka relacja, w której oboje cieszymy się każdą chwilą, szukając pozytywnych aspektów w naszej bliskości.

Często problemy w związku zaczynają się od oczekiwań. Oczywiście tych niespełnionych. Wygląda to tak, że traktujemy partnera jako kogoś, kto ma do wykonania określone zadania. Nie mówię tu o oczywistym podziale obowiązków i wymianie dawania i brania, ale o tym, że kiedy miną pierwsze uniesienia, zaczynamy skupiać się na brudnych naczyniach, bałaganie czy potrzebie zrobienia zakupów, zamiast na uczuciach. To ten czas, kiedy rozpadają się nasze marzenia wyrosłe na wspólnym radosnym spędzaniu wieczorów i na przyjemnościach. Odkąd mieszkamy razem coraz rzadziej zajmujemy się zabawą i radością, a coraz częściej traktujemy siebie nawzajem zadaniowo. Każdy ma coś do odrobienia. Taka specyficzna dorosłość i odpowiedzialność… która niestety bywa pułapką dla uczuć.

Podstawą dobrego związku jest celebracja chwili. Miłość to delikatna i piękna roślina, która najlepiej czuje się w ciepłym i radosnym klimacie. Ludzie, którzy spędzają razem czas na przyjemnościach są do siebie nastawieni bardziej pozytywnie, niż ci, którzy pracują w pocie czoła – każdy osobno. Nie odkrywam tu Ameryki. Czasem warto wtulić się w siebie i pooglądać razem filmy, głaszcząc się wzajemnie lub pójść się zabawić, a sprzątanie zrobić potem wspólnie i szybko. I chociaż każdy z nas woli spędzać czas w czystym mieszkaniu, a piętrzące się w zlewie stosy naczyń bywają denerwujące, warto znaleźć złoty środek i czasem odpuścić sprzątanie na rzecz przytulania. Czasem. Chodzi o to, by nie odmawiać stale partnerowi, tłumacząc: „mam jeszcze tyle do zrobienia”.  I dodam, że w takiej sytuacji mądry mąż odpowiada: „zostaw, pomogę ci i zrobimy to później razem, a teraz pooglądajmy razem film”. Tak to powinno działać. W dobrych związkach wiele rzeczy robi się wspólnie i jest to wspaniałe.

Druga rzecz, na którą warto zwrócić uwagę to przenoszenie emocji. Często wracamy do domu rozdrażnieni i zmęczeni sytuacją w pracy, po czym bezmyślnie wyładowujemy złość na ukochanej osobie. To standard – ponieważ nie można powiedzieć do słuchu szefowi, zaciskamy zęby i miło się uśmiechamy, a całą frustrację przynosimy do domu i zrzucamy na partnera. A po co? Przecież partner to ktoś, kto powinien nas ukoić, bo taką właśnie moc posiada.

Przyznaję, że jeśli zdarza mi się trudny dzień, to natychmiast mówię mężowi o tym, aby nie myślał, że to on jest przyczyną mojego rozdrażnienia. I zawsze wtedy proszę, aby mnie przytulił. Odkryłam już dawno temu, że kiedy zanurzę się w ramionach ukochanego, to już po chwili wszystkie negatywne emocje topnieją jak wosk… Jaki to prosty i przyjemny sposób na dobre samopoczucie. Warto uświadomić sobie, że pełen miłości dotyk może wiele uzdrowić, nie ma więc sensu z tego rezygnować na rzecz wyplucia z siebie nagromadzonej frustracji. Jeśli jednak ta frustracja domaga się ujścia, można po prostu wziąć poduszkę i walić w nią tak dugo, a z nie opadniemy z sił. A potem spokojnie wtulić się w partnera albo wypić z nim w zgodzie herbatę – co kto woli..

W związku warto cieszyć się każdą chwilą. Wymaga to od nas otwartości na radość i umiejętność odczuwania dystansu do drobiazgów bez znaczenia. Jak we wszystkich obszarach życia, tak i tutaj kierujemy się pozytywnym myśleniem. Po przełożeniu tej mądrej zasady na codzienność, odnajdziemy prawdziwe zadowolenie w swojej relacji. Co to oznacza? Na przykład nie przejmowanie się rzuconymi niedbale brudnymi skarpetkami. O wiele łatwiej i zdrowiej je podnieść i spokojnie włożyć do kosza na pranie, niż robić awanturę. I nie chodzi tu tylko o wygodą, ale także o zasadę pilnowania własnych myśli. Jeśli z powodu jednej pary skarpetek wejdę w paskudne emocje, podniosę głos, a może nawet pokłócę się z mężem, to stworzę kawałek negatywnej rzeczywistości. Spadnie mi energia i przez najbliższe godziny będę przyciągała kolejne niemiłe wydarzenia. Po co, skoro można te nieszczęsne skarpety podnieść bez tracenia energii.

Czasem sami wyszukujemy powodów, aby się czepiać. Wracamy zmęczone, obładowane siatkami pełnymi zakupów, a tu partner leży wygodnie i ogląda telewizję. Dostajemy furii z zazdrości, że jemu tak dobrze, a my tak się musimy męczyć. Stąd krok do awantury. Warto wyhamować i wziąć głęboki oddech. Pomyśleć: „przecież go kocham, a on nie leży na złość mi, wystarczy to inaczej zorganizować”. I następnym razem wysłać partnera do sklepu, by dźwigał ciężary. Czasem wystarczy nauczyć się prosić o pomoc i konsekwentnie jej domagać. Bardzo często cierpimy na własne życzenie, bo chcemy wszystko robić same, bo nie umiemy komunikować swoich potrzeb. Równowaga w dawaniu i braniu jest w związku ogromnie ważna.  

Warto we wszystkich trudnych sytuacjach starać się pilnować pozytywnego myślenia. Generalnie trzeba pamiętać o tym, że nasz partner to ktoś, kogo kochamy i dla kogo chcemy jak najlepiej, a nie worek treningowy, na którym możemy wyżyć się za wszystkie życiowe niepowodzenia. Kiedy patrzymy na męża czy żonę, myślmy o tym, za co kochamy tę osobę, dlaczego jest nam bliska i co nas w nim czy niej urzekło. To trzeba powtarzać jak afirmację – to uzdrawia uczucia. I działa rzecz jasna w obie strony. Im bardziej dbam o kochanie siebie i kochanie partnera, tym więcej miłości przyciągam z jego strony.

Ma to też ogromne znaczenie dla związku, jeśli potrafimy doceniać partnera. Pisałam już o tym, że nie ma ideałów. Nasz ukochany też ma mnóstwo różnych słabości. Ale przecież jest nasz, jest kochany. Być może jest ojcem naszych dzieci. Być może z czułością całuje nas przed snem w czoło. Być może stara się zapewnić nam jak najwięcej pieniędzy. Myślenie o tym, co dobre i za co kochamy partnera – wzmacnia nasze uczucie i więź między nami, a przez to sprawia, że odnajdujemy przyjemność we wzajemnej bliskości i spędzaniu czasu razem.

Jeśli natomiast będziemy analizować wszystkie wady tego człowieka i w kółko mamrotać pod nosem, jaki jest beznadziejny, to bardzo szybko zabijemy własne uczucia. Jak potem cieszyć się ze związku, w którym wygasła miłość i dominuje niechęć? To prosta droga do unieszczęśliwienia samej siebie. Prosta i często niestety stosowana, chociaż jak sądzę raczej nieświadomie. Ciągłe narzekanie na partnera jest bardziej nawykiem przejętym od innych kobiet, nierzadko od własnej matki, która też nie umiała inaczej postępować. A wcale nie musimy przestać kochać kogoś tylko dlatego, że rozrzuca skarpety i wyleguje się przed telewizorem. A niech tam rozrzuca. A niech sobie leży.

Obserwując moich klientów, zauważam, że w każdym człowieku można znaleźć zarówno dobre strony, jak i te złe. To my w danym momencie decydujemy, co wybieramy i na czym będziemy ogniskować uwagę – na pozytywach czy negatywach. Tylko nie uświadamiamy sobie przy tym, że dokonując wyboru, wybieramy także miłość i czerpanie szczęścia w ramionach ukochanej osoby lub niechęć, która konsekwentnie narasta, prowadząc nieuchronnie do dramatu zdrady czy rozstania.

Podnosząc poczucie wartości minimalizujemy ilość sporów w związku. A jeśli już się pojawiają, możemy próbować obracać konflikt w żart lub szukać dobrych aspektów sprawy. Bardzo pomaga umiejętność wyłapywania wzorców, którymi takie doświadczenie przyciągamy. Nic nie dzieje się bez przyczyny i nawet jeśli partner nam coś zarzuca i atakuje nas bez powodu, to u podstaw leży jakiś nasz kompleks, który w ten sposób wychodzi na światło dzienne, domagając się uzdrowienia. Świadoma praca z podnoszeniem własnej wartości działa niemal od ręki. Można rozwiązać problem i pogodzić się nawet w ciągu godziny.

Na koniec jeszcze jedna sugestia, która polega na tym, by skupiać się na tym, czego pragniemy. Im częściej myślimy  o tym, co ważne i dobre, tym szybciej to przyciągniemy do swojego życia. Zasada znana z innych obszarów prosperity działa także w relacjach. Zamiast martwić się, że coś nie jest dokładnie tak, jak byśmy chcieli, lepiej marzyć i zasilać energią myśli to, czego naprawdę chcemy doświadczyć.

Bogusława M. Andrzejewska

Stałość

Stałość w uczuciach nie jest nam dana jak dar z nieba wraz z ogromną miłością po grób w pakiecie. Jest jakością, którą należy umiejętnie wypracować. To coś, czego na pewno warto się nauczyć, aby czerpać radość ze związku. Dlaczego? Ponieważ to właśnie dbanie o związek, czyli dążenie do trwałości jest tym, co nazywamy szczęśliwą relacją. W tych starych dobrych małżeństwach, w których mąż i żona czule trzymają się za ręce i z ciepłem patrzą sobie w oczy otoczone siateczką zmarszczek, oboje nauczyli się dbania o uczucia. Uwierzcie mi – warto.

Z jakiegoś powodu ludziom się wydaje, że jakość związku zależy od rodzaju partnera. Jeśli dobrze trafimy to mamy cudowne życie, a jeśli niedobrze, to trzeba się rozwieść. Co ciekawe – często podkreślamy, że to nie od nas zależy, tylko właśnie od tej drugiej osoby, przecież zawsze to ona jest winna, bo nie spełnia naszych oczekiwań. A przecież małżeństwo nie polega na tym, że wiążemy się z kimś miłym i przystojnym po to, aby nam dogadzał i cierpliwie dbał każdego dnia o nasze szczęście. Niestety, to z gruntu błędne założenie.

Obecnie ludzie nie rozumieją, że zanim coś wyrzucimy na śmietnik, warto spróbować to naprawić. Takie mamy czasy, że naprawa często kosztuje więcej niż kupno nowego modelu. A niektóre rzeczy – jak np. sprzęt komputerowy – są robione w taki sposób, aby szybko stawały się przestarzałe i aby ludzie co dwa lata wymieniali je na nowe. Tak się robi biznes. I niestety przenosi się ten schemat na relacje. Jeśli w związku zaczynają się trudności, występujemy o rozwód i wymieniamy partnera/partnerkę na nowy model.  Łatwość przeprowadzenia rozwodu i specyficzne normy społeczne sprzyjają takiemu działaniu. Niestety nowy model zazwyczaj też się nie sprawdza i wiele osób zapętla się w krótkich nie dających satysfakcji związkach, wmawiając sobie: „ja to nie mam szczęście w miłości”.

Czasem ludzie sami mniej lub bardziej nieświadomie prowokują rozpad związku, kiedy wszystko właśnie zaczyna się w nim układać. Nagle stwierdzają, że skoro jest stabilizacja i spokój, to wieje nudą i czas odejść. Takiemu działaniu sprzyja też moda na zmiany. Nowy partner jest czasem jak nowa fryzura – można się nim pochwalić. Dla niektórych osób to wręcz powód do dumy i dowartościowania siebie: „zobaczcie, mam powodzenie, zmieniam facetów jak rękawiczki”. Ale nie ma wątpliwości, że w ślad za tym idzie pustka w sercu, smutek, poczucie samotności i niespełnienia. Bo każdy z nas mniej lub bardziej pragnie miłości i ciepłego, silnego ramienia, na którym może się oprzeć.

Obserwujemy, że rozstawanie się przychodzi ludziom z ogromną łatwością. Pozbywają się partnera, jak zepsutej zabawki, licząc na to, że w pierwszym sklepie za rogiem kupią sobie nową. Ale to tak niestety nie działa. Roszczeniowość i oczekiwanie, że gdzieś tam czeka na nas ktoś, kto będzie spełniał nasze zachcianki i podnosił zakompleksione poczucie wartości, nigdy nie zostanie zaspokojone. Związek to bardzo ważny w życiu element naszego rozwoju i bardzo wnikliwy nauczyciel, który pokazuje to wszystko, co koniecznie wymaga uzdrowienia. Jeśli nie chcemy się rozwijać i pozbywamy niewygodnego nauczyciela (partnera), wówczas na jego miejsce przyjdzie kolejny z silniejszą rózgą w dłoni. Będzie wymagał jeszcze więcej.

Dlatego też powielamy trudne doświadczenia i w kolejnych związkach doświadczamy coraz większych trudności tak długo, dopóki nie podejmiemy wreszcie niezbędnego procesu uzdrawiania. Bo każda taka trudność jest właśnie po to, aby pokazać nam, że coś w nas wymaga naprawienia. I warto tutaj pamiętać, że takie naprawianie dotyka obojga w relacji. Wszechświat jest lustrem, jeśli więc zmieniam coś w sobie na lepsze, to zmienia się także odbicie na zewnątrz mnie. Jeśli na przykład nauczę się kochać siebie, to spontanicznie dostanę więcej miłości od partnera. To tak działa – sprawdzone! Chociaż czasem dzieje się i tak, że kiedy pokocham mocno siebie, to znika niesympatyczny partner, a na jego miejsce pojawia się ktoś wrażliwy i kochający. Tak czy owak – kiedy obdarzam miłością siebie, przyciągam też miłość od drugiego człowieka. To niesłychanie proste i spójne.

Bywają też związki toksyczne, w których nie ma mowy o tym, by partner tak po prostu bez terapii przestał pić i bić, ale nawet wtedy – a właściwie bardzo szczególnie wtedy – warto podnosić poczucie wartości. Każdy atak na nas, każde uderzenie, poniżenie, oszustwo, zdrada jest odpowiedzią na kompleksy i poczucie bycia gorszym. Bycia kimś, kto nie zasługuje na kochanie. Kimś, komu należą się baty. Wszystko jest w nas, w naszej podświadomości. Także obraz naszej intymnej relacji. Jeśli głęboko wierzymy, że jesteśmy źli i zasługujemy na karę, to tak się dzieje. Jeśli uważamy, że na miłość trzeba zasłużyć lub zapracować, to tak będzie wyglądało nasze małżeństwo.

Jednak nie chcę tutaj mówić o związkach toksycznych, tylko o tych zwykłych, przeciętnie spotykanych, które rozpadają się, bo nikt o nie nie dba, nikt ich nie pielęgnuje. O związkach, w których mamy stale pretensje o drobiazgi, bo zamiast skupiać się na tym, że mamy obok kogoś kochanego, to czepiamy się o nie zmyte naczynia czy brudne skarpety. Z takich małych rzeczy składa się życie i jeśli przez dłuższy czas zamiast przytulać się do siebie, obrzucamy się pretensjami, to nieuchronnie po pewnym czasie oboje mają dosyć. Bo jak nie mieć dosyć?

Kryzys, który nieuchronnie dotyka każdą relację, pojawia się po to, aby człowiek zadał sobie pytanie: „co mogę zmienić w sobie?”, a także: „co możemy wspólnie zmienić w naszym byciu razem?”. Najczęściej chodzi o podniesienie poczucia wartości i rozwinięcie szacunku czy miłości do samego siebie. Partner jest lustrem, które odzwierciedla nasze myśli o nas samych. Stale powtarzam, że jeśli kochamy siebie i jesteśmy sobie wierni, to jesteśmy traktowani z miłością i lojalnością Jeśli natomiast mamy kompleksy, to przyciągamy zdradę i odrzucenie. To ważne zdanie nie ma na celu wpakować nikogo w poczucie winy ani też usprawiedliwić wiarołomnego męża. Ono tylko pokazuje, jak naprawdę wygląda cały ten ważny proces.

Każdy kryzys ma nas też zachęcić do dialogu i szukania rozwiązań. Na tym właśnie polega życie we dwoje – na szukaniu wspólnej, dobrej dla obojga drogi. Co ciekawe, doświadczenie pokazuje, że ludzie, którzy zamiast się rozwieść, podeszli twórczo do tematu i ratowali swój związek, rozmawiając, pytając i szukając odpowiedzi, odnaleźli w nagrodę prawdziwą miłość i naprawdę szczęśliwą relację. Psychologowie podkreślają, że nawet tak trudne doświadczenie jak zdrada może stać się początkiem wspaniałego związku, ponieważ jest tylko sygnałem, że coś nie gra i nad czymś trzeba popracować. Czasem jednak ktoś się obraża, nadyma i ucieka – tak przecież najłatwiej i… zarazem najgorzej. Taka osoba zostaje z poczuciem odrzucenia, poniżeniem i złością, która nierzadko zamienia się w nowotwór (patrz: psychosomatyka).

O wiele zdrowiej i mądrzej porozmawiać, zrozumieć i wybaczyć. Okazuje się, że związki, które zwycięsko przejdą taki kryzys, zostając ze sobą na nowych zasadach, wygrywają piękne, pełne miłości relacje. Bo po kryzysie, jeśli go rozwiążemy i uzdrowimy siebie może być już tylko lepiej, lepiej i lepiej. Jak przejść przez kryzys? Prosto… Zachęcam do uzdrawiania relacji, które nas nie satysfakcjonują. Jest to możliwe i uczy nas prawdziwej bliskości. Warto zawalczyć o kogoś, kogo kochamy i stworzyć piękną, pełną miłości więź.

Bogusława M. Andrzejewska

Etapy uczuć

Psychologowie piszą o tym, że nasz związek miłosny przechodzi przez pięć charakterystycznych etapów. Każdy z nich jest przez nas wyraźnie odczuwany i powinien mieć miejsce w relacji. Jednak nie zawsze sobie na to pozwalamy, ponieważ nasze wyobrażenie o miłości jest na ogół zbyt romantyczne, by dać przestrzeń dla rozwoju i zrozumienia. Oczekujemy, chcemy, pragniemy, a zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, że dwoje ludzi spotyka się ze sobą właśnie dla wewnętrznego wzrastania, w nie wyłącznie dla przyjemności.

Rozczarowani partnerem zakrzykną teraz: a gdzież tu przyjemność, przecież to ustawiczna szarpanina i udręka, jedna po drugiej! Otóż to pozory. Gdybyśmy zechcieli wyjść poza własne oczekiwania i zrozumieć sens bycia z drugą osobą, zobaczylibyśmy piękno tam, gdzie nie chcemy go dostrzec. Niestety, w związku jest tak, jak na wysokogórskiej wycieczce: aby rozkoszować się zachwycającymi widokami, trzeba najpierw wdrapać się na szczyt.

Pierwszy etap miłosnej relacji wszyscy znamy: to stan zakochania, zachwytu, szczęścia i różowych okularów, które pozwalają nam cieszyć się partnerem i nie dostrzegać jego wad. Jest on idealny. Jest cudowny. Jest kochany. Cokolwiek zrobi, potrafimy go rozgrzeszyć, jeśli tylko przyniesie odpowiednio wieki bukiet kwiatów i powie, że jesteśmy najpiękniejsze. Rzecz jasna mówimy tu o przeciętnym związku. Nie rozpatrujemy sytuacji, w której ktoś przekracza dopuszczalne normy. Chociaż znam przypadki, kiedy kobieta kocha nawet wtedy, gdy jest bita i poniżana. Jednak nie o tym ten artykuł.

Drugi etap związku jest kontynuacją pierwszej fazy. Być może mniej fruwamy w powietrzu z zachwytu i w brzuchu już mniej motyli, ale nadal szczęśliwie wijemy gniazdko. To czas poważnych decyzji, zakładania rodziny, zamieszkania razem, ślubu, kupna domu – zależnie od sytuacji, planów i możliwości. Zaczynamy podchodzić do życia poprzez pryzmat MY a nie JA. Na spotkania z innymi znajomymi umawiamy się zawsze razem, planujemy spędzanie czasu we dwoje, budujemy wspólnotę.

Któregoś dnia przychodzi trzeci etap, nazywany rozczarowaniem. Narasta on niepostrzeżenie i dojrzewa za naszymi plecami poprzez wszystkie chwile, kiedy partner zawiódł nasze oczekiwania. Kiedy już nas nie zachwyca i nie podnieca, bo leży nieogolony na kanapie, nogi mu śmierdzą, a jego skarpety walają się w najmniej odpowiednich miejscach. Szarpiemy się w ambiwalentnych odczuciach, bo tak bardzo chciałoby się przytulić… ale przecież nie da się do takiego brudasa…

Oczywiście scenariusz może być też całkiem inny. On może nadal pachnieć i dbać o siebie, nawet bardziej niż zwykle, ale może patrzeć przez nas na wylot. Nie zauważa nowej fryzury, jest zimny jak lodówka i coraz częściej nie wraca na noc. Gdzieś w ciemnościach układa sobie całkiem inne życie z kimś innym, kto któregoś dnia staje w naszych drzwiach z wydętym ciążą brzuchem i mówi: on jest teraz mój, zrób mi miejsce w jego życiu.

Zbyt dramatycznie? Owszem. O wiele częściej rozczarowanie bywa raczej prozaiczne. On nas nudzi. Nie pomaga w domu. Przynosi za mało pieniędzy. Nie chce wychodzić z nami do kina. Nie lubi naszych koleżanek. Nie chce zajmować się dziećmi. Warczy, kiedy o coś prosimy. I któregoś dnia przemęczone codziennością stajemy przed cieknącym kranem, patrzymy na wyrwany z szafki zawias, który miał być naprawiony dwa miesiące temu i zadajemy sobie pytanie: po co mi ten wałkoń, kiedy i tak wszystko muszę robić sama? A wtedy on pojawia się w kuchni i opryskliwie krytykuje lekko przypalone kotlety.

W taki lub podobny sposób kropla przepełnia kielich. Podejmujemy decyzję, że się wyprowadzamy/rozwodzimy/rozstajemy/wyrzucamy go z domu (niepotrzebne skreślić). To ruch energetyczny, który nie pozwala nam przejść do następnej czwartej fazy – prawdziwej miłości. Bo prawdziwe uczucie polega na tym, że kochamy bezwarunkowo. Nie wymagamy cudów, nie oczekujemy ideału, tylko bliskości, obecności, wspólnego dawania i brania. Prawdziwym uczuciem kochamy człowieka takiego, jakim jest – tak po prostu ze wszystkimi słabościami. Kochając, szukamy sposobów by wesprzeć partnera i jednocześnie zadbać o siebie. Staramy się też zadbać o nasz związek, a nie wyłącznie oczekiwać.

W innych artykułach o związku podpowiadam, jak dbać o małżeństwo i o to, by być kochaną i szczęśliwą. Nie będę tu ponownie wszystkiego streszczać. Podpowiem tylko, że trzy filary szczęśliwego związku, o których stale opowiadam i tutaj znajdą swój sens, stając się doskonałą receptą na przejście przez etap rozczarowania. Podniesienie poczucia wartości sprawi, że znowu poczujemy się atrakcyjne i pożądane. Równowaga w dawaniu i braniu pomoże wyjść z nadmiernego zmęczenia i brania wszystkich obowiązków na siebie. I wreszcie najważniejsze: właściwa komunikacja może okazać się kluczem do zgody w pozostałych problemach.

Warto podkreślić, że pozytywne przejście przez etap rozczarowania nie oznacza poddania się i zgody na upokorzenie, zmęczenie czy poczucie bycia ignorowaną lub wykorzystywaną. Związek można uratować rozmawiając o tym, co dla nas ważne. Czasem wystarczy powiedzieć, czego oczekujemy, a jeśli to nie działa – napisać wielką kartkę i przykleić na ekranie telewizora. Czasem trzeba spokojnie porozmawiać i przyznać się otwarcie: „przestaję ciebie kochać, zadbaj proszę o siebie” albo „pomóż mi przy dzieciach, bo nie daję rady, jesteś mi potrzebny”. W większości wypadków to skutkuje. A mamy przecież jeszcze wiele innych opcji – od propozycji kompromisu, poprzez kuszenie nagrodą, a na psychologicznej terapii małżeńskiej kończąc. Ważne, by zrobić to, zanim wygasną resztki miłości, bo potem może być już za późno i nikomu już niczego się nie chce.

Czwarty etap to prawdziwe uczucie, w którym ze wzruszeniem patrzymy na partnera i kochamy go takim, jakim jest. Bez żadnych roszczeń, wybaczając, że nie jest księciem z bajki. A on nam odwzajemnia tym samym, bo – jakkolwiek by nasza samoocena nie była wysoka – żadna z nas nie jest ani Dziesiątym Cudem Świata ani ideałem żony. Każda z nas to trochę zołza, która potrafi partnerowi dokopać i od czasu do czasu strzelić focha lub wyżyć się na nim za swój zły dzień. I nie potrzebujemy do tego PMS-u.

Piąty etap natomiast to wielka Moc, która wyrasta z umiejętności uczenia się na błędach. To rozwój wewnętrzny wspierany wzajemną drogą przez życiowe zakręty. To wielkoduszność, wyrozumiałość, ciepło i serdeczność. To zaufanie i współdziałanie, a wreszcie spokojne bycie razem w zaufaniu, że obok nas jest zawsze ktoś, na kogo możemy liczyć. To także pozytywne przenoszenie tych jakości na dzieci i na przyjaciół.

Opisane etapy bardzo ładnie odzwierciedlają cykle energetyczne, o których mówimy w Prospericie. Cykle wyróżniamy trzy. Ten pierwszy to w przypadku analizy związku stan zakochania i tworzenia więzi. Tu energia mocno szybuje w górę. Drugi to tak zwany etap kryzysu – myślę, że też bardzo jednoznaczny z opisanym rozczarowaniem. To czas, kiedy energia spada w dół i mamy ochotę ze wszystkiego zrezygnować. I wreszcie: trzeci cykl energetyczny to w relacji dojrzała miłość oparta na wzajemnym rozumieniu siebie i swoich słabości. Energia znowu idzie w górę, lecz bez szaleństwa, jak w stadium zakochania. Bardziej stabilnie.

W Prospericie największy nacisk kładziemy na mądre przejście przez etap kryzysu. Na szukanie rozwiązań i odnajdowanie w sobie siły, by uporać się z problemem. Najgorszym wyjściem w tym okresie jest ucieczka, czyli rezygnacja z tego, co robimy (np. z małżeństwa), ponieważ postawa taka koduje w podświadomości poczucie przegranej. To dotyczy także relacji. Taki wzorzec powoduje, że w kolejnych  działaniach też będziemy przegrywać. Dlatego kobiety, które rezygnują ze związku w etapie kryzysu (rozczarowania), nie są w stanie znaleźć szczęścia w miłości. Za każdym razem historia się powtarza. Kolejne związki nieuchronnie rozpadają się na tym samym etapie. I każda kolejna relacja jest coraz trudniejsza.

Bogusława M. Andrzejewska