Manipulacje

Jest na facebooku pewien dziwny profil osoby, która w charakterystyczny sposób manipuluje ludźmi, aby zdobyć popularność. I chociaż zaprzecza sama sobie, chociaż jej wypowiedzi są pozbawione logiki, zdobywa wielu przytakiwaczy. Zjawisko w pierwszej chwili mnie zaskoczyło ogromnie, bo jak można dać się tak nabierać? Przecież gołym okiem widać brak logiki i spójności. A mimo tego ludzie dają się wodzić za nos jak małe dzieci. Nie po raz pierwszy poczułam się rozczarowana ludzką ignorancją. Ale znajomość psychologii pozwala mi zastąpić to zrozumieniem.

Dzisiaj pokażę Wam, na czym polega taki proces. Nie dlatego, że liczę na czyjeś przejrzenie na oczy. Nie liczę. Wyrosłam już z pouczania i nie zamierzam zbawiać świata. Niech każdy robi sobie, co chce. Ale samo zjawisko uznałam za bardzo ciekawe z punktu widzenia psychologii i osobistego rozwoju. Warto się mu przyjrzeć chociażby po to, aby się pośmiać serdecznie, kiedy się odkryje, jakie proste mechanizmy rządzą ludźmi. Może kiedyś wykorzystacie to w lepszym celu, niż wzmacnianie mroku na świecie.

Osoba ta nazywa siebie „przełamywaczką schamatów”, co już zgodnie z Analizą Wypowiedzi pokazuje: „jestem kimś lepszym, niż te wszystkie durne owce, co lezą bezmyślnie za popularnymi i lubianymi powszechnie rzeczami”. Prosta interpretacja: „jestem lepsza od was głupole”. Znaczenie to odczuwa każdy i natychmiast poprawia włosy lub krawat, aby szybko zaprzeczyć, że nie jest głupią owcą, że on/ona także nie lubi schematów. Kolejnym etapem jest gorączkowe czytanie durnowatych i prowokacyjnych postów, aby szybko znaleźć coś, czemu można przytaknąć i pokazać: „o właśnie, ja też tak myślę, też przełamuję schematy, też nie jestem głupkiem”. Oto skuteczna manipulacja.

Moim zdaniem dojrzałość i mądrość polega na korzystaniu z zasobów intelektualnych po to, by czerpać z odkryć własnych i z mądrości innych dla własnego dobra, a także dla dobra bliskich i dalszych osób. Polega na dokonywaniu wyborów tego, co z nami rezonuje, co się nam podoba i odrzucaniu tego, co uznajemy za niewygodne czy niekorzystne. Nikt nie jest schematyczny. Człowieczeństwo polega na indywidualizmie i na kierowaniu się własnym rozsądkiem. Nic nie jest też do końca schematem, a już na pewno w obrębie rozwoju nie znajdziemy żadnego, ponieważ ścieżek są setki, a ludzie są w tej sferze niepowtarzalni.

Co to znaczy zatem przełamywać schematy? Odchodzić od tego, co wielu uznało za dobre? Odrzucać to, co sprawdzone, tylko dlatego, że sprawdzone i dobrze nam służy? Z tego punktu widzenia schematem może być jedzenie śniadania. Zrezygnujemy z posiłku, bo jakaś nielogiczna i zakompleksiona osoba chce się popisać swoją innością? Schematem jest noszenie majtek albo butów. Zaczniemy chodzić nago lub boso, bo ktoś chce za wszelką cenę pokazać jaki jest oryginalny? Silenie się na oryginalność zawsze trąca psychicznym zaburzeniem i już w tym miejscu powinno się czytelnikom tego profilu zapalić czerwone światełko. Pamiętacie najbardziej znaną osobę, która chciała zabłysnąć oryginalnością? Przypominam – spaliła bilbliotekę. Dla mnie taka osoba nie zasługuje nawet na minimum szacunku.

Jeśli przykładem będzie założenie, że jazda na rowerze jest zdrowa czy korzystna z innych powodów, „przełamywaczka schematów” napisze w swoim poście: „na rowerze jeżdżą manipulanci, którzy chcą wyrwać od was wasze pieniądze, byście od nich kupowali rowery, byście kręcili pedałami i nie wiecie na co narażacie swoje mięśnie łydek, kiedy tak kręcicie. Nie dajcie się oszukiwać”. Tak mniej więcej wygląda logika osoby, którą wybrałam, by pokazać Wam zjawisko manipulacji. Prędzej ugryzłabym się w piętę, niż postawiła jej lajka. Nadal jestem w szoku, kiedy pomyślę, ile osób klaszcze z zachwytem czytając, że kręcenie nogami na rowerze jest złe. A podobno myślenie nie boli.

„Przełamywaczka schematów” oczernia i obśmiewa wszystko, co znam i czego nie znam, o czym nie mam pojęcia i to, czym zajmuję się z zadowoleniem od trzydziestu lat. Mogłabym przeciwstawić wypisywanym przez nią bzdurom kilkadziesiąt mocnych argumentów i udowodnić z palcem w uchu, że wypisywany przez nią bełkot kupy się nie trzyma. Nie robię tego między innymi dlatego, że każdy ma prawo pisać sobie, co mu się podoba. To jej świat, to jej iluzje, to jej przestrzeń. Nie zamierzam nikogo do niczego przekonywać. Jeśli się to komuś podoba, to jego problem i jego terapia, nie moja.

Ale jest i drugi powód. Czuję gdzieś w głębi duszy, że to wielki test na ludzką inteligencję. Że to wielka podpucha i psychologiczne badanie, w którym sprawdza się ludzką samodzielność myślenia. Argumenty są tak naiwne, że dziecko by się domyśliło, że coś tu nie gra. Ale ludzie wpadają w zastawiona pułapkę i klaszczą. Dlaczego? Bo mają niskie poczucie wartości. Bo rozpaczliwie chcą być uznani za kogoś niezwykłego, a tak im się jawi rzekome przełamywanie schematów. I znowu przypominam Kochani Moi – najważniejsze na świecie jest wysokie poczucie wartości. Ono chroni przed takimi pułapkami.

Wyjaśnię to dokładniej na przykładzie umiejętności czytania w Kronikach Akaszy. Kiedy się tego nauczyłam, dowiedziałam się, że jest to dostępne dla wszystkich. Jednak czas pokazał, że ludzie mają w sobie setki blokad i lęków, które nie pozwalają im słyszeć odczytów. Finalnie – setki ludzi zna proces wchodzenia w Kroniki, ale tylko garstka słyszy przekaz. Co czuje taki ktoś, kto nie słyszy? Zazdrość? Gorycz? Rozczarowanie? A może złość, że inni umieją a on nie? I nagle trafia na „przełamywaczkę schematów”, która pisze: „te całe kroniki to ściema, tam nic nie ma”. Taki ktoś aż podskakuje z radości: „no właśnie, to oszustwo i dlatego nic nie słyszę, a nie dlatego, że nie umiem, ja umiem, ja jestem genialny, rozpoznałem oszustów”.

Fajny proces prawda? Kiedy zna się psychologię i Analizę Wypowiedzi, a na dodatek widzi się energię, to wszystko jest takie oczywiste i czytelne. Dołóżcie proszę do tego przykładu jeszcze taki element, że niektórzy udają, że czytają Kroniki i w ramach odczytu konfabulują ile się da. Każdy rozczarowany odczytem z radością przyklaśnie takim tekstom i ucieszy się krytyką samej metody. Wspólny wróg jednoczy nawet tych, którzy się nie lubią. Wspólnie miło się opluwa to, co nas zawiodło. Opluwaczy na świecie jest wielokrotnie więcej niż tych, którzy ze spokojem akceptują rzeczy nie spełniające ich oczekiwań.

Do rozumienia procesu dołóżcie proszę jeszcze cennik – widziałam odczyty za 1000 zł jeden. Mnie to nie przeszkadza, bo mnie nie przeszkadza żadna cena. Jeśli mi nie odpowiada, to szukam tańszej usługi i zawsze znajduję. Ale ludzi na tym materialnym świecie najbardziej boli cudzy dobrobyt. Jeśli widzą wysoką cenę, włączają kalkulator i od razu czują nienawiść do właściciela cennika. To razem wzięte wystarczy, by ukamienować konsultantów Kronik Akaszy. „Przełamywaczka schematów” starannie wybiera tematy i wie, co ludzi wkurza i za co będą jej klaskać. Wie, że ludzie nie bywają sprawiedliwi – pomiędzy oszustami czy naciągaczami są przecież uczciwi konsultanci i uczciwi terapeuci, ale lepiej udawać, że ich nie ma i pluć jadem na całokształt. Taka ludzka psychika.

„Przełamywaczka schematów” odwraca ludzką uwagę od dobra i pozytywnego dostrzegania rzeczywistości. Uczy ludzi ogniskowania uwagi na tym, co złe – często w oczywisty sposób kłamie. Liczy się efekt – pozyskanie nowych dusz dla mroku, któremu ten profil służy. Bo w praktyce nic nie jest idealne. Każda metoda – czy to Reiki, czy Kroniki Akaszy, czy Dwupunkt, czy Ustawienia, czy cokolwiek innego – jest zależna od człowieka. Jeśli terapeuta jest pozytywny, to pomaga w uzdrowieniu. Jeśli jest nieuczciwy, to naraża na rozczarowanie. Ale to nasze nastawienie pomaga nam przyciągnąć dobrego człowieka. „Przełamywaczka schematów” uczy braku wiary w siebie, braku optymizmu, dostrzeganie wszędzie zła, uprzedzeń, wątpliwości, wredoty, bezzasadnej krytyki. Jest dla mnie złym człowiekiem, o wysokim stopniu szkodliwości działania.

Jeśli ktoś myśli, że przecież można nie uznawać tej konkretnej metody, to odpowiem tak – problem w tym, że ta osoba potępia wszystkie metody po kolei. Wszystkie, jak leci. Wszystkie, które są znane, cenione i przynoszą ludziom pozytywne efekty. Można skrytykować jedną, drugą… piątą i szóstą. Ale normalny, zdrowy psychicznie człowiek uzna wtedy dziesiątą i jedenastą. Tutaj nie ma uznania dla niczego – stąd i prowokująca nazwa. To z punktu widzenia psychologii poważne zaburzenie i brak emocjonalnej dojrzałości. Oczywiście przyjmuję możliwość, że nie ma pod tym profilem zaburzonej osoby, a jest grupa badaczy socjalnej prowokacji. I uważam, że to bardzo frapujący test.

Jest i drugi powód, dla którego nie widzę w tak przedstawionych poglądach harmonii – brak logiki i kompletna ignorancja w temacie. Przykład – koronnym argumentem przeciwko odczytom z Akaszy jest potrzeba „słuchania tylko siebie i swojej duszy, a nie jakichś przewodników”. Rzecz w tym, że ci przewodnicy w Kronikach to właśnie mówią: „kochaj siebie, słuchaj siebie i swojej duszy, my nie podejmiemy za ciebie decyzji i nie powiemy, co masz robić”. Gdyby ta osoba miała podstawową wiedzę na ten temat, można by z nią polemizować. Niestety – przeczytałam z ciekawości kilka postów na różne tematy – numerologii, astrologii, Reiki, metod kwantowych… Wszędzie tylko niespójny bełkot i zło, zło, mroczne zło.

Wyobraźcie sobie kogoś, kto Wam mówi: „Nie noś czerwonego koloru, nie noś, bo jest zły!”. Ale dlaczego? – pytacie. I słyszycie odpowiedź: „no, to oczywiste, bo nie jest zielony, czerwony to schemat, bo go ludzie lubią”. Wierzę głęboko, że nie tylko ja dostrzegam ten absurd. Natomiast trudno mi było zrozumieć, dlaczego niektórzy inteligentnie wyglądający ludzie idą jak ślepcy za takim bełkotem. Odpowiedzią jest energia. Każdy idzie za tym, co  rezonuje z jego poziomem. Jeśli brakuje nam wnikliwości, to bardzo łatwo nas popchnąć w dowolnym kierunku.

Ponieważ trzeci powód braku w tym zjawisku harmonii to właśnie wibracja. Mój argument będzie zrozumiały tylko dla osób, które mają bodaj minimum wglądu jak ja. Pierwszy raz zobaczyłam ten profil rok temu i od razu poczułam w nim mrok. Tego mroku jest tam coraz więcej i jest tak namacalny, że aż przykleja się do palców na klawiaturze. Kto widzi i czuje, ten po prostu to omija szerokim łukiem. Ale z oczywistych powodów nie każdy to umie zobaczyć, dlatego pokazałam najpierw inne elementy zjawiska – te psychologiczne, logiczne, rozsądkowe. Uważam, że myślące osoby zauważają absurd tej pisaniny. Z kolei takie, które dbają o czystość i wysoki poziom swojej energii, ten profil odpycha tak samo, jak mnie odrzucił. Nic z tym nie muszą robić, nic rozkminiać – wystarczy, że pójdą za tym, co czują i odwrócą się plecami od tego brudu.

I na koniec powiem tylko, że mrok też służy Światłu. Wspomniałam, że trąca ten profil testem socjologicznym. Ale bez wątpienia JEST TO test Światła. Ziemia się rozwarstwia, każdy przechodzi na taki poziom, do którego dorósł. Takie zjawisko, jakie tu opisałam to sprawdzian, z jakimi wibracjami harmonizujemy. Ci wszyscy, którzy klaszczą złym słowom, płynącym z  mroku, nie umieją odróżniać Światła na podstawowym poziomie. To jakby mówić na psią kupę – ciasteczko i zajadać ją  ze smakiem. Dlatego też usunęłam takie osoby ze swoich znajomych. Nie mam nic do powiedzenia ludziom, którzy zachwycają się mrokiem. Każdy ma tu swoją drogę do przebycia. Ja wybieram Światło z Najwyższego Źródła.

Bogusława M. Andrzejewska

Szlachetność

Bardzo lubię to słowo, ponieważ kojarzy mi się z bezinteresowną dobrocią, wsparciem, serdecznością, życzliwością. Szlachetny człowiek to ten, który przedkłada dobro innych nad swoje, dzieli się ostatnim kawałkiem chleba, a przede wszystkim niesie pomoc, nawet wtedy, kiedy może się to zwrócić przeciwko niemu. Szlachetne osoby bardziej niż inni muszą dbać o wysokie poczucie wartości i wynikającą z niego asertywność, ponieważ nie będą bronić siebie i swoich interesów, jeśli mieliby tym kogoś zranić. Bywa czasem i tak, że wpadają w pułapkę nadstawiania karku za kogoś.

Zawsze chciałam być szlachetna i nie ukrywam – staram się właściwie postępować względem innych, ponieważ tak mnie wychowano. Ale oprócz tego, co wyniosłam z dzieciństwa, wspiera mnie w tym moja liczba urodzenia: Jedenaście. Poza mistrzostwem ma wiele cech Dwójki, dla której ludzie są zawsze ważni. Nie jako towarzystwo, nie jako fani, ale jako ktoś, kogo należy wspierać i chronić. Dwójka nie krzywdzi innych ludzi, bo ich zwyczajnie po prostu lubi i potrafi bez problemu tolerować ludzkie słabości. Stąd też bierze się moja bezkonfliktowość.

Wielu spośród Was może mieć podobne cechy, widać to u dużej liczby osób. Piszę tu akurat o sobie, ponieważ siebie znam najlepiej. Ale spotykam na swojej drodze mnóstwo szlachetnych ludzi, którzy bezinteresownie wspierają innych i brzydzą się przemocą. Spotykam też sporo Starych Dusz, a szlachetność jest także dla nich bardzo charakterystyczna, ponieważ Stare Dusze zeszły na Ziemię, by uczyć o dobroci, serdeczności i bezwarunkowej miłości. To wszystko jest częścią ich prawdziwej natury. Tak postępują, bo nawet nie umieją i nie chcą inaczej. Szlachetność jest między innymi spontanicznym przejawianiem dobroci, która dla Starych Dusz jest taka oczywista.

W obecnych silnych energiach dokonałam niesamowitego odkrycia, którym chciałam się z Wami podzielić. Kiedy pracujemy z poczuciem wartości i wymieniamy swoje pozytywne cechy, zawsze znajdujemy w sobie także te gorsze jakości, których wolelibyśmy nie mieć. To naturalne, nie ma ideałów. A żeby efektywnie nad sobą pracować, trzeba znać swoje słabe strony. Jeszcze kilka dni temu uważałam za swoją wadę to, że nie myślę do końca dobrze o paru osobach, które mnie kiedyś bardzo skrzywdziły. Rzecz nie w wybaczeniu – proces przeszłam rzetelnie i nie mam w sobie trudnych emocji ani też nie złorzeczę nikomu. Energetycznie osoby, które wiele lat temu zadały mi sporo bólu, są mi obojętne. Jednak czasem pojawia się w moim umyśle jakaś drobna złośliwość lub trochę pogardy. Łapię się na tym i zadaję sobie pytanie, czy to w porządku tak ich oceniać?

Moja Babcia była taka łagodna. O nikim nigdy nie mówiła źle. Każdego umiała wytłumaczyć. Nad każdym pochylała się ze współczuciem. Nawet kiedy ktoś ewidentnie zrobił bezzasadnie coś złego, kiwała głową bez emocji i mówiła, że widocznie ten ktoś życie ma ciężkie. Ta łagodność to dla mnie też przejaw szlachetności. Chciałabym być taka właśnie – z dystansem do ludzi, którzy kopali mnie po kostkach, chociaż nic złego nigdy ode mnie nie zaznali. Po prostu im się nie podobałam. Chciałabym umieć z pobłażliwym uśmiechem myśleć o nich ciepło. Tymczasem złośliwie oceniam ich zachowanie. Być może czasem jest ono rzeczywiście nie najwyższych lotów, ale czy nie powinnam tego ignorować?

Większość ludzi nadyma się, obraża i nie chce więcej znać osób, które ich skrzywdziły. Ale kiedy patrzymy z poziomu duchowego wzrastania, wiemy doskonale, że za każdym razem taki człowiek pojawia się w naszej rzeczywistości na nasze zaproszenie. Zatem podejmujemy trud wybaczania. I chyba potem taka osoba powinna nam być obojętna. A we mnie fruwają czasem złośliwe uwagi. Rozumiem doskonale, że to też kawałek Starej Duszy, która w innym wcieleniu należała do Mędrców/Czarodziejek, których cechuje surowość i jadowity język wobec tych, którzy w rozwoju podążają nieco wolniej. Łapię się na tym. Wy zapewne też niejednokrotnie zauważyliście w moich artykułach drobne złośliwości. Często muszę gryźć się w język, chociaż ogólnie naprawdę lubię ludzi. Ale poczucie humoru miewam jadowite.

Odkryłam niedawno, że złośliwość jest tylko w słowach, a poza nimi nie ma we mnie ani odrobiny żalu, złości czy agresji. Otóż wyobraziłam sobie przez chwilę, że osoba, która mnie niegdyś bardzo skrzywdziła i nigdy za to nie przeprosiła, dzwoni do mnie i pyta zwyczajnie: „Co tam słychać? Spotkamy się na kawie? Dawno się nie widziałyśmy.” I wiecie, co poczułam? Radość. Ogromną radość. Nie wahałabym się ani minuty. Powtórzyłam to ćwiczenie z innymi osobami, które bez powodu mnie zaatakowały i wszędzie pojawiły się te same wysokie wibracje. Nie potrzebuję żadnych przeprosin. Nie potrzebuję nadymania się w związku z przeszłością. Jestem gotowa na przyjazną znajomość z każdą z nich. Na wspólną herbatę i nawet pomoc każdej z nich, jeśli będzie potrzebna.

Domyślam się, że dla większości z Was to naiwność, głupota i podkładanie się do bicia. Dla mnie nie. Wszechświat jest naszym lustrem. Jeśli mam w sobie wystarczająco dużo miłości do siebie, to nikt mnie po raz drugi nie skrzywdzi. A człowiek, każdy człowiek, jest zawsze kimś do kochania, do sympatii, do pięknej relacji. Być może nie oddałabym tym osobom swojego portfela ani nie pożyczyła dużej sumy pieniędzy, ale poza tym nie węszyłabym też podstępu. Jednym z moich marzeń – tych równie nierealnych, jak podróż do Alfa Centauri w tym wcieleniu – jest pojednanie z tymi, z którymi mam problem. Wszyscy jesteśmy tym samym Światłem – marzę, by tego doświadczyć w praktyce. Utopia? Cóż… Może po prostu Złota Era?

Z jednej strony – to stare sprawy. Przepracowałam je, pogodziłam się z nieprzyjaznym nastawieniem. Każdy z nas spotyka w życiu takich ludzi, którzy są lustrem rzeczy do uzdrowienia. Myślę, że lekcje odrobiłam i uzdrowiłam, nie ma to już dzisiaj znaczenia. Z drugiej jednak strony, gdybym złapała złotą rybkę, poprosiłabym ją o zgodę i sympatię ze wszystkimi. Właśnie dlatego, że to piękna jakość i to nasza prawdziwa natura. Myślę sobie, że wszyscy tu na Ziemi nosimy maski pogardy, niechęci, zawiści, wywyższania się. A w istocie jesteśmy Jednością. Ja tę Jedność czuję. Zrzuciłam dawno wszelkie maski i nie mogę się doczekać, kiedy te wszystkie przyjazne dusze, które wzięły na siebie krzywdzenie mnie w ziemskim ciele, odłożą iluzję i ponownie wezmą mnie w ramiona. Ja czuję pod spodem takie właśnie pełne kochania uczucie – pod ich okrucieństwem i pod moimi złośliwymi myślami, które odnoszą się do śmiesznych zachowań, a nie do prawdziwej istoty każdej z nich.

Możecie mieć podobnie, jeśli spróbujecie tak jak ja, wyobrazić sobie, że jakiś Wasz „wróg”, chce wypić z Wami herbatę i przyjaźnie porozmawiać. Pomyślcie, co Wy na to? Przy okazji odkryjecie być może, że jesteście naprawdę wyrozumiałymi i życzliwymi ludźmi. Ja uwolniłam się dzięki temu od poczucia winy. Zrozumiałam, że moje złośliwości nie wynikają z pretensji czy pogardy, tylko są oceną samego negatywnego działania kogoś w ludzkim ciele. Uświadomiłam też sobie, że skoro nie potrzebuję od nikogo przepraszania, tłumaczenia się i z radością otworzę ramiona na każdego, kto kiedyś mnie „skopał”, to jestem naprawdę dobrym człowiekiem.

Bo czymś zupełnie innym jest oderwane od realnego życia wybaczanie na poziomie medytacji, a czym innym uświadomienie sobie, że spokojnie bez żadnych oporów pójdziemy na kawę z kimś, kto kiedyś coś złego nam wyrządził. To drugie daje niesamowitą moc poprzez rozumienie Jedności z każdym innym człowiekiem. Przy okazji podnosi nasze poczucie wartości, bo pokazuje, ile w nas szlachetności, skoro wybaczanie nie wymaga przeprosin – dzieje się samo z siebie. Uznanie drugiego człowieka takim, jaki jest w istocie, to bardzo mocny ruch energetyczny.

Na koniec jak zwykle parę słów wyjaśnienia. Piszę tu o prostych konfliktach i sporach z ludźmi, którzy zranili nas emocjonalnie. To może być partner, który nas zdradził, znienawidzona teściowa, fałszywa przyjaciółka czy rodzic, który nie chciał nas znać. Nie biorę pod uwagę traumatycznych wydarzeń takich, jak gwałt czy próba okaleczenia, ponieważ zdaję sobie sprawę, że trudno iść na kawę z gwałcicielem czy niedoszłym mordercą. W takich przypadkach inaczej uzdrawiamy bolesne doświadczenie. I dodam dla porządku, że piszę wyłącznie o wyobrażeniu, które ma pomóc przyjrzeć się naszej lekcji, a nie o listownym wysłaniu zaproszenia.

Finalnie wszystko może sprowadzić się właśnie do szlachetności i do fascynującego odkrycia jej w sobie. Nie chodzi o zarozumialstwo, lecz uwolnienie od poczucia winy i podnoszenie poczucia wartości. Im częściej myślimy dobrze o sobie, tym lepiej dla nas. Wszystkie cechy, na których się skupiamy – zasilamy. Bezsporne jest to, że warto wzmacniać w sobie szlachetność i dobroć. Czasem po prostu nie widzimy, ile w nas Światła, bo jesteśmy nauczeni samokrytyki i ostrożności. Łatwiej nam oskarżyć siebie o błędy w pracy nad sobą, niż przyznać się, że naprawdę jesteśmy dobrymi, wyrozumiałymi osobami. Łatwiej nam zamykać serce, niż uznać, że potrafimy i chcemy kochać wszystkich, także tych, którzy nas nie kochają.

Bogusława M. Andrzejewska

Autentyczność

Dzisiaj ciąg dalszy internetowego światka. Po powrocie z cudownych wakacji, spędzonych wśród żywych, przyjaznych i serdecznych, choć czasem całkiem obcych mi osób, mam wrażenie, że zderzyłam się z jakimiś dziwacznymi wirtualnymi istotami. Zapewne są to ludzie tacy sami jak zwykle, ale ja chyba stałam się bardziej wrażliwa na bezinteresowną złośliwość. A może  jak pisałam poprzednio  to tylko ta anonimowość w sieci zachęca niektórych do dokuczania innym. Bo w rzeczywistym świecie nie spotykam się ze złośliwością od dawna. Myślę, że moje poczucie wartości stawia na mojej drodze tylko dobrych i mądrych ludzi.

A na fejsbuczku jak zawsze złośliwe mądrale… Czyli tacy ludzie, którzy uwalniają nagromadzoną gorycz niemiłymi komentarzami wobec całkiem nieznanych sobie osób. Krytykują moich znajomych i przyjaciół, osądzają, oceniają, chociaż nikt ich o to nie prosi. Czasem i mnie się oberwie, co najczęściej wywołuje u mnie atak śmiechu. No bo jak mam reagować, skoro od 20 lat jestem konsultantem Nieinwazyjnej Analizy Osobowości, przeprowadziłam setki szkoleń na ten temat, a ktoś, kto nie zna metody, poucza mnie w komentarzu, co oznacza jakiś element mojego wyglądu i sugeruje, że mam niskie poczucie wartości? Jednak w każdej wypowiedzi drzemie jakaś informacja do wykorzystania i jakaś inspiracja do napisania.

Przede wszystkim uważam, że o wysokim poczuciu wartości świadczy to, że nigdy nie skrytykowałam niczyjego wyglądu. Zdarzyło mi się polemizować z kimś na jakiś temat, ale od 11 lat obecności na FB nie miałam potrzeby ani ochoty, aby komuś przygadać, ocenić negatywnie czyjeś zdjęcie. Wręcz przeciwnie  lubię ludzi i w każdym znajduję coś fajnego. A to śliczny kolor oczu, a to piękny uśmiech, a to kolorową cudną kurteczkę… Ludzie są fantastyczni, a ja przeglądam się w nich jak w lustrach i wszędzie widzę piękno. Działamy na zasadzie psychologicznego przeniesienia i ja przenoszę tylko zauważanie dobrych rzeczy. Nie mam zatem problemu z własną samooceną. To właśnie potrzeba nieproszonego oceniania czyjegoś wyglądu (i nie tylko wyglądu) bywa ważnym sygnałem, aby podnieść poczucie wartości.

Autentyczność, czyli bycie sobą, budzi rozmaite przemyślenia. Wiele osób uważa, że wysoka samoocena nie pozwala na używanie dostępnych dzisiaj w każdej komórce filtrów. Naskakują na moje znajome, zarzucają im brak akceptacji własnych zmarszczek i przekłamanie. Nie zgadzam się z tym. Filtr wygładzający jest dla mnie tym samym, czym makijaż, lakier na paznokciach, biżuteria czy fryzura. Zdjęcie poniżej zrobiłam bez filtra  tak wyglądam, możecie sobie policzyć moje zmarszczki, zobaczyć cienie pod oczami i rozszerzone pory skóry. Zwykle filtr mam włączony, więc moje zdjęcia są zazwyczaj ładniejsze.

Różnica oczywiście jest. No cóż… w pewnym wieku bez makijażu wygląda się szaro. Natomiast widać też, że niewiele zmarszczek mam do schowania pod filtrem, bo ogólnie mam ich bardzo mało, a „chomików”, które najbardziej kobietę postarzają taki filtr nie zniweluje. Nie bywam zatem  jak to mówią złośliwcy w sieci  „wyprasowana”. Bywam zwykle wygładzona, jak po nałożeniu dobrego fluidu. Makijaż, fryzura, eleganckie ubranie, manicure i wreszcie dobry filtr odmładzają nas i upiększają. Od stu lat kobiety się malują i nigdy nie były oskarżane o oszukiwanie. Nagle to stało się problemem. Chyba tylko dla tych, którzy nie umieją obsługiwać filtrów w swoim aparacie.

Zarzut niskiej samooceny wobec dbających o siebie i swój wygląd kobiet jest moim zdaniem nietrafiony. Czy naprawdę wysokie poczucie wartości wymaga epatowania siwizną, odrostami, zmarszczkami, dziurawymi skarpetkami i plamami na skórze? Czy zaniedbanie i niechlujność kojarzą się Wam z szacunkiem dla siebie? W metodzie NAO, z którą pracuję od lat, zaniedbanie jest wyrazem nieumiejętności kochania siebie i złego stosunku do innych ludzi. Od początku powstania metody tak to interpretowaliśmy. Nagle ktoś, kto nie umie pogodzić się z własnym wyglądem, atakuje zadbane kobiety i zarzuca im brak akceptacji siebie. Bardzo chcę tym artykułem sprostować to nieporozumienie.

Moim zdaniem dbanie o siebie jest wyrazem miłości. Tak to czuję i tak przeżywam. Z miłością dla mojego cennego ciała używam pachnących żeli pod prysznic, z miłością smaruję ciało aksamitnym balsamem, z miłością ubieram śliczne ciuszki, z miłością zakładam biżuterię i robię sobie makijaż. Dla siebie. I trochę też dla mojego partnera, który niezmiennie bardzo mnie pragnie, pomimo kilku moich zmarszczek i wielu zbędnych kilogramów. Wszystko, co my kobiety robimy dla siebie, aby czuć się dobrze i błogo, jest wyrazem kochania samej siebie. Makijaż, manicure czy nawet filtr wykorzystany przy robieniu zdjęcia, jest darem dla siebie samej, a nie jakimś brakiem akceptacji.

Oczywiście są sytuacje skrajne, np. zbędne operacje plastyczne, liftingi, powiększanie czy pomniejszanie piersi, które wskazują na niskie poczucie wartości. Jednak daleka jestem od tego, żeby wszystkie przypadki wrzucać do jednego worka. Ludzie rodzą się z widocznymi wadami i skazami. Mają blizny po zabiegach, wypadkach, oparzeniach. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że prawdziwa autentyczność to epatowanie tymi bliznami. Żyjemy w XXI wieku i obecna medycyna daje nam możliwość poprawienia tego, co ewidentnie szpeci. Kłamstwem i oszustwem jest mówienie komuś: „ta blizna po oparzeniu jest całkiem ładna”. Nie jest kłamstwem zrobienie sobie mocnego makijażu czy użycie filtra w aparacie. A jeśli ktoś chce i może zrobić sobie plastyczną korektę, to w moim odbiorze wykonuje piękny krok w stronę pokochania siebie.

Autentyczność to bycie sobą. Jeśli ktoś nie chce się malować ani chodzić do fryzjera, to jego wyrażanie siebie. Jeśli natomiast ktoś całe życie ukrywa naturalny kolor włosów pod innym, który bardziej odpowiada jego duszy, to też jest jego bycie sobą. To też autentyczność. Bywa, że czujemy się sobą dopiero wtedy, kiedy zrobimy sobie pełny makijaż. Bywa, że dopiero po nałożeniu peruki. Warto, by entuzjastki epatowania zmarszczkami i łysiną przypomniały sobie, jak wiele chorób pozbawia ludzi włosów. Czy oni też nie powinni zakładać peruki? Malować brwi? Robić makijażu? Czy też są oszustami, bo nie akceptują wypadających garściami włosów?

Zastanawiam się często, dlaczego ludzie tak chętnie i bezrefleksyjnie oceniają innych? Czego tak naprawdę się domagają? Prawdy czy brzydoty? Czy nie jest to trochę tak, że nie mogą znieść widoku kobiet, które umieją makijażem i filtrem w komórce ująć sobie lat i dodać wdzięku? A może po prostu czują się tak brzydkie, że nie pomoże im żaden filtr? Piękno jest w nas, w naszym przekonaniu, w naszym sercu, a nie w ilości zmarszczek na twarzy. To odczuwanie własnego piękna powoduje, że innym się podobamy. Uważam, że kobiety, które naprawdę kochają siebie, chwalą i podziwiają inne kobiety. Tak działa przeniesienie. Jeśli widzimy piękno w sobie, widzimy je w innych i głośno to wyrażamy  to bezsporne.

Autentyczność to szukanie swojej wizji samego siebie, zgodnej z tym, co czujemy i czego pragniemy. Wśród moich znajomych są dziewczyny, które naprawdę mocno „prasują” sobie twarze na zdjęciach. Ale są i takie, które w ogóle nie używają żadnych kosmetyków upiększających i biegają po lesie z buzią ledwo przemytą wodą. Wszystkie mi się podobają. Wszystkie lubię i nie przeszkadza mi, że żyją tak, jak chcą i pokazują taką wersję, która im odpowiada. Różnorodność zawsze była dla mnie fascynująca i jestem daleka od tego, by wkładać wszystkich w jakieś jednakowe ramki lub ustalać, co jest dla wszystkich najlepsze. Za to w każdym widzę coś ładnego.

Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Mam Ascendent w znaku Wagi, która domaga się ode mnie piękna. Niewyobrażalne jest dla mnie, by wyjść na ulicę w poplamionych rzeczach czy nawet w domu siedzieć w czymś brzydkim i podartym. Brzydota na mnie, fizycznie mnie rani. Otaczam się pięknem i staram się zawsze elegancko wyglądać. Nie zawsze się to oczywiście udaje  bywają przecież gorsze dni, które widać na poszarzałej twarzy i w cieniach pod oczami albo w spuchniętym od kataru nosie. Ale kiedy tylko to możliwe, dbam o piękno na sobie i wokół siebie. Do tego stopnia, że kiedyś znajomi nazywali mnie księżniczką  tak się ubierałam i tak poruszałam. To moja natura. To moja autentyczność.

Piękno jest pomostem do miłości. Warto otaczać się pięknem, ponieważ podnosi nam wibracje. O tym też trzeba pamiętać. Lubię piękno i ogromnie doceniam kobiety, które dbają o siebie kolorowym, świetnie dopasowanym ubraniem, ładnymi butkami, fajną torebką, starannym makijażem. Właśnie dlatego zdecydowałam się o tym napisać. Nie wierzcie Kochane Kobiety, że dbanie o siebie jest próżne albo nie duchowe, albo co gorsza świadczy o braku akceptacji. Nie słuchajcie negatywnych słów rozgoryczonych istot. Jest wręcz przeciwnie. Piękno może być drugą naturą kobiety. Jest jedną z cech Boskiej Kobiecości.

Wzmacnianie piękna jest rozświetlaniem świata i podnoszeniem ziemskiej energii. Można nie używać szminki i boso zbierać zioła, uzdrawiając ludzi mocą roślin. Można chodzić w dresie i w zaciszu leśnym pisać mądre książki. Ale można też rozjaśniać codzienność dbałością i pięknem na twarzy, dłoniach, w ubraniu, włosach i biżuterii. Każdy Lightworker ma własną ścieżkę Światła. Każdy jest autentyczny w tym, co wypełnia go radością. Bądźcie piękne Kochane Kobiety. Każda w taki sposób, jaki uzna za najlepszy dla siebie.

Bogusława M. Andrzejewska

Harmonia ścieżki

Kiedy działamy w zgodzie ze sobą, wszystko nam sprzyja. Powtarza to wielu mądrych nauczycieli, ale czasem zastanawiamy się, jak rozpoznać, co jest z nami w prawdziwej harmonii? Na pewno jesteśmy różni i nie ma jednej recepty dla wszystkich, jak i jednego drogowskazu. Jedni funkcjonują powoli, z namaszczeniem, smakując życie. Inni pospiesznie jak burza realizują setki celów. Jedni zmierzają w stronę artystycznej realizacji, inni mają ścisły konkretny umysł, a jeszcze inni kochają prostotę i codzienność. Jak odnaleźć swoją prawdziwą naturę?

Myślę, że odpowiedź jest zawarta w samym pytaniu. Naszą prawdziwa naturą jest miłość bezwarunkowa i radość. Szukając swojej unikalnej ścieżki, możemy po prostu szukać tego, co nas cieszy i tego, co kochamy. Warto być uważnym i dostrzegać każdą chwilę zachwytu, uniesienia, poczucia pełni, szczęśliwości. One nie są związane wyłącznie z pięknymi widokami na urlopie. Mogą pojawiać się, kiedy gotujemy, sadzimy kwiaty, piszemy książkę, prowadzimy wykład, ścinamy drugiej osobie włosy. Odrobina wrażliwości pozwoli rozpoznać to, co przynosi nam najlepsze uczucia. I to zwykle jest nasza droga zaplanowana dla nas przez duszę.

W tym zawiera się też wyjaśnienie, dlaczego życie układa się gładko wtedy, kiedy realizujemy swoją unikalną ścieżkę. Ponieważ jesteśmy wtedy zanurzeni w najlepszych uczuciach. Nie ma przypadkowości. Radość i miłość przyciąga radość i miłość. Jeśli cieszy mnie sadzenie kwiatów, to ilekroć będę to robić, podnoszę swoje wibracje i tym samym przyciągam od wszechświata kolejną porcję radosnych wydarzeń. Kwiaty posadzone z miłością promieniują tak, że ludzie chcą właśnie tych kwiatów i kupują je ode mnie, zapewniając mi odpowiednią ilość pieniędzy na życie. Proste prawda?

To bardzo ogólne wyjaśnienie. Zapewne w indywidualnej historii nakładają się na to pojedyncze lekcje i doświadczenia wybrane przez dusze dla każdego człowieka. Jednak nie zmienia to faktu, że kiedy robimy to, co kochamy, jesteśmy szczęśliwi. Wielu nauczycieli mówi o „wejściu w przepływ” – to magiczny stan wysokich wibracji z poziomu których jesteśmy w stanie bardzo wiele osiągnąć i promieniujemy blaskiem przyciągającym klientów. Korzyść zatem podwójna – z jednej strony radość z działania, z drugiej – prosperita.

Dlaczego zatem tak niewielu ludzi odnajduje dla siebie taką drogę? Najczęściej przyczyną jest rezygnacja z marzeń. Ktoś może lubić malować, ale inni odradzają mu to i zachęcają, by poszedł do szkoły technicznej, która da mu praktyczne zajęcie. Ktoś marzy o własnym sklepie lub własnym studiu, ale boi się samodzielnej działalności – etat nie tylko jest prostszy, ale zabezpiecza finansowo. Na etacie nie martwimy się o wpływy, bo co miesiąc równa kwota ląduje na koncie.

Z jednej strony wpływa na to wiara w siebie i poczucie wartości. Kiedy jest wysokie, mamy odwagę, by realizować swoje marzenia. Umiemy asertywnie wybrać sobie szkołę czy pracę, nie dbając o to, że rodzina załamuje ręce. Taka osoba, która daje sobie prawo, by robić to, co uważa za właściwe dla siebie, z reguły odnajduje szczęście w realizowaniu swojej pracy życia. Kieruje się tym, co lubi, co jej się podoba, a nie kwestią, czy taka praca jest opłacalna. Nawet jeśli początki ma trudne, to z czasem wyrabia sobie markę i przyciąga klientów.

Z drugiej strony działa odwaga, ponieważ nie każdy ma w sobie wystarczająco pewności, by na przykład otworzyć własną działalność. To zawsze jest trochę skomplikowane i budzi lęk. Znam wiele osób, które w horoskopie mają wpisaną niezależność i własne przedsiębiorstwo, a pomimo tego szukają etatu za grosze, bo to daje im minimum bezpieczeństwa. A życie ucieka. I nagle przed emeryturą człowiek budzi się smutny, bo całe życie robił coś, co nie miało dla niego żadnego uroku.

Oczywiście nic nie można robić na siłę. Lęki są niebezpieczne. Emocje potrafią sabotować nasze działania i doprowadzić do dużych strat, także finansowych. Brak równowagi między rozsądkiem a naszymi lękami niszczy wiele naszych starań. Kolejność zatem jest taka, że najpierw rozpoznajemy swoje wzorce, uzdrawiamy je, a dopiero potem rzucamy się na głęboką wodę własnej firmy. Powodzenie w biznesie jest nierozerwalnie związane z równowagą pomiędzy emocjami a zdrowym rozsądkiem.

Innymi słowy mówiąc jest to harmonia pomiędzy podświadomością a świadomym umysłem. To podświadomość daje nam energię na nasze działania, dlatego zawsze najpierw sprawdzamy, czy ta zgoda w niej jest. Można zrobić proste ćwiczenie „lustro”. Jeśli podświadomość się boi naszych pomysłów i marzeń, będzie rzucać nam kłody pod nogi. Pisałam o tym dwadzieścia lat temu, teraz tylko przypominam, ponieważ to jest tym samym, co „punkt intencyjny” rzekomo wymyślony przez kogoś tam. Wymyślono tylko nazwę, zjawisko omawiamy od zawsze na szkoleniach Prosperity.

Harmonia w prosperującej świadomości jest oczywiście do wypracowania. Istnieją dobre ćwiczenia, dzięki którym możemy rozpoznać, ile w nas lęku i czego najbardziej się boimy na wymarzonej ścieżce. Potem już pozostaje tylko cierpliwe uzdrawianie tematu i podnoszenie poczucia własnej wartości najwyżej, jak to możliwe, aby mieć odwagę realizować swoje marzenia i przyciągać do siebie same najpiękniejsze wydarzenia.

Bogusława M. Andrzejewska

Bez presji

Miłością bezwarunkową możemy ogarnąć wszystkich ludzi i każde żywe  stworzenie. Ba, cały wszechświat  zjawiska, naturę i wszystko, cokolwiek zechcemy. Jednak każde kochanie zaczyna się zawsze od siebie. Tylko wtedy, kiedy umiemy samych siebie bezwarunkowo przyjąć do serca, możemy przenieść to uczucie na innych ludzi czy rzeczy. To mechanizm, którego nie można ominąć. Człowiek, który nie akceptuje siebie, może być miły i życzliwy innym, ale nie wie, czym jest miłość. Nie urzeczywistnia jej nawet wtedy, kiedy dużo o niej mówi i deklaruje kochanie. Miłość do siebie to fundament.

O miłości do siebie wiemy dużo i znamy sporo metod na to, by ją w sobie rozwijać. Bezwarunkowo, niezależnie od tego, jacy jesteśmy, co umiemy i co sobą reprezentujemy. Jeśli ktoś zastanawia się, jak w praktyce wyjść poza wszystkie kompleksy i negatywne przekonania, podpowiadam możliwość skorzystania ze starannie opracowanego szkolenia on-line. Dostęp tutaj. Uczymy tam, jak skutecznie pracować z tematem i jak wzmocnić kochanie siebie na wszystkich poziomach.

Dzisiaj inny wątek, który uznałam za szczególnie ciekawy: nie poddawanie się presji innych i nie zmuszanie samego siebie do tego, czego nie chcemy. Temat ciągle aktualny, więc warto się z nim zmierzyć. Kochanie siebie oznacza dbanie o siebie i duży szacunek dla własnych potrzeb i wyborów. Możemy i mamy prawo być dla siebie na pierwszym miejsc i kierować się swoimi priorytetami. Mogę też po raz setny powtórzyć, że ogólnie możemy robić wszystko, na co mamy ochotę, pod warunkiem, że nikogo tym nie krzywdzimy  z nami włącznie.

Od dziecka jesteśmy uczeni, by słuchać starszych, rodziców, potem nauczycieli. To naturalne. Jednak, kiedy osiągamy dojrzałość, mamy prawo wyjść spod opiekuńczych skrzydeł i zacząć działać na własny rachunek. W ten sposób uczymy się odpowiedzialności. Są tacy, którzy dosyć szybko zaczynają o sobie decydować. Ale są też takie osoby, które cały czas oglądają się przez ramię na rodziców, sąsiadów, opiekunów, starszych znajomych, szukając autorytetów poza sobą. Dla nich jest dzisiejszy temat.

Dorosły człowiek doskonale wie, co można, a czego nie można. Jeśli zatem podporządkowuje się innym, to z lęku i niskiego poczucia wartości, nie dając sobie prawa do samostanowienia. Na przykład: on chce malować obrazy, ale rodzicom nie podoba się ten pomysł, więc on spuszcza głowę i zajmuje czymś innym. Na przykład: jej podoba jej się kolor niebieski, ale babcia mówi: „lepszy jest brązowy, ubieraj brązowy”. Na przykład on chce mieć psa, ale rodzina odradza, bo to tylko kłopot, więc: „absolutnie, mowy nie ma!”. Taka osoba nie żyje swoim życiem, tylko cudzym. Nie ma tu śladu kochania siebie.

Znaną pułapką jest stare stwierdzenie: „nie wypada tego robić”. Bywa, że starsi ludzi próbują narzucić nam jakieś swoje przebrzmiałe zasady. To może być zakaz noszenia krótkiej spódnicy przez osobę po czterdziestce lub ograniczenia w zakresie fryzury, słuchania wybranej muzyki, uczestniczenia w koncertach czy imprezach. Warto przyjrzeć się, czy rzeczywiście coś jest dla nas nieodpowiednie. Bo zasada, że starsza kobieta powinna nosić wyłącznie ciemne kolory jest kompletnie oderwana od rzeczywistości. Należy do tych przekonań, które rządziły światem sto lat temu.

Kiedy kochamy siebie, dokonujemy wyboru zgodnie ze swoim sercem. Nie zwracamy uwagi na to, co mówią inni lub co się innym może podobać. Żyjemy dla siebie. Ubieramy to, co lubimy i robimy to, co lubimy. Mamy prawo wybierać własne przyjemności, sporty, rozrywki, zajęcia. Mamy prawo wybierać kolor włosów, rodzaj ubrania i jedzenia. Mamy pełne prawo być sobą po swojemu. Każdy z nas powinien któregoś dnia zadać sobie pytania: jaka jest moja wizja samej siebie? Kim jestem? Co chcę robić? Jak chcę wyglądać? Co mi się podoba najbardziej? Co mi sprawia przyjemność? A potem zgodnie z tym układamy swoje życie, bez presji otoczenia, które próbuje nas wpakować w swoje ramki.

Inny związany z tematem wątek, to presja wobec samego siebie, którą ludzie wymyślają w oparciu o modne trendy. Na przykład: ona ma piękne kobiece ciało, ale topowe magazyny lansują chude kobiety, więc ona zmusza się do drakońskiej diety, biega co rano na siłownię i katuje się, odmawiając sobie rzeczy, które lubi. Wcale nie jest szczęśliwa, bo zrzuca ledwie parę kilo. Jej ciało ma mieć taki właśnie kobiecy zaokrąglony lekko kształt, a lęk przed brakiem akceptacji obudowuje ją dodatkową tkanką tłuszczową. Może się więc katować do woli – spodziewanego efektu i tak nie będzie.

Jest to zatem sytuacja, w której warto zacząć od prostej nauki akceptacji siebie taką, jaką się jest. Diety są dla tych, którzy cierpią na otyłość, a nie dla seksownych kobiet o właściwych proporcjach. Chudość nie jest zdrowa, tylko modna. To ogromna różnica. Ale nadwaga i otyłość też zdrowe nie są, więc warto dbać o siebie – bez przesadzania i narzucania sobie czegoś, czego w ogóle nie czujemy w sobie. Kiedy pokochamy siebie, uwolnimy się od lęku przed brakiem akceptacji i ochronne mury z tłuszczu same znikną.

To tylko przykład. Równie dobrze możemy narzucać sobie inne potrzeby, które wcale nie są nasze i wcale nam nie dają szczęścia. Ktoś może czuć się gorszy od reszty świata, bo nie umie jeździć na nartach, a wszyscy jego przyjaciele jeżdżą. Nie chce, nie lubi, ale sam zmusza się do nauki tego sportu, by dorównać tym, których uważa za wspaniały przykład. Niepotrzebna presja, która wyciska nie tylko siódme poty, ale też przynosi setki zmarnowanych godzin. Bo w tym czasie można przecież przeczytać świetną książkę, popływać na basenie, spotkać się z miłymi ludźmi lub namalować obraz. Wcale nie trzeba być narciarzem. Trzeba tylko uświadomić sobie, że człowiek, który nie umie zjeżdżać na nartach jest doskonale wspaniały.

Zamiast jazdy na nartach można tu wstawić dowolne inne działanie, dowolną inną presję, która więzi człowieka i pozbawia go radości zupełnie niepotrzebnie. Doskonałość nie wymaga spełnienia żadnych warunków. Jest piękna sama w sobie. Prawdziwa bezwarunkowa miłość do siebie nie stawia żadnych oczekiwań. Jesteśmy doskonali i dokładnie tacy, jacy powinniśmy być – tu i teraz w tym momencie tacy, jacy jesteśmy. Ze wszystkimi słabościami, brakami, nieumiejętnościami.

To nie oznacza spoczywania na laurach. Każdy inteligentny i ambitny człowiek rozwija się i uczy, poznaje nowe możliwości. Jednak kieruje się głównie własnym odczuwaniem, wybiera to, co naprawdę mu się podoba i to, co go cieszy. Nie robi czegoś tylko dlatego, że bez tego czuje się gorszy. Nie ma czegoś takiego, bez czego jesteśmy gorsi od innych. Nie ma. Możemy zatem uczyć się takich sportów, które nam się podobają, chociaż nie są modne. Możemy nie znać języków obcych lub uczyć się akurat chińskiego. Możemy zajmować się ezoteryką i nie przejmować się zupełnie tym, czy jest akurat na topie. Według naszej własnej wizji. Próba bycia kimś innym, kim nie jesteśmy, nie przyniesie nic dobrego, tylko gorycz i niespełnienie.

Warto też pamiętać, że nie można uwarunkowywać swojego szczęścia cudzymi wyobrażeniami. Jeśli czujemy się gorsi od innych, to sygnał, by podnieść poczucie wartości i pokochać siebie. Można przy okazji zacząć spełniać marzenia i zacząć robić coś nowego. Ale nie można próbować dowartościować siebie kopiując wybory innych ludzi, których uznaliśmy za niezwykłych. To, co dobre dla znanego sportowca czy odnoszącego sukcesy biznesmena, nie musi być dobre dla nas. A zmuszanie siebie do działań, które wcale nas nie cieszą jest wrogiem miłości do siebie. Kiedy kochamy siebie, dajemy sobie prawo, by robić to, co nas uskrzydla i tylko takie rzeczy wybieramy. Nie zmuszamy samych siebie do niczego.

Bogusława M. Andrzejewska

Trudności

Wybaczenie wcale nie jest takie łatwe, jak się niektórym domorosłym nauczycielom duchowym wydaje. Kiedy ktoś zrani człowieka do żywego, a potem przez wiele lat niszczy, poniża, ośmiesza dotykając najczulszego jak zawsze poczucia własnej wartości, to odpuszczenie wcale nie jest takie proste i oczywiste. Nie bez powodu powtarzam stale, że kochanie siebie jest najważniejszą rzeczą na świecie. Jeśli nie kochamy siebie, nasza osobowość jest jak ziejąca rana, na którą można wyłącznie delikatnie bardzo dmuchać i koić słodkimi tekstami. Wystarczy jedno złe słowo i boli, piecze, rwie. A cóż dopiero mówić o permanentnym poniżaniu?

Rzecz w tym, że nie rodzimy się z kochaniem siebie. To jest diament, prawdziwy Święty Graal, który zostaje zdobyty w podróży przez życie. Czasem trwa to wiele lat. Czasem wcale się nam to nie udaje. Jeśli w tej podróży spotkamy kogoś, kto bezlitośnie drwi z nas, sypiąc sól w otwartą ranę braku kochania, wówczas rana ta jątrzy się i jątrzy. Nie pomogą żadne Satori, afirmacje czy arkusze. Można podnieść sobie wibracje i przez chwilę patrzeć wspaniałomyślnie łaskawym wzrokiem na swojego kata. Potem energia spada i nienawidzimy dalej. Różnica polega tylko na tym, że potem wstydzimy się tej nienawiści i zamiatamy ją pod dywan. Bo nie wypada przecież źle myśleć o ludziach.

Pewna moja klientka nie mogła pozbyć się niechęci do innej kobiety, z którą wcześniej był jej mąż. Obie panie niemal się nie pobiły podczas pewnej zażartej kłótni. Jednej z wielu. Po wielu latach i wielu procesach wybaczania, temat bolał nadal. Czas nieco przyćmił ból, ale niechęć pozostała. Na poziomie świadomym moja klientka odpuściła. Nie miało to dla niej znaczenia, ale wewnątrz niej wyły emocje. Szczególnie wtedy, kiedy dowiedziała się, że los szczęśliwie obdarował tamtą panią jakimiś profitami i awansem w pracy. „To zły, podły człowiek, ona na to nie zasługuje” – powiedziała mi z żalem klientka. 

Zapytałam wówczas, jakiego zadośćuczynienia oczekuje od wszechświata. „Chcesz, by cierpiała? Płakała? Męczyła się za to, co ci zrobiła?” – zapytałam. „Och, nie. Niech sobie tam żyje spokojnie. Sama nie wiem, czemu mi tak przykro, przecież nie życzę jej źle”. Wykorzystałam wówczas to, co wiedziałam o tej osobie z innego źródła i zapytałam: „A czy wiesz, co naprawdę przeszła ta osoba? Wiesz, jak ciężko chorowała? Wiesz, ile nocy przepłakała?…” Nie pozwoliłam klientce wejść w poczucie winy, tylko łagodnie poprowadziłam ją w stronę współczucia, co pozwoliło jej zrozumieć, że ta nielubiana osoba została już przez życie srogo rozliczona za wszystko.

Jakkolwiek to brzmi, to ważne. Bo każdy z nas mniej lub bardziej świadomie oczekuje harmonii. Rozliczeniem są moim zdaniem przeprosiny. Kiedy ktoś okazuje skruchę, to oznacza, że pojął lekcję zadaną przez życie. Energetycznie wprowadza to harmonię. Jeśli jednak ktoś uważa, że nie ma powodu do przepraszania kogokolwiek za cokolwiek, wówczas czujemy zgrzyt. Wybaczenie takiej osobie bywa dość trudne. Ale oczywiście jest możliwe przy równoczesnej pracy z podnoszeniem poczucia wartości. Kiedy pokochamy siebie, wypełniamy się Światłem, które promieniuje na innych i dzielimy się tą ogromną miłością, przelewając ją na także na tych, którzy nam kiedyś w czymś zawinili. To proces naturalny, nawet nie musimy się wysilać. Miłość płynie sama. Kochanie siebie jest jak odkręcenie kranu połączonego z oceanem – miłość płynie bez końca do każdego, kto tylko znajdzie się w zasięgu naszych myśli.

Z poziomu duchowego winnych nie ma. Nie istnieje podłość. Są tylko gry dusz, które umówiły się na zabawę i chcą doświadczyć cudownej mocy wybaczenia. Z poziomu ludzkiego bywa to dramatem ponad siły. Często zamęcza nas nasza podświadomość, do której nie docierają żadne logiczne argumenty. Jest jak małe dziecko, któremu tłumaczymy, że nie może w kółko jeść samych cukiereczków, bo rozboli je brzuszek. A ono kiwa główką tylko po to, by domagać się kolejnych słodkości. Trudno przekonać podświadomość, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Kiedy trudno nam wybaczyć, zaczynamy mieć pretensję do siebie i myślimy, że jesteśmy złymi ludźmi. Bo przecież trzeba wybaczać. Bo przecież powinniśmy. Pamiętajmy zatem – nic nie musimy, nic nie trzeba, nic nie powinniśmy. W kwestii wybaczania trzeba dać sobie czas i wejść w proces dopiero wtedy, kiedy wypalą się najtrudniejsze emocje. Wtedy kiedy poczujemy gotowość. Nie można moim zdaniem podejmować pracy z wybaczaniem, tylko dlatego, że ktoś nas namawia i przekonuje. To nasza energetyka. To nasz wybór.

Prawdą jest, że nie uzdrowiony żal prowadzi do rozmaitych chorób, w tym też nowotworowych. Ale niech to będzie motywacją, a nie straszakiem. Jeśli nie czujemy się gotowi, by puścić żal, to efekt wielu godzin pracy będzie marny. To tak, jakby rzucić się do prowadzenia auta i bez żadnego kursu wyjechać od razu na autostradę. Nie polecam. Czas leczy rany, dajmy go sobie odrobinę. Pozwólmy sobie na wszystkie pozytywne argumenty, włącznie z całym dobrem, jakie niesie nam życie. Wejdźmy w energię wdzięczności i zobaczmy, że nasze życie jest piękne i więcej w nim cudownych chwil, niż zadanego przez tę osobę bólu. Niech złe słowa i złe rzeczy przejdą do przeszłości, od której się odetniemy.

Bardzo pomaga w tym pokochanie siebie. Bywa, że nie potrzebujemy innych narzędzi. Kiedy miłość nas wypełni, wszystko zadzieje się samo. Pomaga ona poczuć, że jesteśmy pod opieką wszechświata, a cały zadany nam ból możemy potraktować jak zły sen, z którego już się obudziliśmy.

I jeszcze raz powtórzę, że bardzo ważne jest, by nie obwiniać siebie, że nawet po wielu latach czujemy żal. To ludzkie. Mamy do tego pełne prawo. Odczuwanie negatywnych emocji – żalu, gniewu i pretensji jest całkowicie normalne. Nie czyni z nas potwora, tylko pokazuje wrażliwą osobę, której w jakimś momencie życia zabrakło miłości. Tylko tyle. Dajmy sobie tę miłość. Czasem nic więcej nie trzeba.

Bogusława M. Andrzejewska

Odpowiedzialność

Obserwuję czasem ze zdumieniem sytuację, w której samotna kobieta zachodzi w ciążę natychmiast po tym, jak tylko pozna nowego mężczyznę. Nie mam nic przeciwko dzieciom, ale uważam, że powinny rodzić się w stałych związkach, wówczas mają duży procent szansy na szczęśliwe dzieciństwo i posiadanie dwojga rodziców. Jak pisałam wielokrotnie – nawet po rozwodzie można zadbać o to, aby dzieci miały dobry kontakt z ojcem i rozwijały się prawidłowo. Wpadka z przypadkowym partnerem takich gwarancji nie daje. Oczywiście bywa i tak, że ktoś nie umie korzystać z metod antykoncepcyjnych i te biedne dzieci z przypadkowych związków są tylko efektem rażącego braku elementarnej wiedzy o własnej biologii. Ale dziś nie o tym.

Temat wydał mi się ciekawy, kiedy spróbowałam zagłębić się w przyczyny takiej nieodpowiedzialności. Wystarczy szczypta inteligencji, by wiedzieć, że zajście w ciążę z kimś ledwo poznanym jest ze strony kobiety skrajnym egoizmem. Jest to z oczywistą szkodą dla dziecka, które prawdopodobnie nie będzie miało nawet okazji poznać swojego ojca. Dlaczego zatem kobiety to robią? I to takie kobiety, które wydawać by się mogło, kochają potem swoje dzieci. Czemu zatem robią tym dzieciom taką krzywdę? Co jest ważniejsze od szczęścia własnego dziecka?

Tylko jedna rzecz może skłonić człowieka do głupiej decyzji, za którą płaci się potem wiele lat: strach. Strach przed samotnością, przed byciem niekochanym i odrzuconym. Natychmiastowe zajście w ciążę zaraz po tym, jak dwoje ludzi się pozna, bywa takim specyficznym zarzuceniem sieci na mężczyznę z głęboką wiarą, że nie ośmieli się odejść, kiedy dowie się o swoim ojcostwie. Praktyka pokazuje, że czasem działa to wręcz odwrotnie i wystraszeni panowie uciekają. Ale czasem to przynosi jakiś skutek i partner chcąc być odpowiedzialny zostaje przy nowo poznanej kobiecie.

Błyskawiczna ciąża jest w takim związku jak gwoździe, którymi czasem udaje się przybić mężczyznę do siebie. Ile wart taki związek? Rzadko jest udany, bo nikt nie lubi przymusu. Dorośli, inteligentni ludzie chcą sami podejmować decyzje o swoim życiu i o potomstwie. Chcą być gotowi na to, by dać dziecku wszystko, co najlepsze. Chcą więc mieć pieniądze, stałą pracę, dach nad głową – to wszystko, co zapewni dziecku godny byt. Nie każdy żyje z 500 plus. Na szczęście są wśród ludzi osoby mądre i odpowiedzialne za siebie i swoje dzieci. Nawet jeśli korzystają z zasiłku, to nie chcą się od niego uzależniać.

Skąd bierze się ta irracjonalna potrzeba przywiązania, czy wręcz przybicia gwoździami do siebie całkiem przypadkowego partnera? Jak zwykle odpowiedź znajdziemy w poczuciu wartości, czy też bardziej w jego braku. Lęk przed porzuceniem przez mężczyznę powoduje, że kobieta decyduje się na ciążę.  Bo porzucenie, odejście do innej to rzecz straszna, dramatyczna wręcz. Utwierdza zakompleksioną osobę w tym, że jest brzydka, bezwartościowa, okropna, głupia, nudna… To bardzo boli. Poczucie, że jest się bezwartościowym bywa nie do zniesienia. Zatrzymanie siłą jakiegoś – jakiegokolwiek – partnera chroni przed tym bólem.

Całkiem zasadne jest stwierdzenie, że odpowiedzią na każde pytanie jest bezwarunkowa miłość do siebie. Kobieta, która naprawdę kocha siebie, starannie wybiera ojca swoich dzieci. Daje sobie trochę czasu, by go poznać, zanim podejmie decyzję o dziecku. Buduje swój związek z miłością, aby stanowił piękny fundament dla bezpiecznego i szczęśliwego życia przyszłego potomstwa.

Rzecz nie w obrączce. Znam wiele pięknych wolnych związków, w których ludzie znają się i wspierają latami. Mają też razem dzieci, dzieci kochane, rozpieszczane i szczęśliwe. Trwałość i moc związku wynika z pewnych jakości, które ludzie wzajemnie układają między sobą. Przychodzi taki moment, kiedy wiedzą z całą pewnością, że zawsze mogą na siebie liczyć, bez względu na wszystkie przeciwności losu. Nie ma możliwości zbudowania takiej trwałości po dwóch-trzech miesiącach „chodzenia ze sobą”. To może być ledwie zapowiedź czegoś fajnego.

Rozpaczliwe przybijanie gwoździami świeżo poznanego partnera pojawia się wtedy, kiedy dławi lęk. Lęk, że jest się brzydką, starą, nieciekawą i nielubianą przez nikogo kobietą. Nowy mężczyzna, który okazał jakieś zainteresowanie, jawi się jak wygrana na loterii, którą trzeba łapać za nogi i wydusić jak cytrynę. Kiedy nowy pan zaczyna już rozglądać się za kolejną rozrywką, to ostatni moment, by go usidlić. Kiedy w oczy zagląda widmo samotności i odrzucenia, taka kobieta chwyta się najskuteczniejszego znanego jej sposobu – natychmiast zachodzi w ciąże, by go zatrzymać na zawsze.

Wysokie poczucie wartości nigdy nie pozwala kobiecie na takie zachowanie. Kobieta, która kocha siebie wie, że to ona wybiera i że zasługuje na wszystko, co najlepsze. Nie boi się samotności, bo jej wiara w siebie i wewnętrzne poczucie piękna przyciągają do niej całe rzesze wartościowych mężczyzn. Może zatem spokojnie zastanowić się, który z nich będzie najlepszym ojcem dla jej dzieci.

Warto też dodać na koniec, że chwytanie – usidlanie kogokolwiek jest po prostu żałosnym wyrazem bezradności. Jak bardzo taka kobieta czuje się „nikim”? Jak bardzo czuje się poza wszelkim wyborem, skoro podejmuje takie ryzyko? Naraża się nie tylko na śmieszność, ale w większości wypadków także na samotne wychowywanie dziecka, które pomimo wielkiego wsparcia finansowego ze strony naszego rządu, wcale nie jest proste. Każda matka wie, czym jest proces wychowywania dziecka i zapewnienie mu nie tylko jedzenia czy zabawek, ale też czasu i uwagi, aby dziecko wyrosło na mądrego i dobrego człowieka.

Nic mi do tego, jak ludzie układają sobie życie osobiste. Im gorzej to robią, tym w pewnym sensie lepiej dla mnie, bo dzieci samotnych matek to moi przyszli klienci. Czysto filozoficznie rozważam, jak by to było, gdyby kobiety używały swojego umysłu, zanim w panicznym lęku przed samotnością zajdą w ciążę? Myślę, że świat były po prostu lepszy, a ludzie szczęśliwsi. Jak zwykle drogą do takiego świata jest kochanie siebie, którego ciągle ludziom bardzo brakuje.

Bogusława M. Andrzejewska

Pokora

Wydawać by się mogło, że to jakość w oczywisty sposób pozytywna. Od wielu lat traktowana jako wielka zaleta, pokora z trudem toruje sobie drogę do ludzkich serc i głów. Jednak dla mnie to wcale nie jest takie jednoznaczne, kiedy przyjrzę się definicji. Pokora klęczy na kolanach przed autorytetami i szanuje innych, widząc w nich mądrzejszych od siebie. Siedzi w kącie, nie wychyla się, oczekując, aż inni ja zauważą. Nie ośmieli się pochwalić i przyznać, że jest w czymś dobra, to przecież zadanie dla innych. Obowiązkowo czuje się lekko gorsza od innych, a nawet jeśli myśli inaczej, to tego po sobie nie pokaże. Pokora stoi grzecznie w kolejce i cierpliwie czeka aż zostanie coś dla niej.

Zdarzyło się kiedyś, że ktoś zwrócił mi uwagę na brak pokory. To nie był zarzut, lecz sugestia, ponieważ rzeczywiście nie ma we mnie pokory w takiej formie, jak opisałam wyżej. Za nadrzędną zasadę na świecie uważam wysokie poczucie wartości. Nie idzie ono w parze z pokorą. Moim zdaniem  warto nauczyć się doceniać samego siebie i wychodzić z tego symbolicznego kąta na sam środek planszy, by pokazać innym swoje możliwości. Warto wierzyć w siebie i odważnie przyznawać się do swoich umiejętności.

Wcale nie mam tu na myśli chwalenia się na wyrost. Przechwałki nie poparte praktyką są bez znaczenia i powstają raczej na bazie kompleksów. Wysokie poczucie wartości to świadomość tego, co można, co się umie, w czym posiada się doświadczenie. Cenną jakością jest znajomość swoich zasobów i mądre korzystanie z nich dla dobra swojego i innych. Gdybyśmy wszyscy chcieli siedzieć w kącie i czkać, aż nas ktoś odkryje, prawdopodobnie przesiedzielibyśmy tam całe życie.

Być może jednak istnieje taka definicja pokory, która jest połączona z wysoką samooceną? Taka świadomość, gdzie znajdują się granice naszych możliwości? To byłoby całkiem rozsądne podejście i w takiej formie pokora stale mi towarzyszy. Nie jako brak odwagi, lecz jako trzeźwe spojrzenie na określoną sytuację, która może mnie przerosnąć. Albo mogę nie mieć odpowiednich zasobów, by rozwiązać dany problem i potrzebuję wsparcia. Pokora jawić się tutaj będzie jako szacunek dla kogoś, kto na określony temat wie więcej i jako zaproszenie do rozsądnej współpracy.

Akceptuję pokorę jako przeciwieństwo zarozumialstwa i nonszalancji. Jako antidotum na nieodpowiedzialność i lekceważenie. Jako zasadę szacunku dla autorytetów. Uważam, że dojrzałość człowieka w tym szacunku się przejawia i ktoś, kto tego szacunku w sobie nie znajduje, pozostał emocjonalnie na poziomie małego dziecka. Warto pamiętać, że nigdy nie wiemy wszystkiego i nikt nie jest skończonym ideałem. Myślę, że trzeba wiedzieć, na ile nas stać, co możemy zdziałać, a co lepiej pozostawić innym.

Słownik Języka Polskiego przedstawia definicję pokory jako „świadomość własnej niedoskonałości”. Można to rozumieć tak, jak napisałam – jako rozsądną świadomość własnych zasobów. Jednak można to też pojąć inaczej. Dla osoby zakompleksionej, to właśnie siedzenie w kącie i czekanie na swoją kolej. To utwierdzanie samego siebie, że jest się ułomnym. Bo „niedoskonałość” może być i tak przecież postrzegana. A ludzie żądni władzy mogą tego mocno nadużywać.

Druga definicja w słowniku to właśnie „uniżona postawa wobec kogoś”, co automatycznie kojarzy mi się z niską samooceną, brakiem wiary w siebie i własne możliwości. To wyrzekanie się własnej mocy na rzecz kogoś, kto ma siłę i spryt, aby nas do czegoś zmusić. Rzecz jasna bywa i tak, że pokora może być udawana wobec kogoś, kto ma coś, na czym nam zależy i jest tylko formą manipulacji, aby dostać jakąś wartościową rzecz czy załatwić jakąś sprawę. Częściej jednak przejawia się jako świadome poczucie bycia gorszym.

Tutaj dygresja – znane przysłowie „Pokorne cielę dwie matki ssie” zostało ukute przez ludzi mających silną potrzebę kontroli. Pobrzmiewa w nim: „jak będziesz grzeczny, to dostaniesz nagrodę”. Bardzo oczywista próba gaszenia w zarodku każdej inicjatywy i ustawienie kogoś w programie tępego wypełniania poleceń. Nic też dziwnego, że pokora może kojarzyć się wyłącznie z ograniczeniem i tym samym poczuciem własnej słabości, bezradności i bezsilności. W takiej opcji pokora wcale nie jest pozytywna, jak chcieliby filozofowie.

Są jednak momenty, kiedy pokora łączy się dla mnie z pełnią duchowego rozumienia i jawi się jako wzruszająca akceptacja tego, co do zaakceptowania jest bardzo trudne. Doświadczam tego podczas pracy z uzdrawianiem Reiki czy z Prosperitą. Bywa tak, że pomimo wielu wysiłków nie osiągamy oczekiwanego efektu i ktoś odchodzi na inna stronę bytu. Można wówczas płakać albo tupać ze złością. Ale można też z pokorą pochylić głowę i powiedzieć: „wszystko jest w harmonii, dokładnie tak, jak być powinno.” Trudne to, dlatego właśnie wymaga pokory. Pochylenia głowy przed mądrością wszechświata. Zaufania duszy, która realizuje swój plan, a nie nasz.

Jestem dzieckiem wszechświata, jego integralną cząstką. W pewien sposób czuję połączenie ze Wszystkim Co Jest. Ale to nie sprawia, że spontanicznie wszystko rozumiem. Często pytam w Kronikach Akaszy – dlaczego tak właśnie się dzieje? Co to oznacza? Czy to potrzebne? Chciałabym bardzo, aby było mniej mroku, mniej bólu, mniej cierpienia – dla wszystkich. Może jest we mnie za dużo naiwnej wiary w Dobro, ale nie chcę tego zmieniać, ponieważ to moja prawdziwa natura. I ta natura wywołuje we mnie iskrę buntu przeciwko temu, co nie jest – z mojego poziomu patrząc – dobrem. To właśnie ten moment, kiedy sięgam do pokory, ponieważ tylko ona pozwala mi odnaleźć się w takim momencie.

Wiara w harmonię wszechświata wymaga od nas często takiego właśnie podejścia – pełnego pokory wobec zjawisk i sytuacji, które nie do końca pojmujemy. Zdarzenia, jakich doświadczamy, wywołują spontanicznie nasz opór lub skłaniają do ucieczki. Jakże trudno czasem zostać w miejscu i odnaleźć w swoim sercu odwagę, by pozwolić, aby się działo, by pozostać w przepływającej przez nas potężną rzeką energii. Czuję się wtedy jak mała dziewczynka, która nie rozumie, ale wierzy, że wszystko jest we właściwym czasie i miejscu. I najlepszy rodzaj pokory, to pełne zaufania i z serca płynące: „Nie moja, ale Twoja wola niech się dzieje”.

Bogusława M. Andrzejewska

Wiara w siebie

Wiosna to tradycyjnie czas porządków i otwierania się na nowe, piękne chwile. Takie, które będą pełne słońca i zapachu kwiatów. Dla mnie w tym roku to moment refleksji nad relacjami. Spływają teraz silne fale energii i uwalniają mnóstwo trudnych emocji. Ludzie świadomi wiedzą, że to, co czują ma źródło w starym głęboko schowanym w podświadomości wzorcu. Można go uwolnić miłością do siebie, ponieważ jest ona najsilniejszym uzdrowicielem. Czasem myślę, że jest też wszystkim, czego nasza dusza chce się nauczyć w swojej ziemskiej wędrówce, bo kiedy naprawdę pokochamy siebie, znikają wszystkie problemy.

Jestem Światłem, które uzdrawia mrok i niesie Miłość. Słyszę to każdego dnia… Od innych ludzi i od Moich Duchowych Mistrzów. Jestem im wdzięczna za to, że pomagają mi odnaleźć mój wewnętrzny blask. Jestem zwykle pełna pokory i wątpliwości. Kiedy ktoś podważa moje naturalne dobro, zadaję sobie pytanie: gdzie  popełniam błąd? Potrafię tygodniami wątpić w siebie, bo nauczono mnie, że dobro drugiego człowieka jest zawsze na pierwszym miejscu. Tym razem szukając odpowiedzi trafiłam do Świetlistych Istot, które pokazały mi, że to właśnie test wiary w siebie. Że moje decyzje były właściwe i etyczne, a ktoś inny dokonał wyboru właściwego dla swojego etapu rozwoju. Zgodnego z lekcją jego duszy. A moją lekcją jest wiara w siebie.

Wszyscy mamy takie lekcje, dlatego zdecydowałam się o tym napisać. Lekcje, które polegają na tym, że podążając za wewnętrznym głosem wchodzimy w spór z drugim człowiekiem. Rzecz nie w kłótni, bo czasem taki spór odbywa się w milczeniu, zaraz po tym, kiedy ustalimy, że mamy odmienne zdanie. Dając prawo wyboru drugiej osobie można żyć w zgodzie i iść odmiennymi drogami. Jednak rzadko kiedy mamy przywilej, by spotkać osobę tak mądrą i dojrzałą duchowo, by to się udało. Prędzej czy później dochodzą do nas informacje, że jesteśmy złymi ludźmi, bo… mamy inne zdanie.  A to zawsze budzi poczucie winy. Każdy spór je budzi. Bo wrażliwy człowiek wie, że nic nie wie. Dopuszcza, że może się mylić.

Uwolnieniem jest uświadomienie sobie, że nie ma złych decyzji. Każda jest właściwa na dany moment i odpowiednia do naszego poziomu, czy też miejsca na drodze rozwoju. Jeśli dwie osoby mają odmienne zdanie, to oznacza tylko, że nie są w harmonii do siebie. Natomiast każdy jest w harmonii z pieśnią swojej duszy. Konflikt bywa wyzwoleniem starych wzorców, jeśli wywołuje w nas emocje. Warto zadać sobie pytanie: co mnie w tej osobie drażni? Odpowiedź będzie drogowskazem, co można uzdrowić w sobie. Jeśli chcemy tę lekcję wykorzystać dla swojego wzrostu, to wspaniała do tego okazja.

Warto pamiętać, że każdy z nas jest Światłem. Każdy bez wyjątku. Jeśli  kochamy siebie i celebrujemy swoje Piękno, akceptujemy cały świat taki, jakim jest I nie oceniamy innych ludzi. Dostrzegamy jasność w każdym. Świat jest dobry i ludzie też niosą w swoim sercu Dobro. Czasem tylko nie umieją go wydobyć na zewnątrz. Kiedy brakuje im miłości do siebie, krzywdzą i poniżają, by siebie dowartościować. Kochając siebie, skupiając się na swoim Świetle, spontanicznie widzimy je w innych. Tak działa przeniesienie i jest to zupełnie niezależne od nas. Dlatego jedyne, co mamy robić, to mieć w sercu miłość dla samego siebie.

Możemy też dostrzegać nieetyczne działania – to oczywiste. One są i jeszcze długo będą się pojawiać, ponieważ ludzie ciągle szukają pieczonego lodu – jak mawiała jedna moja znajoma. Czyli biegną za błyskotkami bez wartości, by u schyłku życia ocknąć się z pustymi rękami. Przyczyną jest najczęściej lęk i brak miłości do siebie. Ludzie, którzy tworzą konflikty, by wyrwać więcej pieniędzy, boją się bezwartościowości, która dla nich wyraża się manifestacją dobrobytu. Mogą też zwyczajnie bać się biedy, której kiedyś doświadczyli. To czego potrzebują – to uwierzyć, że są dobrzy sami z siebie, a nie dlatego, że mają wypchany portfel.

Ludzie, którzy kłócą się z nami, bo nam czegoś zazdroszczą – powodzenia, popularności, pieniędzy, udanego związku – wyrastają z poczucia braku i przemożnego lęku, że dla nich zabraknie. To najczęściej świadomość ubóstwa, która boi się odrzucenia wyrażanego staniem w naszym cieniu. Nie widzi swojego Światła. Nie widzi swojego piękna i doskonałości. Sięga po nasze, by oświetlić swój lęk cudzym blaskiem. Takim ludziom często się wydaje, że kiedy nas strącą ze sceny, to automatycznie sami tam wylądują. W praktyce nigdy tak się nie dzieje, ponieważ do szczęścia prowadzi wyłącznie kochanie siebie, a nie zazdrość.

Ludzie, którzy kłócą się z nami, bo ośmieliliśmy się zwrócić im na coś grzecznie uwagę, to osoby o niskim poczuciu wartości, które nie są gotowe na to, by wzrastać. Konstruktywna krytyka jest dla nich jak bicz, który grozi odrzuceniem. Boją się bycia ośmieszonymi, niekochanymi, niepotrzebnymi, gorszymi. Boją się, bo nie mają pojęcia, że to iluzja. Każdy człowiek jest doskonały taki, jaki jest. Nikt nie musi wiedzieć wszystkiego ani działać w zgodzie z jakimiś odgórnymi zasadami. Mamy prawo sprawdzać, testować, próbować i uczyć się. Mamy też prawo się mylić.

Wszyscy popełniamy błędy. Nie ma ideałów. Ideał to tylko ramka, którą ktoś wymyślił, żeby oceniać innych. W gruncie rzeczy nawet idealne postacie z książek o herosach mają wady, ponieważ to, czym jedna osoba się zachwyca, dla drugiej może być niemiłe. Nawet mistrzowie duchowi mają swoich zwolenników i przeciwników, a ewidentny stan oświecenia nie załatwia sprawy. Bycie człowiekiem, to bycie wielobarwną postacią, która manifestuje siebie twórczo i pozwala sobie popełniać błędy.

Warto pamiętać, że każdy kto mówi o nas złe słowa, kto nas rani, krzywdzi lub osądza, robi to, ponieważ na tę chwilę inaczej nie potrafi. Działa poprzez pryzmat swojego bólu czy trudnych doświadczeń, których nie umiał uzdrowić. To człowiek, który nie umie kochać siebie, ponieważ miłość do siebie wyklucza krzywdzenie drugiej osoby. Człowiek o niskim poczuciu wartości widzi w innych to wszystko, czego nie chce zobaczyć w sobie. Przerzuca na innych to, na czym ogniskuje swoją uwagę. To, co w sobie najmocniej zasilamy, to widzimy w drugiej osobie.

Dlatego ludzie, którzy kochają siebie sprawiają wrażenie naiwnych. Uśmiechają się do wszystkich, wszystkich wspierają, polecają, każdemu pomagają. Zdroworozsądkowi patrzą na nich z politowaniem i pytają: „dlaczego ją polecasz? To zarozumiała, zła osoba jest!” A kochający siebie mówi: „ależ nie, jest piękna i dobra”, bo patrzy na kogoś przez pryzmat swojego świetlistego serca. Czas to weryfikuje. Wilk w owczej skórze prędzej czy później pokaże zęby. Nigdy natomiast nie zacznie jeść trawy. Jest wilkiem. Doświadczałam tego wielokrotnie, zachwycając się ludźmi, którzy potem obnażali nieetyczne zachowania wobec innych.

Nie przeszkadza mi moja „naiwność”. Lubię widzieć w ludziach Dobro. Lubię zachwycać się Światłem w sobie i w innych. Lubię wierzyć, że dobra jest więcej niż zła. I chociaż na pewno nie lubię się rozczarowywać, to wiem, że i tego można uniknąć, jeśli nie będę niczego oczekiwać. Jak pisałam wcześniej: każdy ma swoją drogę i swój punkt w czasoprzestrzeni. Każdy jest na właściwej dla siebie drodze. Każdy czegoś uczy. Także mnie. Uczy wierzyć sobie i w siebie. Uczy mnie coraz bardziej kochać siebie i swoje wybory. Uczy mnie ufać, że jestem Światłem nawet wtedy, kiedy ktoś widzi we mnie swoje własne demony.

Ma prawo. To jego demony. Może je w swoich oczach przenosić na wszystkich, na których zechce. Naszym prawem jest świecić nadal swoim Światłem. Jeśli ktoś ma oczy w mroku i widzi w nas rogi, to nie umniejsza w nas Dobra. Nie stajemy się automatycznie złymi ludźmi tylko dlatego, że ktoś nas osądza. Żyjemy tutaj dla siebie, a nie dla oceny drugiej – często nieobiektywnej – osoby, zaplątanej w swoje nieprzerobione wzorce. Naszym zadaniem jest być sobą najlepiej jak potrafimy i cudze pomówienia są tylko pułapką, w które wpada brak miłości do siebie. Kiedy nie kochamy siebie wystarczająco mocno, wątpimy w siebie i zastanawiamy się skąd u nas rogi? Nie ma żadnych rogów. W nikim. To iluzja, to nauka kochania siebie i bycia poza oceną drugiego człowieka.

Jest w tym jeszcze jedna ważna lekcja. Człowiek, który w naszych oczach postępuje nieetycznie, uczy nie oczekiwania idealnych zachowań. Pokazuje nam też lekcję akceptacji dla wielowątkowości wszechświata. Uczy tolerancji i wybaczania, jeśli obraca się przeciwko nam. A właściwie uczy, że niczego nigdy nie musimy wybaczać, bo wszystko jest dokładnie takie, jakie być powinno. Żeby to zobaczyć, trzeba najpierw dostrzec Światło w swoim własnym sercu. Dopiero wtedy poprzez pryzmat prawdziwego kochania siebie, możemy w pełni zaakceptować cokolwiek się pojawi. Możemy zauważyć harmonię wszechświata.

Bogusława M. Andrzejewska

Wygrana

To piękne słowo kojarzy nam się zazwyczaj bardzo pozytywnie. Najmilej usłyszeć je oczywiście w kontekście gier liczbowych, np. w opcji: „wygrałam w Lotto”. Cieszy nas to zjawisko także w rozmaitych innych grach, których pełen jest internet i nasze komórki. Przyznaję, że umiem je też docenić w sporcie, chociaż poza ulubioną siatkówką mojego męża rzadko kiedy sport mnie zajmuje. To nie moje obszary zainteresowań. Ale zakładam, że każdy lubi wygrywać.

Tymczasem słowo to ma także inny kontekst – wygrywać z kimś. Poza sportową rywalizacją, którą ostatecznie toleruję, postrzegam je zatem najczęściej… negatywnie niestety. O ile nie jest to wygrana na loterii, kiedy usłyszę o wygrywaniu, czuję bardzo złą energię. Niską energię rywalizacji, bezwartościowości, a nawet walki, ponieważ pierwsze co może skojarzyć się z tym pojęciem to wojna – co najmniej z inną osobą. I to ze wszech miar niewłaściwe, bo pozytywny jest pokój, zgoda i akceptacja, a nie walka.

Skąd bierze się potrzeba walki? Z niskiego poczucia wartości. Zakompleksieni ludzie ciągle toczą wojny i ciągle się kłócą, by udowodnić światu, że są coś warci. To logiczne, chociaż z założenia absurdalne. Wyobraźmy sobie, że wyznaję jakąś religię, a po drugiej stronie ulicy mieszka ktoś, kto wyznaje coś zupełnie innego. Jeśli mam wysokie poczucie wartości, życzę sąsiadowi dobrego dnia, a czasem nawet pytam o go o podejście do różnych spraw, by więcej wiedzieć o świecie i tym, co odmienne. O ile nie jest kanibalem, w żaden sposób mi nie zagraża. Możemy żyć w zgodzie. Możemy uśmiechać się do siebie nawzajem i to z przyjemnością. Osoba o wysokiej samoocenie lubi ludzi i lubi się do nich uśmiechać.

Jeśli jednak mam niskie poczucie wartości, to odmienne poglądy odbieram jako urąganie mi i temu co dla mnie ważne. Bo jeśli ktoś wyznaje coś innego i uważa, że jakaś inna religia jest słuszna, to… „to może moja nie jest słuszna? To może ja jestem niemądra? A co jeśli ktoś pomyśli, że się mylę i jestem głupia? To straszne! To boli! To niedopuszczalne! Najlepiej zabić i zakopać głęboko tego, co myśli inaczej. Dzięki temu nikt nie pomyśli, że ja się mogłam pomylić. Tak, trzeba usunąć tego, co obraża mnie bezczelnie swoimi odmiennymi poglądami„. Cudzysłów, jak sądzę, jest tutaj niezbędny, ponieważ to nieco żartobliwe spojrzenie. Ale odzwierciedla w uproszczeniu tok rozumowania i odczuwania osoby o niskiej samoocenie.

Religia jest tylko przykładem. To może być inny obóz polityczny albo inne podejście do wychowania dzieci, albo inny dowolny temat. Przerażające dla mnie jest to, jak często ludzie myślą w ten sposób, który zamknęłam cudzysłowem. Być może nie zabijają już dosłownie, ale obrażają się, odwracają, oczerniają. Szeptem przekazują sobie informacje o tym, jaki to zły jest ten osobnik. Często dorabiają mu rogi, których nigdy nie posiadał. A któż im udowodni, że kłamią, kiedy wymyślają naprędce, że widzieli, jak kopał psa (bił żonę, kradł bułki w sklepie – niepotrzebne skreślić). W mniejszych społecznościach skazują „odmieńca” na ostracyzm – tak przecież najbezpieczniej: napiętnować jako dziwaka i głupka. A kiedy większość odwróci się od takiej osoby, mówią sobie: wygrałem. Bo to była walka, walka o rację.

Dowartościowywanie siebie kosztem drugiego człowieka jest nagminne. Stosują to także osoby, które uważają siebie za duchowych nauczycieli, osoby wykształcone i takie, które twierdzą, że posiadają wysokie poczucie wartości. Niestety więcej ludzi uważa, że ma wysoką samoocenę, niż ma ją rzeczywiście. A test jest prosty – jak wielokrotnie pisałam. Wystarczy pokazać wybranej osobie kogoś z tej samej branży i głośno pochwalić. Wysoka samoocena to człowiek, który poczuje się zaciekawiony i zainspirowany. Być może zechce poznać „konkurencję”, by czegoś mądrego się nauczyć. Być może uzna, że nie musi się niczego uczyć, więc tylko z szacunkiem się ukłoni.

Zakompleksiona osoba spieni się ze złości i rozpocznie kampanię wojenną, aby umniejszyć tę „konkurencję”. Zaplanuje oczernianie, poniżanie, obmawianie, wyśmiewanie, a czasem nawet otwarte krytyczne ataki. Poczuje bolesne emocje, ponieważ żal, zawiść, gniew są drogowskazami, które pokazują nam kierunek pracy nad sobą. Mądry człowiek wie, że jeśli chwalenie koleżanki wywołuje poczucie przykrości (niedocenianie) lub gniew, to należy czym prędzej pracować z poczuciem wartości. Podniesienie samooceny uleczy ból i przyciągnie do nas dobre słowa, wdzięcznych klientów i satysfakcję.

Moje obserwacje wskazują, że nawet pozornie zaawansowane w rozwoju osoby wybierają popłynięcie po niskich energiach. Samoocena to potężna siła – nie przesadzam, kiedy o tym mówię. Na palcach jednaj reki mogę policzyć ludzi, którzy z ciepłym uśmiechem przyjmują chwalenie kogoś innego niż oni sami. Standardem jest emocjonalna reakcja, kwaśne skrzywienie ust i cały stos krytycznych uwag. Bo przecież nikt nie może być lepszy od nas! To niedopuszczalne! Poziom poczucia wartości wśród znanych mi nauczycieli rozwoju jest żenująco niski i niestety trudny do uzdrowienia. Bo kto ma takiej osobie powiedzieć, że powinna popracować nad sobą? Ludzie o niskim poczuciu wartości nie mają autorytetów. Aby uszanować autorytet, trzeba dopuścić do siebie myśl: on jest mądry i wie więcej niż ja. Niska samoocena prędzej udławi się własnym butem, niż uzna, że ktoś wie lepiej. Przecież ona wie wszystko. Ale nie o tym.

Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że to pokój jest najbardziej pożądaną manifestacją. Jest jakością serca, która prowadzi nas bardzo mocno w rozwoju wewnętrznym. To pokój, a nie walka, uczy nas wszechogarniającej miłości i dobra. To pokój wycisza nasze serca i układa równiutko emocje, które jako drogowskazy do uzdrowienia nie są zupełnie potrzebne ludziom ogarniętym cichą błogością i harmonią ze Wszystkim Co Jest. To pokój jest fundamentem raju na Ziemi, ponieważ to z niego wyrasta zdrowie, dobrobyt i zgoda. Tam gdzie ktoś dąży do wygranej nad kimś, tam nie ma duchowości i pokoju. Pokój opiera się na bezwarunkowej miłości i wyklucza rywalizację.

Kwestia wygranej zawsze wiąże się z walką o coś. Najczęściej o jakąś rację. Jakiś pogląd. Albo po prostu o własną nieomylność. Ktoś kto dąży do wygranej w takim kontekście, dąży w istocie do pognębienie kogoś innego, kto ma odmienne spojrzenie na świat. I nie zauważa nawet, że czasem meritum jest dosłownie bez znaczenia. Jak w znanym wierszyku Mickiewicza „Golono strzyżono”. Upór jest jednym z najwyraźniejszych przejawów niskiego poczucia wartości. Podobnie jak zazdrość czy zawiść o to, że ktoś coś zrobił lepiej, ładniej, ciekawiej, bardziej profesjonalnie. Czyli w gruncie rzeczy o to, że otrzymał ludzki zachwyt czy pochwałę.

Nie chcę z nikim rywalizować. Chcę się przyjaźnić i współpracować. Uważam, że ważnym elementem wznoszących się wibracji jest właśnie umiejętne współistnienie z drugim człowiekiem. Raj, czy choćby zapowiadana Złota Era, to miejsce w którym ramię w ramię pracujemy ze sobą, szanując, tolerując, akceptując i wspierając jeden drugiego. Nie może być szczęścia i dobrobytu wśród mieszkańców tej planety, dopóki ludzie będą egoistycznie dowartościowywać się kosztem innych. Dopóki z zazdrością będą walczyć, by udowodnić, że są lepsi. Prawdziwa duchowość rozumie, że nie ma lepszych i gorszych. Wszyscy jesteśmy doskonali i każdy jest w najwłaściwszym dla siebie miejscu i czasie.

Nie chcę z nikim wygrywać. Nigdy. Bo kiedy wygram, to po drugiej stronie staje ktoś przegrany. Świadomość, że ktoś poczuł się gorzej, że komuś jest przykro nie jest dla mnie niczym miłym. Dlatego nie rywalizuję w żadnej dziedzinie. Wszechświat jest piękny i ogromny, tak ogromny, że znajduje się w nim miejsce dla każdego. Mogę spokojnie pisać książki, wiedząc, że na moje prace znajdzie się przestrzeń w takim samym stopniu, jak na te pisane przez setki innych pisarzy. Mogę tworzyć wiersze jak setki innych poetów. Mogę malować obrazy, jak setki innych ludzi. Mogę prowadzić szkolenia jak inni nauczyciele… Mogę wszystko, czego pragnę i co mnie cieszy. Każdy z nas może. Dla nikogo nie zabraknie miejsca ani ludzkiego zachwytu.

Bogusława M. Andrzejewska