Pielęgnowanie związku

Często piszecie do mnie z pytaniem o szczęśliwy związek. Jak to zrobić, by trwał tyle lat, jak u mnie? Jak być szczęśliwym we dwoje? Jak cieszyć się drugą osobą, jej obecnością, bliskością , a nawet intymnością. Piszecie, że to wcale nie jest takie proste. Chcę zatem wyraźnie powiedzieć, że macie rację – proste to nigdy nie było. To właśnie ta ciężka praca i ten wysiłek, o którym tyle opowiadam, kiedy gloryfikuję długoletnie relacje.

Warto sobie uświadomić, że każdy związek przechodzi przez różne fazy. Pierwszy podział to ten na stan zakochania i stan dojrzałej miłości. Kiedy jesteśmy zakochani wszystko jest proste. Partner jest cudny, pachnący, słodki jak ciasteczko i każda chwila z nim nas upaja. Nie jest wtedy trudno być razem, bo oboje staramy się być blisko siebie i cieszymy się intymnością, wspólnym spędzaniem czasu, wzajemnym poznawaniem siebie i dogadzaniem sobie nawzajem.

Potem pojawia się drugi etap – według naukowych szacunków to około 4 lat, ale zapewne to ogólnik i w każdym przypadku może trwać krócej lub dłużej. Wychodzimy ze stanu zakochania i wchodzimy w etap przyzwyczajania. Partner już nas nie zachwyca. Czasem nawet wolimy, jak wraca później i mamy więcej czasu dla siebie. Pojawia się rozdrażnienie. Przeszkadzają nam rozmaite nawyki drugiej osoby. Przeszkadzają rzucone niedbale skarpetki, brudna patelnia na kuchni, puste opakowanie po serku w lodówce. Zaczynamy kłócić się o drobiazgi, bo z tych drobiazgów składa się życie, a my nie chcemy tych skarpetek, patelni, pustych folii po jedzeniu w lodówce.

W różnych związkach jest różnie. W każdym inaczej. Jedni kłócą się w dzień, ale godzą w nocy, bo pielęgnują seksualną bliskość i w ten sposób małżeństwo sobie całkiem dobrze radzi. Powstaje specyficzna równowaga pomiędzy tym, co nas wkurza, a tym, co nas cieszy. Inni gryzą się w język i powtarzają pod nosem, że nikt nie jest idealny. Odnajdują pozytywny punkt widzenia na to, że związek przestał być cudny, a stał się nudny lub trudny. Jeszcze inni chcą być wierni przysiędze złożonej przed ołtarzem, więc spuszczają głowę i przyjmują to, co jest, nie oczekując niczego więcej.

Ale są i tacy, którzy nie chcą trudności i uciekają od partnera, szukając miodu gdzieś indziej. Wchodzą w kolejny związek, nie wiedząc, że on też za jakiś czas spowszednieje. Żadne zakochanie nie trwa przecież wiecznie, można więc skakać od partnera do partnera i nigdy nie być w naprawdę stałym związku. Znam takich ludzi. Można też zakończyć związek na tym etapie, wychowywać dzieci i pozostać w sferze osobistej samotnym do końca życia. Też znam takie osoby. Każdy wybiera po swojemu i niektórzy świadomie chcą pozostać sami, bo tak im po prostu lepiej.

Warto jednak wiedzieć, że można być w szczęśliwym związku, jeśli wejdziemy w permanentny stan zakochania. To naprawdę możliwe, ale wymaga pewnego wysiłku. Kiedy partner zaczyna nas drażnić zwykłymi rzeczami – chrząkaniem, tupaniem, zostawianiem naczyń, paleniem, chodzeniem po domu w samych majtkach – to znak, że wypaliło się zakochanie. To, co warto wtedy zrobić, to każdego dnia przypominać sobie dlaczego się zakochaliśmy. To pierwsza rzecz – takie dobre wspomnienia, od których lekko drży serce.

Druga rzecz to świadoma praca nad związkiem. Wspólne wyjścia, wspólne działanie, wspólne wyjazdy, wspólne przygotowywanie posiłków lub inne rzeczy, które kiedyś nas cieszyły. Miłość należy pielęgnować i podsycać. Wymyślać takie rzeczy, które cofają nas w czasie do stanu zakochania. Do tej fazy związku, która była jak z bajki, kiedy spijaliśmy sobie z dzióbków. Jest trudniej, bo zwykle są już dzieci, czujemy się zmęczeni, mamy mniej czasu. Ale ten wysiłek jest wart każdej ceny. Tak buduje się szczęśliwe małżeństwo.

Pewne rzeczy kojarzą się z przyjemnością i dobrem. Zakotwiczamy to w podświadomości swojej i partnera i potem dążymy do tego dobra. Zatem pielęgnowanie związku to nie tylko puste i piękne słowa. To działa. Jakiś czas temu mój mąż wkurzył mnie czymś, co zrobił. Nawarczałam na niego, a on jak tylko mnie przeprosił, od razu zaproponował wspólny wyjazd w góry w najbliższy weekend. Zaskoczył mnie tym, ale też zrozumiałam od razu, że wspólny wyjazd to jego sposób na bliskość. Na wyjazdach mamy czas dla siebie od rana do wieczora i zawsze bardzo celebrujemy miłość. Każdy nasz wyjazd jest jak miodowy miesiąc. Kiedy się pokłóciliśmy, mój mąż od razu szukał sposobu na uzdrowienie naszej relacji. Spakowaliśmy się błyskawicznie, a wyjazd był naprawdę udany i szybko zapomnieliśmy o kłótni. Warto mieć takie asy w rękawie, jak wspólna wycieczka.

Trzecia rzecz to miłosna komunikacja. Zauważyłam, że ludzie w małżeństwie nieświadomie włączają tryb zadaniowy i na pewnym etapie zwracają się do małżonka głównie: „zrób to”. Jeśli dodamy do tego ciągłe krytykowanie szwagra czy teściowej albo negatywne plotkowanie o wspólnych znajomych to tworzymy komunikację zabójczą dla związku. Zatem ważną rzeczą jest dbanie o to, by każdego dnia mówić do siebie z miłością. Jeśli nie da się na okrągło, to chociaż wieczorem znajdźmy dziesięć minut, by przytulić się do ukochanej osoby i powiedzieć: „kocham cię, cieszę się, że jesteś”.

Czwarta rzecz to wspólne rytuały, które wzmacniają więź. Pisałam o tym wiele razy. Na przykład codzienne całowanie się w usta zbliża ludzi. To taki bardzo intymny gest, który zakotwicza poczucie bliskości, miłości i przynależności. Gdyby naukowcy robili na ten temat badania, na pewno napisaliby, że pary, które każdego dnia całują się w usta, nigdy się nie rozchodzą. Mamy z mężem powyżej sześćdziesiątki, a każdego dnia pilnuję, by dać sobie odrobinę czułości. Kiedy ja zapominam, on to robi. Bo to rytuał. Mój mąż nie wyjdzie do pracy, jeśli mnie nie pocałuje. Ale to może być też wspólne picie herbaty wieczorem – co kto lubi.

Miłość wszystko uzdrawia. Dodałabym zatem piąty warunek – by zawsze pamiętać o kochaniu. Kiedy się pokłócimy, kiedy coś się zadzieje nie tak, warto – kiedy tylko emocje opadną – pomyśleć o tym, że kochamy tego człowieka, który jest obok. Warto poczuć w sercu tę miłość, pozwolić jej ogrzać serce. Naprawdę uwierzcie mi – lepiej kochać niż mieć rację i stawiać na swoim albo udowadniać drugiej osobie, że jest idiotą. Idiotów też da się kochać i ta miłość cieszy tak, jak każda inna. Bo miłość jest szczęściem samym w sobie.

Pamiętajmy zatem, by także siebie wypełniać miłością. Kto kocha siebie, jest kochany. Kto szanuje siebie, jest szanowany. Kto ceni siebie, jest doceniany. Kto jest lojalny wobec siebie, nie bywa zdradzany. Uniwersalny sposób na szczęśliwy związek, to kochanie siebie. Tego punktu nie może tu zabraknąć. Schodzimy na Ziemię po naukę kochania samych siebie i każdy partner nas tego przecież uczy, najlepiej jak tylko potrafi. Nawet ten najtrudniejszy, a może szczególnie taki właśnie.

Drugi podział jakości uczuć zazębia się trochę z pierwszym. Związki dzielą się na wiele powtarzających się cykli energetycznych. Przechodzą więc co jakiś czas fazę kryzysu. Nie omija to nikogo. Warto mieć świadomość, że każda faza mija. Jest tylko sprawdzianem naszych umiejętności przetrwania. Naszego poziomu kochania siebie. Naszej wytrwałości i wiary w siebie. Naszego rozumienia życia oraz zdolności do rozwiązywania problemów. To my decydujemy za każdy razem, czy wybieramy gniew czy miłość, dumę czy wybaczenie.

A na koniec dla porządku dodam, że piszę tutaj o zwyczajnych ludziach i zwyczajnych związkach. Pomijam patologiczne przypadki – nie każdy umie być w relacji i czasem rozstanie bywa najlepszym wyjściem.

Bogusława M. Andrzejewska

Wiarygodność

Pisałam już na ten temat, ale pewne rzeczy warto powtarzać. W internecie stale pojawiają się dziwne treści, które mają za zadanie uczyć ludzi rozróżniania. Dzisiaj samo zajmowanie się duchowością nie jest niczym nadzwyczajnym. Wznosząc energię musimy umieć rozpoznać, co pochodzi ze Światła. Z jednej strony – dualizm jest tylko nauczycielem, ponieważ wszystko jest potrzebne. Ale z drugiej – tylko Światło nas rozwija i uzdrawia.

Dla tych, którzy chcieliby ten wątek lepiej zrozumieć, przypomnę legendę o Buddzie, którego wabił demon Maya. Naszym zadaniem jest zauważyć i rozpoznać to, co nam szkodzi. Na przykład negatywne emocje – szkodzą, to oczywiste. Są jak Maya. Wszelkie teksty o tym, że można sobie pozwalać na bycie w niskich emocjach – w smuteczku, w uzasadnionej złości, całymi latami w żałobie – wprowadzają w błąd. Takie emocje szkodzą nam jako żywym istotom, na wszystkim poziomach. Rozróżnianie tego, co pochodzi ze Światła i tego co z mroku, jest dla nas bardzo ważne. Bez tego nie ma prawdziwego rozwoju.

Ale największą pułapką są artykuły „pseudo duchowe”, które prowadzą na manowce. Są celowo produkowane przez niskie energie, aby testować naszą wiarę i naszą umiejętność rozróżniania. Do takich artykułów należą wszystkie te, które ośmieszają Anioły albo Kroniki Akaszy. Ostatnio znowu coś się pojawiło, jakiś dziwoląg, który udowadnia podobno, że Kroniki są prowadzone przez niskie byty. Nie traciłam cennego czasu na czytanie takich rzeczy. Ale inni tracą, a potem pytają mnie o zdanie. Potrzebują z jakiegoś powodu, by ich wesprzeć w Prawdzie. A ja należę do tych, którzy są umocowani w Świetle bardzo mocno. Jak sądzę – już do końca tego wcielenia, bo niewiele przede mną.

I tu Was zaskoczę – umocowana jestem w Świetle nie poprzez wiarę, tylko poprzez logikę. Zawsze byłam logiczna, a moje ulubione rozrywki z czasów młodości, to rozwiązywanie zadań matematycznych. Matematyka jest spójna. Cenię to, co jest sensowne i spójne. Dlatego cenię Kroniki Akaszy. Zarzuty wymyślane przez służących ciemności są tak pozbawione logiki, że nawet nie mam powodu, by chociaż przez chwilę zwątpić. I tym się ponownie z Wami dzielę. Zobaczcie, dlaczego Kroniki Akaszy są ze Światła i nie miejcie nigdy w tym wątpliwości.

Jeden z największych Nauczycieli powiadał: „po owocach ich poznacie”. Tego się trzymam. Kiedy wchodzę w Kroniki i słucham, co Mistrzowie mówią, to czuję wielką bezwarunkową miłość. Także do tych ludzi, których nie lubię i troszeczkę chciałabym czasem usłyszeć krytyczne słowo na ich temat. Ale w Kronikach nie usłyszę nic złego o nikim. Każda ludzka istota jest tam nazywana Światłem. Jeśli zatem takie są niskie byty, które nas wprowadzają w błąd, to ja szanuję takie „byty”, podziwiam je i polecam wszystkim, by słuchali o miłości i uczyli się od nich Dobra. To fajne „byty”. Za takimi chcę iść i od takich się uczyć.

A całkiem poważnie – wiele razy mówiłam i powiem jeszcze raz: szukam Światła i Dobra, szukam miłości bezwarunkowej. Znajduję to wszystko w Kronikach Akaszy. Dlaczego zatem mam uwierzyć komuś, kto spreparował na użytek ciemności artykuł, który dewaluuje Kroniki? Jaki ma dowód? Bo sprawa jest oczywista: niskie energie ciągną ludzi w mrok, Wysokie do Światła. To takie proste. Kiedy zastanawiacie się, czy jakiś przekaz jest dobry czy nie, popatrzcie, czy niesie Światło czy mrok.

Wiem, że mi jest trochę łatwiej, bo czuję wibracje. Ale – po pierwsze, skoro ja czuję, to każdy może się tego nauczyć. Nie urodziłam się jasnowidzem i nadal się za jasnowidza nie uważam. A po drugie – można zwrócić uwagę na energię przekazu poprzez umysł też. Wysokie wibracje są pełne miłości i nikogo nie ośmieszają, nie krytykują. Mogą „ocenić” zachowania, rzeczy, działania. Mogą powiedzieć, że np. kradzież nie jest rzeczą pozytywną. Ale zawsze znajdą dobre słowo dla tego, który się kradzieży dopuszcza. Bo kierują się bezwarunkową miłością do wszystkich.

Niskie energie, ciemne byty, przekazy z ciemności zawsze oskarżają, oceniają, krytykują, ośmieszają i dewaluują. Bazują na niskiej samoocenie czytającego i manipulują nim w sposób bardzo oczywisty. Atakują zwykle to, co ma wysokie wibracje – to też dla mnie jasne. Odkąd pracuję z Kronikami Akaszy, wykonałam skok kwantowy w rozwoju. Oczyściłam rzeczy, których nie umiałam oczyścić przez dziesięć lat. Widzę i czuję rzeczy i energie w sposób, o którym nawet mi się nie śniło. Nauczyłam się kochać, rozumieć i akceptować ludzi, którzy postępują paskudnie. Kiedyś nie do pomyślenia. Nic zatem dziwnego, że ciemność chce odciągnąć ludzi od tego pięknego Boskiego Źródła Wiedzy i Uzdrowienia. Kroniki Akaszy to cudowna Moc!

Podobnie rzecz ma się z Aniołami. Nasi obrońcy i przewodnicy, dani nam przez Najwyższe Źródło jako niezawodne wsparcie na tym trudnym ziemskim poligonie są jednym z najcudniejszych zjawisk we wszechświecie. Istnieją tysiące zeznań z życia wziętych o tym, jak Anioły ratują od zła, jak pomagają, prowadzą do Światła. A i tak są też tacy ludzie, którzy bezprawnie mienią się duchowymi przewodnikami i krytykują Aniołów, opowiadając kłamstwa o ich chciwości i nieuczciwości. Kto szerzy takie opowieści? Przecież to oczywiste, że ciemność tworzy swoją propagandę jak najbardziej cwany polityk. Czarny pijar czasem odnosi skutek, bo ludzie nie lubią myśleć logicznie. Za to lubią się bać.

Ważne zatem, by szukać Dobra i Miłości. Tam gdzie jest tego dużo, tam jest Światło. Nie jest dla mnie ważne, jak kto co nazywa i jak ocenia. Idę zawsze w stronę Jasności – tylko tyle i aż tyle. Nie muszę się zastanawiać, jaki byt jest autorem jakiegoś przekazu. Czytam i czuję. A gdybym nie poczuła, to włączam umysł i sprawdzam, czy w przekazie jest krytyka i manipulacja czy wszechogarniająca miłość do Wszystkiego Co Jest. Wysokie energie kochają każdego. To fascynujące i uzdrawiające. Czuje się to mocno na poziomie serca i duszy. Warto nauczyć się słuchać serca.

My ludzie nie umiemy tak kochać. Oceniamy. Ciągle porównujemy: ten lepszy, ten gorszy, a tamten całkiem do niczego. Dla Aniołów i Mistrzów w Kronikach wszyscy jesteśmy Światłem w drodze do Boskości. To takie proste. I dzięki temu tak łatwo sprawdzić, czy przekaz jest z Najwyższego Źródła czy z dna piekła. „Po owocach ich poznacie”. To jedna z najmądrzejszych wskazówek. Nie musimy ślepo wierzyć, możemy sprawdzać, co nas wzmacnia i uzdrawia, a co nam szkodzi.

Bogusława M. Andrzejewska

Konflikty

Konflikt to nieodłączna część relacji. Ważne, by umieć ze sobą rozmawiać i pokazywać to, co ważne dla nas. A także to, co jest dla nas zupełnie nie do przyjęcia, czego sobie nie życzymy. Czasem dramat rodzi się z błahostek. Komunikacja zatem to podstawa. Kiedyś moja bardzo dobra – jak sądziłam – znajoma wyrzuciła mnie ze znajomych na FB. Ponieważ uznałam, że to psikus facebooka, napisałam do niej z pytaniem, co też się stało. Odpowiedziała, że napisze później, po czym zablokowała mnie, aby nie musiała ze mną rozmawiać. Po wielu latach bliskości, kiedy przegadałyśmy ze sobą miliony godzin, nie miała odwagi, by zwyczajnie mi nabluzgać za coś, co jej się nie podoba. Do dzisiaj nie wiem, o co poszło, poza tym, że inna nieprzyjazna mi osoba bardzo mnie w jej oczach oczerniła. Ale nie o braku komunikacji chciałam Wam napisać, lecz o pewnej prawidłowości, którą widzę.

Dzisiaj Facebook pokazał moje posty sprzed lat, a w nich między innymi moje własne peany na temat pewnej „uzdrowicielki”, która mieniła się być moją przyjaciółką. Bardzo ją wspierałam i promowałam do tego stopnia, że inne osoby zwracały mi na to uwagę. Obraziła się na mnie zupełnie nieoczekiwanie, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Kiedy ustawiłam w rządku wszystkie osoby, które w moim życiu bez żadnego powodu, bez żadnej kłótni po prostu wywalały mnie ze znajomych, okazuje się, że za każdym razem były to dziewczyny, którym bardzo pomagałam. Promowałam je, polecałam, posyłałam do nich moich klientów.

A w epoce „przed internetem” utrzymywałam z własnych skromnych dochodów. Wiele lat temu „przyjaciółka”, której dawałam dach nad głową i jedzenie zwyczajnie mnie okradła. Potem inna znajoma, która mieszkała tygodniami u mnie, bo nie miała na chleb, której co rano podawałam kawę do łóżka i rozpieszczałam na wszystkie możliwe sposoby, obraziła się z powodu zwykłego nieporozumienia. Nie dała się przeprosić i wylała na mnie tyle pomyj, że wszystkie morza podniosły swój poziom co najmniej o metr. Taki miałam wtedy wzorzec, to oczywiście moja lekcja. Ale też cenne spostrzeżenie dla Was: jak ktoś chce psa uderzyć, to sam kij wystruga. Nie zapominajcie o tym. Bycie dobrym dla innych nie wystarcza. Trzeba też kochać siebie.

Co ciekawe – mi też różne osoby niosły bezcenne wsparcie w trudnych sytuacjach. Wszystkie są ze mną w dobrych stosunkach do dzisiaj. Natomiast te, którym dawałam z siebie bardzo dużo, poobrażały się na mnie, kiedy już zapełniły swoje worki i skrzynie dzięki mojej pomocy. Pokazuję tutaj bardzo ważny wzorzec zaburzenia równowagi pomiędzy dawaniem i braniem. W swojej nadopiekuńczości dawałam za dużo i nie zauważałam, że niektórzy nie umieją przyjmować bez poczucia winy. A poczucie winy rodzi agresję. Kiedy jesteśmy zbyt dobrzy, by nam w oczy coś zarzucić, wymyśla się jakieś powody z sufitu i oczernia poza plecami.

Domyślam się, że nie jestem żadnym wyjątkiem. Wielu z Was doświadczyło za swoją życzliwość niewdzięcznego potraktowania. Mnie dzisiaj zaskoczyło odkrycie, że ten wzorzec dotyczy niemal wszystkich, którzy z własnej woli odsunęli się ode mnie i traktują mnie jak wroga. Staram się rozumieć innych i dobrze ich traktować, choć pewnie nie zawsze mi się udaje. Święta z całą pewnością nie jestem. Cierpliwie szukałam więc przyczyny, która jest we mnie zapalnikiem. Okazało się, że najczęściej wkurzam ludzi, których wspieram. Wspomnianą wyżej „uzdrowicielkę” polecałam w dobrej wierze moim klientkom. Ktoś kiedyś powiedział mi, że powinnam sama wykonywać określone procesy, bo potrafię. Tak, umiałam, ale ja spokojnie wiązałam koniec z końcem, a mojej zaprzyjaźnionej „uzdrowicielce” było wtedy ciężko. Podobnie było z kilkoma innymi osobami, które bezinteresownie promowałam u siebie. Finalnie zablokowały mnie, chociaż uczciwie przyznaję, że nigdy nie doszło do żadnej wymiany zdań, do żadnego sporu.

Piszę o tym ku przestrodze. Życie pokazuje, że powinniśmy zawsze stawiać siebie na pierwszym miejscu. Czasem myślę też, że wszechświat utarł mi nosa nie tylko za nadmiar w dawaniu, nie tylko za brak wiary w siebie, nie tylko za większą troskę o innych niż dbałość o własny interes, ale także za to, że chciałam za innych rozwiązywać ich problemy. Nadopiekuńczość. Branie odpowiedzialności za cudzy los. Potrzeba naprawiania świata. Tak – taka byłam. A ludzie mają sami nad sobą pracować. Nasza pomoc nie może ich wyręczać.

Zaczęłam od podniesienia poczucia własnej wartości i zwiększenia wiary w siebie. Od kilku lat stawiam siebie na pierwszym miejscu i nie angażuję się w rozwiązywanie problemów innych osób. Mam troje sprawdzonych przyjaciół i nie pozwalam sobie na zaufanie ludziom, którzy zwyczajnie potrzebują mojej energii dla siebie. Ciężka nauka dla Starej Duszy, która chciałaby zbawić każdego. Ale bardzo cenna. Dzielę się z Wami, abyście czasem ugryźli się w rękę, zanim oddacie całych siebie ludziom, którzy na to nie zasługują.

Klientów za to mam wspaniałych. Przychodzą do mnie cudowni ludzie i nadal jestem zachwycona pracą, którą wykonuję. W tym obszarze energia działa u mnie idealnie. Przyciągam same świetliste, mądre dusze. Myślę, że działa tutaj wymiana energetyczna. Konflikty pojawiały się zawsze wtedy, kiedy przesunęłam granice i pozwalałam sobie na bliskość z kimś, kto deklarował przyjaźń. Zwykle zaczynało się to od prezentu albo jakiegoś „bezinteresownego” działania na moją rzecz. A jak już mnie oswojono, to taki „przyjaciel” czerpał bez końca. Rósł z moim wsparciem, a kiedy stawał się silny, pozbywał się mnie ze swojej przestrzeni.

To oczywiście mój wzorzec. Nie obwiniam żadnego „pasożyta” za to, że najadł się mojej energii i teraz mnie oczernia. Sama na to pozwoliłam. Rozumiem też, że obgadywanie mnie za plecami daje mu poczucie bezpieczeństwa. Nie jest mi też przykro, że niektórzy ludzie wierzą jemu, a nie mnie. To pozytywne, bo automatycznie następuję selekcja. Ktoś, kto mnie szanuje i ceni, nie uwierzy osobie, która o mnie plotkuje. Koń jaki jest, każdy widzi. Kto rezonuje z plotkarzem nie będzie dla mnie dobrym towarzystwem. A szczerze mówiąc – nie słyszę już od dawna żadnych plotek o sobie, żyję więc w spokoju.

Mam nadzieję, że ten energetyczny mechanizm jest dla Was czytelny. Nie poddawajcie się nadmiernemu współczuciu tylko dlatego, że możecie komuś pomóc. Twórzcie zawsze wymianę energetyczną, kiedy kogoś wspieracie. Człowiek to jedyna istota bez zahamowań gryząca rękę, która ją karmi. Zwierzęciem w takiej sytuacji może kierować lęk, bo nie wie czy za miską nie kryje się nóż albo siatka czy sznur. Człowiek doskonale wie, co robi i zwyczajnie lubi niszczyć tych, którzy lśnią mocniej niż on sam. Jeśli dzielicie się z kimś, bo macie czegoś więcej, to nie zapominajcie, że ta osoba Wam zazdrości. Zamiast wdzięczności może odczuwać złość, ze Wy macie, a ona nie. Stąd prosta droga do konfliktu, na który niczym nie zasłużyliście.

Bogusława M. Andrzejewska

Sukces we dwoje

Nie jest sztuką zakochać się, wydać za mąż, rodzić dzieci – każdy to potrafi. Sztuką jest kochać w słońcu i w deszczu, w smutku i chorobie. Być, wspierać, wybaczać i doceniać miłość, którą się dostaje w drobnych gestach, w czułości, w uśmiechu…. Nie jest ta wiedza popularna w epoce szybkich rozstań, roszczeń, oczekiwań i punktowania ludzkich błędów. Kiedy patrzę przez pryzmat energii, widzę często tylko nierealne marzenia o ślubnej sukni i byciu księżniczką rozpieszczaną przez bogatego małżonka. To może się zderzyć z rzeczywistością bardzo boleśnie. Im mniej mamy do zaoferowania, tym szybciej lądujemy poza związkiem, pełne złości na życie.

Bo związek dwojga ludzi to gra dwóch serc. Piękna i duchowa. Zaawansowana jak najwyższy poziom brydża, gdzie gramy będąc z sobą w parze – z całym światem po drugiej stronie. Liczy się zrozumienie i współpraca. Liczy się wrażliwość na drugiego człowieka. Liczy się wspólne działanie. Jeśli umiemy słuchać siebie nawzajem, jeśli dostrzegamy każde drgnienie oka i słyszymy bicie własnych serc, wygrywamy. I wtedy tworzy się prawdziwy stały związek. Układ pełen miłości, która nigdy nie zawiedzie. Która będzie przy nas w najtrudniejszych chwilach naszego istnienia.

W tym roku mija czterdzieści lat, odkąd jesteśmy razem z moim mężem. Jak każdego – zdumiewa mnie szybki bieg czasu, który nie zostawia nam ani chwili, tylko galopuje jak oszalały. Dopiero co zakochaliśmy się w sobie i tak niedawno mąż przenosił mnie po ślubie przez próg domu. Jakby wczoraj. A tymczasem minęło niemal pół wieku. Ale dzisiaj nie o tym, jak szybko mija czas. Dzisiaj o tym, ile ze sobą przeżyliśmy.

Zdumiewa mnie moja siła i odwaga do zmierzenia się z piekłem, przez które oboje przeszliśmy. Skąd się we mnie wzięła? I jak sobie z tym wszystkim dałam radę? Dzisiaj jestem z siebie taka dumna i właśnie dlatego tyle o tym piszę. Bo z perspektywy świeżo upieczonego małżeństwa nie widać tej niesamowitej drogi, która rozwija się przed nami jak wielobarwny dywan. A jest ta droga czymś godnym nie tylko pochwały, ale i nauki dla innych. To wielki dar umieć przejść ją z miłością i wybaczeniem.

Na pewno na plan pierwszy wysuwa się nasz wielki wspólny koszmar, który przeżyliśmy jako para w wyniku fatalnego błędu mojego męża. Nie obwiniam go. Wiem i rozumiem, że skoro nasze dusze wybrały siebie nawzajem na tę wspólną drogę, to w tej umowie jest i mój udział. Nie tylko zgodziłam się cierpieć, ale w jakimś stopniu zaprosiłam to doświadczenie. Ono miało mnie nauczyć – po pierwsze wybaczania, po drugie – asertywności i chronienia własnej rodziny, po trzecie wielkiej siły, by pokonać chciwych, niedobrych ludzi. A po czwarte – kochania siebie.

W stałych pełnych miłości związkach wybaczanie i rozumienie jest na pierwszym miejscu. I zauważam, że ludzie wcale nie umieją sobie wybaczać. Ludzie zwyczajnie się rozwodzą i szukają kogoś innego, kto nie będzie popełniał błędów. A miłość – w moim rozumieniu – to właśnie przyjmowanie drugiego człowieka także z jego błędami i negatywnym działaniem. Jeśli kochamy tylko wtedy, kiedy partner jest dla nas miły i dobry, to nie żadna miłość. To zwyczajna wdzięczność. Albo nawet tylko przyzwoitość.

Z duchowego punktu widzenia każda pomyłka mojego męża jest także dla mnie, dla mojej nauki i mojego wzrastania. Uciekanie w rozwód to wagary. Właśnie dlatego stawiam długotrwałe związki na piedestale, bo to są ludzie, którzy nigdy nie uciekali z lekcji, tylko cierpliwie je odrabiali, dzień po dniu. Mało kto, chce to zauważyć i docenić. A to najwięksi pracownicy Miłości, godni największych laurów. Uważam, że takie Dusze bardzo dużo tu przepracowały na Ziemi i poprzez moc kochania bardzo ładnie się wzniosły.

Nie uzurpuję sobie prawa do świętości. Ja sama też popełniałam w związku błędy i pewnie nadal popełniam. Jestem tylko człowiekiem w drodze do Miłości. Szukałam jej w sobie tak, jak potrafiłam najlepiej i jakże często potykałam się o gniew czy zazdrość. Mój dzielny mąż umiał mnie z tym wszystkim przyjąć i kochać. Oboje wykazaliśmy się wobec siebie wielką cierpliwością i jeszcze większym rozumieniem.

Pisałam wielokrotnie, że wybaczenie jest jedną z najważniejszych jakości, po jakie dusza schodzi na Ziemię. Kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę dar przebaczenia uwolni nas od wszystkich obciążających więzi energetycznych, odetnie od całej paskudnej karmy. Trudno przecenić tę jakość. W stałym związku zawsze znajda się do wybaczania powody. Jeśli więc dwoje ludzi trwa przy sobie i nadal z miłością patrzy sobie w oczy, to opanowali tę sztukę perfekcyjnie. Dla mnie są bliżej oświecenia niż mantrujący jogini.

Rzekłabym też – kto umie wybaczyć i kochać, ten spłacił wszystkie karmiczne zobowiązania i odrobił wszystkie lekcje. Ale jest i drugi ogromnie ważny temat – kochanie samego siebie. Schodzimy na Ziemię po miłość do swojej własnej istoty. Po docenienie i zachwyt swoją boską naturą. Po odkrywanie swojego wewnętrznego piękna. Dopóki ktoś nas kocha i każdego dnia patrzy na nas z miłością, wzmacnia w nas ten wzorzec i pokazuje, że pięknie trzymamy energię.

Warto przypomnieć, że partner jest najdoskonalszym lustrem i nieocenionym szlifierzem naszego wewnętrznego diamentu. Im więcej we mnie kochania siebie, tym bardziej jestem kochana. Im więcej lojalności i szacunku do siebie, tym bardziej udana relacja. Świat nie składa się z mężczyzn (kobiet) dobrych i złych, tylko z wędrujących odbić naszej wewnętrznej matrycy. Dostajemy zawsze to, co mamy w sobie. A jeśli nie dostajemy nic, chociaż chcemy miłości, to na coś w środku nie ma przyzwolenia, czegoś w nas samych brakuje.

Nie każdy musi być w związku, nie każdy musi chcieć w nim być. Świat jest wielobarwny i doświadczamy rozmaitych przejawów kochania. Jednak wieloletnie pełne miłości związki to dla mnie zawsze najwyższa sztuka życia. Tutaj na Ziemi niewiele rzeczy może jej dorównać. Z Miłością pozdrawiam dzisiaj wszystkich, którzy przetrwali życiowe burze i kochają dzisiaj tak samo, jak kiedyś, przekuwając każdy spór w mądrość i każde rozczarowanie w zrozumienie.

Bogusława M. Andrzejewska

Kochanie

Najważniejsze jest bycie w stanie miłości. Najpierw do siebie, potem do innych, do świata, zjawisk, wszystkiego, co Was otacza. Bycie w miłości jest spontanicznym wchodzeniem w Stan Łaski. Stan, który pozwala nie tylko na odczuwanie szczęścia, ale także na doświadczanie i przyciąganie jeszcze więcej dobrych rzeczy z otaczającego Was świata. Bycie w stanie miłości jest tak naprawdę celem samym w sobie. Człowiek schodzi na Ziemię właśnie po to, by nauczyć się bez problemu na zawołanie uzyskiwać ten stan.

To nie jest dar z zewnątrz. Każdy ma w sobie umiejętność kochania, tylko nie każdy tę umiejętność rozwija. To co ważne w duchowych czasach, w tym wzrastający duchowo świecie to właśnie rozwijanie umiejętności kochania. Im więcej w człowieku kochania, tym więcej w człowieku manifestacji jego boskiej natury. Tym więcej w człowieku odwoływania się do tego, kim jest w istocie. To najwyższy poziom duchowości i odnajdywanie swojej prawdziwej natury. Nie ma nic prostszego niż miłość. Zarazem nie ma nic potężniejszego niż miłość. Właśnie dlatego ta jakość jest na wagę złota.

Z miłości rodzi się najwięcej piękna, tego piękna, które tworzy się na poziomie materialnym. Ale z miłości powstaje też najwięcej piękna emocjonalnego: lekkości, radości, przyjemności, błogości. Człowiek jest najbardziej szczęśliwy właśnie wtedy, kiedy pozwala sobie na przepływ strumienia miłości przez swoje istnienie. Ten strumień miłości porywa go swoim pięknem, jasnością, lekkością i pozwala doświadczać tego, co naprawdę najlepsze i najpiękniejsze. Nie ma nic ponad to.

W życiu każdego człowieka pojawiają się rozmaite doświadczenia, czasem także bardzo trudne i bolesne. Niemniej jednak w każdej najtrudniejszej chwili można odnaleźć ślad miłości. Trzeba tylko nauczyć się, gdzie jej szukać. Ponieważ nawet wtedy, kiedy człowiek jest krzywdzony przez inną osobę, ma obok siebie kogoś, kogo kocha lub przez kogo jest kochany. Odwołanie się do miłości podnosi wibracje w taki sposób, że najczęściej człowiek jest w stanie znaleźć wyjście ze skomplikowanej negatywnej sytuacji.

Ludzie nie doceniają uzdrawiającej mocy miłości. Nie widzą i nie rozumieją, jak wiele mogliby zyskać, gdyby przenieśli uwagę z cierpienia na miłość. Wszędzie tam, gdzie uwaga ogniskuje się na miłości, pojawia się rozwiązanie. Pojawia się uzdrowienie. Pojawia się szczęśliwy obrót sytuacji. To miłość, radość i piękno prowadzą do jeszcze większej miłości, radości i piękna. I tutaj należy szukać rozwiązania wszystkich, nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. Nie w zamartwianiu się, nie w bólu i cierpieniu, nie w smutnym roztrząsaniu trudnych chwil.

O miłości mówi się bardzo dużo. Pisze się mnóstwo książek. Ludzie odmieniają ją przez wszystkie przypadki. Ale czasem zapominają, że miłość pojawiła się na świecie, aby ją odczuwać. Jej największa moc manifestuje się nie poprzez słowa, ale poprzez odczuwanie i działanie. Każde działanie w imię miłości, wszystkie słowa, które niosą w sobie prawdziwe uczucie, mają moc uzdrawiania rzeczywistości. Także tej na poziomie materialnym. Im więcej ludzi będzie miało odwagę, by eksperymentować z odczuwaniem i przejawianiem miłości, tym szybciej cała ludzkość dostąpi ogólnego uzdrowienia.

(spisała Bo Andrzejewska – marzec 2024)

Korzyści z Prosperity

Zachwycający zapach kwitnącej czeremchy wdziera się do mnie przez otwarte okno. Towarzyszy mu bajeczny śpiew ptaków i rześkie, pełne zieleni powietrze. Wiosna mnie rozpieszcza i serce wypełnia się zachwytem dla tej najpiękniejszej pory roku. Doświadczam jej w całej krasie w centrum wielkiego miasta, bo mieszkam w cudnym miejscu. Nawet nie muszę wychodzić z domu, bo wszystko mam tuż, pod samym oknem. A kiedy słońce świeci, zapala tysiące świateł w szybach parkujących wzdłuż ulicy samochodów i czuję się jak w świetlistym, magicznym korytarzu. To niezwykłe zjawisko. Kiedyś nie uwierzyłabym, że coś, co nie jest częścią zielonej natury może aż tak zachwycić. A jednak…

Kiedy kilkanaście lat temu przeprowadzałam się do obecnego mieszkania, było mi w gruncie rzeczy trochę smutno. Nie dlatego, że tamto miało nieco większy metraż, ale ze względu na otoczenie. Tuż obok miałam piękny duży skwer, na którym rosły czeremchy i jaśminy. Lubiłam tam chodzić na spacery. Przysiadałam na ławce i robiłam medytacje z Archaniołami. Poprzedni dom był nowy, miał czystą energię. Z łatwością napełniałam go dobrymi wibracjami. Wydawało mi się, że nie odnajdę się w starym mieszkaniu wypełnionym ciężkimi wibracjami i położonym w centrum przy ruchliwej ulicy.

Przez pierwsze tygodnie urządzałam się w nowym miejscu z poczuciem straty, ale któregoś dnia uświadomiłam sobie, że można inaczej. Sięgnęłam do wiedzy z Prosperity i podeszłam do nowego miejsca z optymizmem. Kupiłam nowe meble i dywany, ustawiłam kwiaty, poukładam wszędzie mnóstwo cudnych kryształów. Codziennie robiłam Reiki wypełniając ściany piękną energią. Pracowałam z Aniołami, grałam na kryształowych misach, aż któregoś dnia poczułam, że to najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Teraz tęsknię za swoim mieszkankiem, kiedy wyjeżdżam na wczasy.

Na kurs Prosperity zapisałam się jakieś trzydzieści lat temu, kiedy byłam w bardzo złej finansowej sytuacji. Wspominałam już o tym: na szkolenie zaprosił mnie przyjaciel i pożyczył mi pieniądze, bo zwyczajnie nie było mnie na to stać. Po szkoleniu w krótkim czasie zaczęłam zarabiać skromne, ale wystarczające na życie kwoty. Przez dłuższy czas nic się w tym względzie nie zmieniało, ponieważ moją uwagę pochłaniał wówczas związek, który przechodził poważny kryzys. Pracowałam nad miłością, tolerancją, wybaczeniem i w tym względzie osiągnęłam sukces tak spektakularny, że nawet sama nie oczekiwałam, że życie ofiaruje mi aż tyle dobra.

Potem dopiero zajęłam się finansami i rozwijałam energię w tym kierunku. Wczoraj złapałam się na myśli, że żyję w niesamowitej wręcz obfitości. Kiedy mąż zapytał mnie, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu, bo idzie sobie coś kupić, stwierdziłam odruchowo – myśląc o zawartości lodówki – że mam więcej, niż potrzebuję. I olśniła mnie nagła myśl, że dotyczy to materii w ogóle. Moje szafy są pełne książek, kosmetyków, butów i pięknych ubrań. Moje półki uginają się od cudownych kamieni i kryształów. Mam wszystko, czego potrzebuję i o wiele więcej. Spełniłam większość materialnych marzeń.

To mierzalny efekt pracy z Prosperitą. Wliczając w to na pewno takie metody, jak Reiki, medytacje z Aniołami i sesje w Kronikach Akaszy. Dzielę się tym olśnieniem, żeby pokazać, że praca z Prosperitą to zestaw sprawdzonych metod, a nie bajki dla grzecznych dzieci, jak czasem może się wydawać. Uzdrowiłam finanse, związek, swoje życie na wielu poziomach. A nawet relacje – dzięki konsekwencji w podnoszeniu poczucia wartości, są przy mnie tylko wspaniali ludzie.

Ale to nie wszystkie korzyści. Stale odkrywam kolejne i z zachwytem patrzę, jak energia prowadzi mnie do tego, co najlepsze dla mnie. Przez pewien czas interesowała mnie popularność i inwestowałam swój czas w tę stronę. Dzisiaj już rozumiem, że całkiem niepotrzebnie. Nie jestem dla każdego, a to, co promują media ma nieciekawe wibracje. Wybierając sławę zeszłabym z wartościowej ścieżki. To, co najpiękniejsze jest dostępne dla nielicznych – gotowych na wysokie energie. Sława nie przekłada się na jakość. Myślę też, że sława zabiera jakość, ponieważ stawia wysokie wymagania, którym trudno sprostać.

Ale to był taki specyficzny czas rozwoju social mediów. Ludzie prześcigali się w zdobywaniu coraz większej ilości lajków i followersów. Przez chwilę nabrałam się na tę iluzję myśląc, że wielka popularność przekłada się na moją wartość. To nieprawda. Najpopularniejsi są zawsze klakierzy, którzy głoszą to, co tłum chce czytać lub oglądać. Najwięcej uznania zdobywają ludzie, którzy podlizują się odbiorcom, za nic mając sens i logikę. Są przecież tysiące specjalistów od tego, jak sprzedać coś, co nie ma większej wartości. Moim zdaniem to, co jest naprawdę dobre, nie potrzebuje technik sprzedażowych. Jednym z ważnych aspektów rozwoju jest umiejętność dokonywania wyboru sercem, a nie nabierania się na manipulacje. Ale większości ludzi nie zależy na rozwoju tylko na zarabianiu.

To wiedza z Prosperity i odczuwanie energii pomogło mi zobaczyć rzeczywistość. Dostrzegłam, że wiele popularnych postaci na FB nie ma nic do zaoferowania, wylewa bezwartościowe słowa, aby kupić klienta i zarobić jak najwięcej pieniędzy. Nie potępiam tego – każdy chce zarobić w dzisiejszym świecie. Reklama jest czymś oczywistym i naturalnym. Jeśli jest sprawna, ludzie klaszczą. Nie przeszkadza mi to. Niech każdy klaszcze tam, gdzie chce i zachwyca się tym, czym chce. Nie krytykuję, ale widzę i rozumiem to, co dla wielu jest zakryte. Prosperita uczy dostrzegania ponadczasowej prawdy.

Od dawna znam swoją rolę do odegrania tu na Ziemi. Mam uczyć, a nie podlizywać się ludziom. Mam lśnić, a nie odbijać światełko od blaszki. Mam uzdrawiać, a nie przeliczać wszystko na złotówki. Publikuję dla niewielu, ale każdy mój klient to piękna, dojrzała i mądra Dusza. Trafiają do mnie naprawdę wyjątkowe osoby. Każda jedna jest cudowną manifestacją Boskości. Jestem tym zachwycona i widzę w tym zjawisku niesamowitą magię wszechświata. Jestem w swojej pracy totalnie spełniona i szczęśliwa. Również dlatego, że nie gram w powszechne komercyjne gry, lecz mogę żyć i pracować w zgodzie z własnym sercem. I zgodnie z zasadami Prosperity niczego mi nie brakuje. Doświadczam dobrobytu bez manipulowania innymi.

Myślę, że byłoby mi trudno odczuwać zachwyt życiem, gdybym porównywała się do innych i sprawdzała, kto jest bardziej popularny. To zwykle prowadzi do frustracji. Dlatego być może tak wielu ludzi u szczytu sławy doświadcza depresji. Stale za czymś biegną, ciągle kogoś ścigają, z kimś rywalizują, z czymś walczą. Prosperita to prawdziwa wolność. To wyjście z wyścigu szczurów i skupienie na tym, co dobre dla mnie. To przede wszystkim niezależność od tego, co myślą inni. Jedna z najtrudniejszych lekcji – być poza oceną innych, nie przejmować się krytyką i rozumieć, że nie jestem tu, by dogadzać innym. Być zwyczajnie sobą i robić oraz mówić w zgodzie ze swoim sercem, a nie po to, by przypodobać się komuś.

Wiedza, którą posiadam i poczucie własnej wartości pomagają mi cieszyć się chwilą i tym, co robię. A robię to, co kocham i każdego niemal dnia doświadczam niesamowitej radości z tego, czym się zajmuję. Moje życie jest dobre i pełne zachwytu. Nie muszę wstawać bladym świtem, sama ustalam swoje godziny pracy i spędzam czas na robieniu fantastycznych rzeczy. Nie ma we mnie presji. Nic nie muszę. Z nikim nie rywalizuję. Żyję dla siebie i doświadczam miłości. To efekt prosperującej świadomości.

Myślę, że wiele osób posiada teoretyczną wiedzę o Prawie Przyciągania i różnych aspektach Prosperity. Jednak dopiero przełożenie wiedzy na praktykę czyni cuda i sprawia, że życie staje się zgodne z naszymi oczekiwaniami. Zauważam to i doceniam. Cieszę się, że umiałam wyjść poza puste słowa i zmaterializować tyle piękna w swojej codzienności.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 45

Jasnowidzenie to bardzo ciekawy wątek w rozwoju. Każdy, kto pracuje nad sobą korzystając z wysokich wibracji Miłości i Światła, na pewnym etapie widzi i czuje więcej. Zwyczajnie zmienia się jego percepcja. Wzrastanie pozwala nam więcej pojmować dla naszego dobra, a czasem też, by pomóc innym. Warto jednak wiedzieć, na czym to polega, zanim uwierzymy każdemu, kto próbuje siebie dowartościować nazwą “Jasnowidz”, a w gruncie rzeczy rozsnuwa przed nami swoje wizje, które nijak mają się do rzeczywistości.

Ponad dwadzieścia lat temu doświadczyłam i zrozumiałam, na czym to polega. Sama nie pojmowałam jeszcze tego, co czuję. Moja wrażliwość postrzegania pozazmysłowego dopiero się budziła. Pojawiła się wtedy w moim życiu trudna sytuacja. Potrzebowałam jednoznacznej odpowiedzi na temat pewnej sprawy, pewnego wydarzenia, które miało miejsce. Chciałam wiedzieć: czy coś należy do mnie, czy nie. Rzecz prosta – nie było trzeciej możliwości, nie mogło być częściowo takie, a częściowo inne. Jeśli namalujecie obraz i ktoś go Wam ukradnie, to kiedy zobaczycie wystającą gdzieś z pudełka ramę, pytacie: czy to ten mój czy nie mój? Nie ma trzeciej opcji.

Zadałam to proste pytanie wielu “jasnowidzom”. Mieli określić tylko: mój, czy nie mój. Moje koleżanki astrolożki mówiły mi to, co chcę usłyszeć, a chciałam: nie mój. Ale też zastrzegały się: nie mam pewności. Udałam się do znanego jasnowidza ze zdjęciem. Powiedział: nie mój. Ucieszyłam się. Ale poszłam do innego, pomachał wahadłem nad zdjęciem i powiedział też: nie mój. A wtedy mój ulubiony, bardzo dobry astrolog popatrzył w horoskop i powiedział: mój. Zapytałam więc jeszcze znaną wróżkę. Rozłożyła karty, powiedziała: “nie mój” i dodała: “na 100%”. Zaufałam. Po kilku latach rzeczywistość zweryfikowała odpowiedzi, poznałam prawdę i okazało się, że niestety był “mój”.

Tyle na temat wiarygodności jasnowidzów i wróżek. Nie warto było im wierzyć, bo poza jednym astrologiem wszyscy wprowadzili mnie w błąd. Przypomnę, że nie chodziło o przyszłość, która jest w ruchu i możemy ją dowolnie zmieniać. Każde przewidywanie przyszłości jest bzdurą, a sprawdza się wtedy, kiedy z pozycji autorytetu wróżki czy właśnie jasnowidza zakotwiczymy jakiś program w polu klienta. Mi chodziło o to, co się już wydarzyło, ale poza moją obecnością. Tyle osób wypowiedziało się na temat owego wydarzenia i większość mówiła to, co chcę.

Jeśli ktoś ma mocne pragnienie czy wiarę w coś, to usłyszy to kłamstwo, którego chce. Jeśli natomiast czegoś się boi, to usłyszy dokładnie to, czego się lęka. Tak to działa, ponieważ niemal każdy jasnowidz czy wróżka pobierają informacje z pola klienta. Nie potrzebuję takiej mądrości. Wiem, czego chcę i wiem, czego się boję. Nie muszę o to pytać “specjalisty”. Chociaż ktoś inny może takiej wiedzy potrzebować, bo nie do końca rozpoznaje swoje lęki. Nie próbuję powiedzieć, że wróżki są zbędne. Pokazuję własne doświadczenie.

Od tamtej pory nie wierzę w to, że ktoś może być prawdziwym jasnowidzem. I chyba nikt się nie dziwi, że jestem sceptyczna. Twierdzenie, że na tamten moment potrzebowałam nieprawdy, jest nadużyciem. Ale moje doświadczenie uczy tego, jak działa fenomen widzenia więcej. “Jasnowidz” widzi czasem coś, co zechce mu się pokazać. Rzadko to, co sam sobie wybiera, chociaż tak też może się zdarzyć. Nie widzi zawsze i nie widzi tego, o co ktoś pyta. Kombinuje i coś mówi, często dorabia interpretację. Czasem się sprawdzi, bo kiedy człowiek czegoś bardzo pragnie, to udaje mu się to zmaterializować. A wróżki czytają nasze pragnienia.

Być może pewnym wyjątkiem są osoby, które urodziły się z jakimś darem. Umiejętność dostrzegania czegoś w innym wymiarze, nie musi być efektem wzrostu duchowego. Czasem jest zdolnością u kogoś, kto poza tym nie rozwinął innych pięknych cech. Nie umiem powiedzieć, jak to wtedy działa. Ale z całą pewnością taka osoba też się czasem myli. Natomiast ogólnie największa przeszkodą bywa zadufanie i przekonanie o własnej nieomylności. Im bardziej człowiekowi wydaje się, że wszystko wie, tym mniej dostrzega. Wszyscy potrzebujemy nieco pokory.

Często klienci zwracają się do mnie, o informacje spoza zmysłów. Twierdzą, że widzę więcej. Tak, ale z całą pewnością nie jestem jasnowidzem. Mogę Wam pokazać swoje postrzeganie, nie jest ono jednoznaczną informacją tekstową. Oto przykład: widzę zdjęcie pięćdziesięcioletniej pani w zaawansowanej ciąży, która ogłasza wszem i wobec, że jest bardzo szczęśliwa w nowym związku. Dostaję z przestrzeni obraz małej zapłakanej dziewczynki, odrzuconej i niekochanej. Czuję jej rozpacz, ale i jej złość, zazdrość o to, co mają inni, a czego ona nie dostała. Weryfikuję to mową ciała – widzę, jak z lękiem zasłania brzuszek, bo w głębi duszy boi się, że jej dziecko też doświadczy odrzucenia. Nakładam na to metodę NAO i z wyglądu widzę osobę niekochaną, porzuconą, która nie zna i nie czuje swojej wartości, która czuje się brzydka i niechciana, rozpaczliwie pragnie poczuć się atrakcyjną kobietą, ale nie rozumie, że ciało i rodzenie dzieci to nie wszystko, co można dać z siebie w związku, dlatego stale przegrywa i zostaje sama. W skrócie.

Na pewno takie metody jak NAO (Nieinwazyjna Analiza Osobowości) pomagają zobaczyć więcej. Weryfikują i uzupełniają przychodzące informacje. Dzięki temu nie muszę się obawiać, że to, co pojawia się u mnie pod powiekami to moja własna wyobraźnia. Warto uzupełniać swój pozazmysłowy odbiór inną techniką. Wiele lat pracy z NAO rozwinęło moją intuicję. Patrzę na zdjęcie albo słucham wypowiedzi człowieka i … po prostu wiem, wszystkie klocki wskakują na swoje miejsce. Jak wytrawny muzyk widząc nutki, potrafi zanucić melodię.

Jednak to nie jest jasnowidzenie. Nie wszystko można w ten sposób ocenić. Bo kiedy zapytacie mnie czy Jola okradła Basię, to nie odpowiem. Nie wiem i nie mam pewności, czy zobaczę pod powiekami Jolę skradającą się z ukradzionym przedmiotem. W istocie mogę coś takiego zobaczyć, może taki obraz przyjść z przestrzeni i czasem przychodzi taka wiedza. Czuję pewne rzeczy, że są takie, a nie inne. Ale to nie daje mi prawa, by oskarżyć jakiegoś człowieka. Nie zadaję takich pytań i nie przywołuję takich obrazów. Nie chcę się tym zajmować i nie chcę zdawać się na niepewność swoich wizji.

Analiza człowieka i jego problemów to jedno. Pomaga mi to w pracy z klientem, który przychodzi do mnie po wsparcie. Opowiadanie o czymś, czego nie widziałam na własne oczy, to zupełnie coś innego. A jasnowidz tym zwykle się szczyci. Chociaż nie był nigdy w Atenach, zobaczy złodzieja wędrującego główna ulicą z Waszym bezcennym klejnotem w torbie. Jeśli trafia częściej niż nie trafia, to chwała mu za to. Doceniam szczególnie tych wszystkich, którzy pomagają odnaleźć zaginione osoby, wiem, że wielu to potrafi. Ale to nigdy nie jest stuprocentowe trafianie. I uczciwy jasnowidz też czasem się poddaje i przyznaje, że zwyczajnie nie widzi żadnego energetycznego śladu.

Bogusława M. Andrzejewska

Współczucie w wybaczaniu

Wybaczanie jest proste tylko w teorii. W praktyce jest trudniejsze. O ile sama medytacja czy inny proces może być przyjemny i pozornie skuteczny, o tyle niechęć do osoby, która nas skrzywdziła może wracać jak czkawka. I bywa czasem tak, że w kółko powtarzamy medytacje, a złość na tamtą osobę trzyma się nas jak przyklejona. Warto wiedzieć, że czasem to tylko nawykowe działanie z podświadomości, która nie zna innego wzorca. Dlatego często polecam powtarzanie mantr, afirmacji czy kwantowych pytań, które zakodują w nas zupełni inne podejście do takiego trudnego tematu. Możecie mi wierzyć, bardzo łatwo uwolnić się od złości.

Na pewno nie można zmuszać się do kochania kogoś, kto zachował się podle. To nie zadziała. Zazwyczaj wprowadzanie pozytywnych wzorców w pewien sposób “wypycha” te negatywne i jest zwykle skuteczne. Jeśli zatem chcę uzdrowić niepunktualność czy nerwowość mogę kodować sobie ulubiony dekret, którego sens polega na “jestem punktualna” lub “jestem spokojny”. W sobie bowiem mamy wszystko, także spokój i punktualność. Afirmacja odwołuje się do aktywowania tych naszych cech, które w rzeczywistości istnieją. Nie można natomiast aktywować czegoś w drugiej osobie. I nie sposób sprawić, by tamta osoba zmieniła się energetycznie w stosunku do nas. Nie dosłownie.

Jest prosta modlitwa, która pomaga w zmianie myślenia na temat innego człowieka. Możemy prosić Najwyższe Źródło: “Proszę uwolnij mnie od tej części mnie, która mnie drażni, kiedy myślę o tej osobie (tu imię)“. Można także powtarzać piękny dekret: “Najwyższe Źródło jest w sercu każdego człowieka. Niech zamanifestuje się przede mną w najpiękniejszy sposób. Niech ta osoba (imię) przejawia wobec mnie wyłącznie Światło z Najwyższego Źródła”. W ten sposób uzdrawiamy zarówno siebie, jak i tę osobę. Modlitwa czy też powierzenie Bogu całego tematu jest jedynym sposobem, który wolno nam wykorzystać. Nie wolno nam przecież afirmować innego człowieka ani w jakikolwiek sposób wpływać na jego wolną wolę.

Jedną z największych przeszkód w wybaczaniu jest – jak wspomniałam w innym artykule – arogancja krzywdziciela, który nie widzi swojej winy w tym, co uczynił. Dostrzegam to w praktyce i ze zdziwieniem zatrzymuję się nad tym. Jestem bardzo tolerancyjna i z łatwością uwalniam wszystkie pretensje i żale, kiedy ktoś powie: “przepraszam”, czy choćby: “nie chciałem Cię zranić”. Jestem otwarta na pojednanie – zawsze i w każdym przypadku, cokolwiek by się nie zadziało. Można mnie kupić jednym życzliwym gestem, jednym uśmiechem. Sama przecież nie jestem idealna, popełniam błędy, poddaję się emocjom, daję więc sobie prawo do rozmaitych słabości. I daję to prawo innym. Nie oczekuję od ludzi świętości.

Oczekuję jednak świadomości, bo mam też w sobie duszę nauczyciela, który widzi energetykę. To bardzo źle dla człowieka nie poczuwać się do odpowiedzialności za wyrządzone zło. Dostrzegam ból i nędzę u ludzi, którzy krzywdzą innych, a potem zachowują się, jakby sami zostali skrzywdzeni. Takich ludzi jest wielu, ponieważ poczucie winy w większości przypadków zamienia się w agresję. Wstyd boli tak bardzo, że najłatwiej go wyprzeć, zaprzeczyć i wmówić sobie samemu, że się jest ofiarą podłości tego, którego się skrzywdziło. Tymczasem życie w zakłamaniu jest strzelaniem sobie w stopę, ponieważ to tak, jakby na samego siebie nałożyć klątwę. Wypieranie się podłości, jaką się zrobiło innej osobie, nie sprawi, że ofiara weźmie na siebie energetyczną odpłatę. Karma naprawdę wraca i widzę wyraźnie jak wraca. Żal mi takich ludzi i ten żal sprawia, że łatwiej im wybaczyć.

Warto pamiętać, że ludzie szczęśliwi nie krzywdzą innych. To jedna z najważniejszych prawd na Ziemi. Kiedy ktoś nas rani, chociaż niczym sobie na to nie zasłużyliśmy, warto zadać sobie pytanie, kto skrzywdził tę osobę, że sieje zło na innych ludzi? Jakiej podłości doświadczyła, że rozdaje tę podłość innym? Jak większość z Was zostałam wiele lat temu bardzo skrzywdzona przez osobę, której zaufałam, wpuściłam do swojego domu i wspierałam z całego serca. Osoba ta nigdy nie poczuła się do tego, aby zwyczajnie przyznać, że postąpiła źle. I wiem, że nigdy tego nie zrobi. Ale wiem też, że życie jej nie oszczędzało, przez wiele lat płaciła za zło, które wyrządziła także innym osobom, nie tylko mnie. Dostrzegam w niej mnóstwo bólu, cierpienia i odrzucenia. Mogę jej tylko współczuć.

Ponieważ widzę energie, wiem doskonale, że od czasu do czasu myśli o mnie negatywnie. Czuję energie złorzeczeń, które mi wysyła i jej złość. Ale już nie pytam bezradnie: “ale za co, przecież to ty źle postąpiłaś, ty mnie skrzywdziłaś, a nie ja ciebie.” Ja wiem, ile bólu w sobie ta osoba niesie. Dlatego w takich chwilach błogosławię ją zdrowiem, spełnieniem marzeń, szczęśliwym życiem. Wprowadzam Światło tam, gdzie ona rozciąga mrok. I jestem jej wdzięczna za to, że swoim pełnym negatywności zachowaniem prowokuje mnie do jeszcze większego Dobra. To mój najlepszy nauczyciel, który sam siebie kładzie w ofierze dla mnie. Jak mogłabym jej nie wybaczyć?

I to, co chcę Wam pokazać: człowiek, który Was krzywdzi i udaje, że jest w porządku, jest najbiedniejszy ze wszystkich istot na Ziemi. Jest najbardziej nieszczęśliwy, ponieważ jest kompletnie nieświadomy. Jak osoba z pomieszaniem zmysłów. To straszna karma, bo nic nie można wówczas zrobić. Taka osoba za życia nie dotknie Boskości w sobie. Przejdzie swój los ślepa i głucha, zbierając mnóstwo negatywnych energii. Jej wybory będą dotykać koszmarem jej dzieci i wnuki. A Wy, chociaż doświadczyliście nawet największego cierpienia, odnajdujecie wolność, miłość i Światło. Jesteście wygrani. Bo po to tu jesteśmy na Ziemi – dla miłości, dla rozumienia, dla świadomości i wybaczenia. Ktoś kto tego nie chce i nie umie, umarł za życia. I choćby dlatego możecie ze współczuciem wybaczyć takiemu człowiekowi największą arogancję i największe zakłamanie.

Bogusława M. Andrzejewska

Walentynkowe prezenty

Niedawno mój mąż zapytał mnie, co chciałabym dostać na Walentynki. Czasem ma swoje pomysły na prezent, czasem nie. Ale ja chyba zupełnie nie umiałam odpowiedzieć mu na takie proste pytanie. Rozejrzałam się dookoła i pomyślałam, że wszystko mam. Kwiaty dostaję stale, bez okazji. Ostatnie dostałam raptem parę dni temu. Uwielbiam biżuterię z prawdziwymi kamieniami, ale dopiero co dostałam od męża złoty pierścionek na Gwiazdkę. I chociaż jest wiele pięknych przedmiotów, o które mogłabym poprosić – kolejna butelka ulubionych perfum, książka, talia kart anielskich… Ale mam tyle wszystkiego. Po co zatem? Dla zasady? Dla zasady wystarczy różyczka. Pewnie wiele osób tak myśli.

Ale uwaga! Nie należy odmawiać, kiedy ktoś chce nas obdarować. I tylko dlatego piszę na ten temat cały artykuł. Chcę zwrócić Waszą uwagę na ogromnie ważną zasadę prosperującej świadomości dotyczącą propozycji obdarowania nas prezentem. Chciałoby się machnąć ręką i powiedzieć: “daj spokój, nie wydawaj pieniędzy niepotrzebnie”. Ale to byłby błąd z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że uczymy w taki sposób partnera, że nie jesteśmy ważne, że nie musi sobie zawracać nami głowy. Za rok lub dwa on zapomni o naszych imieninach czy urodzinach i będziemy bardzo tym zawiedzione, a przecież same zbyłyśmy go machnięciem ręki wtedy, kiedy chciał nam kupić coś ładnego, żeby sprawić nam radość.

I drugi powód równie istotny: mamy być ważne same dla siebie. Mamy doceniać siebie i wiedzieć, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze. Mamy być stale w gotowości do przyjmowania od wszechświata wszelkich dóbr i błogosławieństw. Mój mąż to cząstka wszechświata, który przychodzi, by mnie obdarować i pokazać, że jestem kochana, ceniona, że zasługuję na wszelkie dobro. Machanie ręką jest tutaj naprawdę najgorszym z możliwych wyborów. Ponieważ, kiedy wszechświat się odwróci do nas plecami rozczarowany, to może bardzo długo nie wrócić. A przecież dobrobyt dociera do nas rozmaitymi drogami – nie tylko od partnera, ale od przyjaciół, klientów, szefa w pracy czy życzliwie uśmiechającej się fortuny.

Na Walentynki zwykle nie kupuje się drogich prezentów. Raczej różyczkę albo serduszko z czekolady. Ale inspiracja przyszła do mnie wraz z moim mężem wczoraj, a nie przed Gwiazdką. I nie bez powodu. Bo Walentynki to taki dziwny dzień – niektórzy wtedy świętują i kupują sobie drobiazgi, a niektórzy z niego drwią. Ktoś może powiedzieć: “nic nie chcę, bo to tylko te głupie Walentynki”. Tymczasem umiejętność przyjmowania dobra – także materialnego – jest istotna zawsze, niezależnie od sytuacji. Nie można dewaluować żadnego daru, żadnej chęci obdarowania, nawet z błahej okazji. Nawet wtedy, kiedy w ogóle nie obchodzimy Walentynek.

A jeśli mąż przyjdzie do mnie z takim pytaniem bez okazji, bo po prostu zechce coś mi kupić? Bo na przykład dostał premię w pracy? Albo poczuł przypływ miłości? Wszechświat sam wybiera, kiedy chce być wobec nas szczególnie hojny. Warto dać mu tę możliwość. Ale przede wszystkim trzeba umieć przyjmować, nie patrząc na okazję. Samo przyjmowanie z radością prezentów jest zawsze też obdarowaniem tego, kto ten prezent proponuje. Pisałam o tym w artykule o dawaniu i przyjmowaniu. To ważna zasada wszechświata. Biorca uruchamia przepływ energii właśnie wtedy, kiedy z wdzięcznością przyjmuje to, co dostaje.

Wdzięczność to ogromnie ważny aspekt całego tematu. Bo warto być wdzięczną nawet za to, że ktoś CHCE nam sprawić prezent. Sama inicjatywa jest miła. Ale też wdzięczność przyciąga do nas jeszcze więcej tego, za co jesteśmy wdzięczni. Wdzięczność dotyka dobrem serca tej osoby, która pojawiła się z propozycją daru. Przynosi jej piękną energię, która może przyjąć dowolną, najlepszą dla tej osoby formę. Stwierdzenie: “nie wydawaj pieniędzy, nic nie trzeba” jest nie tylko odrzuceniem człowieka i jego dobrych chęci. Jest także zablokowaniem przepływu energii dla nas i dla niego. Jeśli rzeczywiście nie możemy sobie pozwolić na rozrzutność, można poprosić o kwiatek, ulubioną czekoladę czy inny drobiazg. Nigdzie nie jest napisane, że prezent musi kosztować miliony monet.

Dlatego nawet jeśli nie chcemy w tym momencie i z takiej okazji prezentu, to warto przyjąć ofertę od wszechświata. Bywa to trudne, kiedy niczego nie potrzebujemy. Ja też zadumałam się nad tym, jak przyjąć z wdzięcznością, nie kupując kolejnego zbędnego przedmiotu. Ale odkryłam, że mogę wymyślić coś fajnego dla nas obojga. Na przykład wczasy na Maderze albo zwiedzanie Meksyku? Albo degustacja dobrych trunków w eleganckiej winiarni? Każdy oczywiście może zaplanować coś po swojemu, według własnych preferencji i możliwości. Wspólne wyjście na pizzę też jest dobrym pomysłem. Skok ze spadochronem też. Wszystko, cokolwiek można zrobić razem i świetnie się przy tym bawić, będzie idealne.

I na koniec dwie refleksje przy tej okazji. Pierwsza to ta, która zawsze pojawia się przy okazji Walentynek: że kochać trzeba codziennie, a nie tylko 14 lutego. Rzecz w tym, że ja nie mogę nawet od męża domagać się czegoś więcej, bo my każdego dnia obdarowujemy się czułościami. Mąż nie wyjdzie z domu do pracy, jeśli wcześniej mnie nie przytuli i naprawdę czuję się kochana zawsze. Walentynki są fajną i zabawną celebracją tego, co my już mamy. Dlaczego się nie bawić? Zasługujemy na to oboje. A jeśli dostaję propozycję bycia obdarowaną w tym dniu, to nie wolno mi tego odrzucić.

I druga myśl – kiedy słyszę zdanie zaczynające się od: “co chcesz dostać…”, to od razu widzę czarodziejską różdżkę albo dżina spełniającego życzenia. Bo jeśli mogłabym naprawdę wybierać, to jest tyle rzeczy, które rzeczywiście chcę. Od tak oczywistych tematów jak pokój na świecie czy lekarstwo na raka, po bardziej nieuchwytne, jak szczęście moich dzieci czy ogólnie dobre zdrowie na starość. Takie pytanie przychodzi przecież od wszechświata. Może warto zatem się rozmarzyć i podpowiedzieć temu wielkiemu wszechświatowi to, co jest naprawdę ważne? Ważniejsze niż wszystkie drobne prezenty. Dlaczego nie spróbować złożyć zamówienia do wyższej instancji na wielkie rzeczy? I pozwolić, by działo się Dobro. W swoim czasie i po swojemu. Jeśli nie poprosimy, jeśli nie uwierzymy, to nie damy nawet szansy na cuda, które mogą być naszym udziałem.

Bogusława M. Andrzejewska

Straszaki

Mój mąż nie korzysta z internetu. Nie wie nawet, co to facebook. Kiedyś założyłam mu konto i zachęciłam do znalezienia starych znajomych, ale nie zalogował się ani razu. Powiedział, że wystarczy mu telefon i kontakty w telefonie. Na Gwiazdkę dostał ode mnie laptopa i ogląda na nim filmy albo gra w ulubione gry. Z przeglądarki nie korzysta. Ogólnie woli czytać książki i pochłania ich setki.

Moja serdeczna przyjaciółka pisze do mnie długie maile, ale także nie korzysta z sieci. Kiedyś wysyłałam jej linki do ciekawych artykułów, ale nigdy ich nie przeczytała. Potrafi, ale nie chce i nie lubi. Boi się komputerowych wirusów. Ale poza tym spaceruje codziennie z kijkami, czyta mnóstwo książek i wymyśla oryginalne, smaczne potrawy. Nie ma za bardzo czasu na przewijanie internetowych stron.

Któregoś dnia spotkałam na ulicy znajomych sprzed lat. Ucieszyliśmy się i rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Zaproponowałam wymianę kontaktów, żeby spotkać się ponownie i dostałam tylko numer telefonu. „Nie korzystamy z internetu” powiedzieli. Innym razem inna znajoma zapytała mnie, czym się zajmuję. Kiedy pod koniec rozmowy dałam jej adres swojej strony, usłyszałam to samo: „nie korzystam z internetu”.

Takich ludzi jest mnóstwo i to wcale nie są zgrzybiali starcy, tylko ludzie w pełni sił, którzy aktywnie pracują. Wbrew wszystkim straszakom, które pokazują młodzież pędzącą na oślep ze smartfonem przy nosie, jest wielu takich, którzy wolą czytać książki jak mój mąż albo zachwycać się naturą. Żyją tak, jakby internet nie istniał. Nie widzę sensu w tych wszystkich straszakach, czyli tekstach, które zamieszczają często “rzekomo przebudzeni”. Nie jesteśmy durnym stadem lemingów, które na oślep pędzi ku przepaści, tylko rozsądnymi ludźmi, którzy korzystają ze zdobyczy cywilizacji.

Większość z nas używa rozmaitych wynalazków, ale nie widzę w tym pędu do zagłady, jak niektórzy chcą sugerować. Sama chętnie korzystam z możliwości, jakie daje internet. To moje narzędzie pracy. Ale tworzę spontanicznie harmonię, kiedy po pracy odkładam telefon i zapominam o nim, idąc na spacer. Wielu moich znajomych może potwierdzić, że na informacje wysyłane przez WhatsApp czy MS czy nawet na maile, odpowiadam po wielu godzinach lub nawet dniach. Bo nie mam smartfona stale przy nosie. Sięgam po niego wtedy, kiedy muszę coś zrobić lub do kogoś napisać. Wierzę, że wiele osób korzysta z dobrodziejstw sieci bez jakiejkolwiek przesady, nie uzależniając się od niej i doskonale sobie radzi, kiedy nawet na kilka dni jest poza zasięgiem.

Każde straszenie jest złe. Jeśli ktoś Was straszy czymkolwiek lub poniża za to, że robicie coś inaczej niż oni, to oznacza, że chce Wami manipulować. Przecież straszy się po to, by wystraszony człowiek przybiegł z błaganiem o ratunek do tego jedynego mądrego. “Rzekomo przebudzeni” to nowy gatunek ludzi, którzy wszystko wiedzą lepiej i wszystko krytykują. Którzy z pogardą patrzą na myślących inaczej niż oni i rzucający stale złośliwe uwagi typu: “kto wie, ten wie, a inni niech śpią”. Nie ma przebudzenia tam, gdzie jest straszenie i szantaż. Nie dajcie się nabierać tylko dlatego, że ktoś nie je mięsa czy nie ogląda telewizji. Każdy, kto straszy i poniża innych, jest przejawem najniższych energii we wszechświecie i takim energiom służy. Howgh!

A teraz trochę logiki. “Rzekomo przebudzeni” straszą automatycznymi kasami w sklepach, że podobno zabiorą ludziom pracę. To samo mogliśmy powiedzieć, kiedy na pola wyjechały pierwsze kombajny. Nadal kopalibyśmy pola motyką i kosili kosami lub sierpami. Kombajny zabrały ludziom pracę? Naprawdę? Czy raczej ją ułatwiły? To samo możemy powiedzieć o zmywarkach do naczyń. Zabierają pracę pomywaczkom. I co z tymi bezrobotnymi pomywaczkami? Gdzie one umierają z głodu? A maszyny górnicze przecież zabierają pracę tym, co kilofami rąbali urobek. Nie będziemy protestować przeciwko takim urządzeniom? To samo możemy powiedzieć o każdej innej maszynie, nawet o samochodzie. Przecież zabiera pracę woźnicom dyliżansów. O samolotach – przecież zabierają pracę armatorom i załogom statków pasażerskich.

Kiedy widzę kolejny post, w którym “rzekomo przebudzony” chwali się, że nie korzysta z kas samoobsługowych w sklepie, to chce mi się płakać nad ludzką głupotą. Bo widzę te wszystkie maszyny, pojazdy, nowoczesne usprawnienia, które wynaleziono po to, aby ludzie nie musieli tak ciężko pracować. Aby mogli kierować maszynami w czystym ubraniu, zamiast w pocie czoła tłuc kilofem czy kopać łopatą. Dzięki temu mamy też więcej czasu na czytanie książek, spacery, uprawianie sportów.

Oczywiście w głębi duszy rozumiem tę panikę, chociaż wcale jej nie podzielam. Myślę, że kiedy na ulice wyjechał pierwszy samochód, ludzie też bali się, co może przynieść takie zjawisko. Dzisiaj powszechnie korzystamy z aut i one naprawdę pomagają nam się przemieszczać. A pomimo tego nadal chodzimy na spacery, biegamy, jeździmy na rowerach. Ludzkość nie jest wcale taka głupia, jak niektórzy próbują nam wmówić.

Człowiek nigdy nie wymyśli takiej maszyny, która zrobi za niego wszystko. Człowiek zawsze będzie chciał sprawdzać i kontrolować życie i świat. Ktoś straszył cybernetycznym chirurgiem, który zastąpi lekarza. Nie zastąpi. Istnieją już maszyny, które przeprowadzają pewne skomplikowane operacje, ale zawsze prowadzi je i nadzoruje człowiek. Bo ludzka natura jest taka, że nigdy nie odda pełnej władzy i kontroli. Filmy o buncie sztucznej inteligencji bardzo się mylą. Ich twórcy w swojej fantazji nie biorą pod uwagę najsilniejszych elementów ludzkiej natury.

A wizje bezrobocia są już kompletnie nielogiczne, co udowadnia historia. Bo ilekroć człowieka zastąpi maszyna, to człowiek będzie miał czas dla siebie. Szukając sposobu na wypełnienie tego czasu, stworzy nowe pomysły, które ktoś będzie musiał produkować. Ludzie nie kopią już motykami i nie koszą sierpem, ale powstał ogromny rynek gier komputerowych, który zatrudnia mnóstwo osób. Kiedy znika konieczność wykonywania jakiejś pracy, bo zastępuje nas maszyna, pojawia się automatycznie nowy etat innego rodzaju.

Wszechświat tworzy równowagę i dostrzegam ją wszędzie. Ludzie korzystający w pracy z internetu przez wiele godzin, po pracy biegają lub wyjeżdżają nad wodę. Chłoną moc natury, aby odpiąć się od elektronicznej energii. Też tak mam. Kiedy wiele godzin pracuję przy komputerze, to zaczynam odczuwać potworne rozdrażnienie i presję, aby wyjść na powietrze. Zostawiam wtedy wszystkie zlecenia, zakładam buty i idę na spacer. Nie wystarczy wyjście do kuchni i zajęcie się jakimś przygotowaniem posiłku. Potrzebuję powietrza i drzew, które rosną wokół mojego domu. Mądrość duszy prowadzi nas zawsze do tego, co dla nas najlepsze.

Nie ma we mnie lęku przed buntem maszyn i życiem w wirtualnym świecie. To prawda, że widzę osoby, które nawet na randce w restauracji siedzą z nosem w komórce. Ale też wiem, że za jakiś czas odłożą telefon i zaczną spacerować po lesie, odkrywać to, co przegapili wcześniej. Zwróćcie uwagę, że to właśnie w Japonii, która nadal jest centrum technicyzacji, narodziła się moda na lasoterapię. Człowiek jest mądry i twórczy. Jest prowadzony przez Duszę, która doskonale wie, co robi. Dlaczego boimy się, że Dusza zgłupieje? To bezzasadne.

Nie zasilam żadnych lęków, wolę myśleć pozytywnie. Kiedy pojawia się coś, co budzi moje wątpliwości, tworzę obraz tego, co być powinno, co chcę aby było. To ja kreuję swój świat. Dlaczego mam wypełniać go strasznymi obrazami zbuntowanej sztucznej inteligencji? Lepiej dostrzegać harmonię i zasilać ją mocą swojego umysłu. Im więcej ludzi zaufa w mądrość ludzkiej Duszy i zrozumie, że potrafimy korzystać z internetu, z maszyn, ze sztucznej inteligencji w sposób pięknie ograniczony rozsądkiem, tym lepsza będzie przyszłość, którą stale sami tworzymy.

Bogusława M. Andrzejewska