Szlachetność

Bardzo lubię to słowo, ponieważ kojarzy mi się z bezinteresowną dobrocią, wsparciem, serdecznością, życzliwością. Szlachetny człowiek to ten, który przedkłada dobro innych nad swoje, dzieli się ostatnim kawałkiem chleba, a przede wszystkim niesie pomoc, nawet wtedy, kiedy może się to zwrócić przeciwko niemu. Szlachetne osoby bardziej niż inni muszą dbać o wysokie poczucie wartości i wynikającą z niego asertywność, ponieważ nie będą bronić siebie i swoich interesów, jeśli mieliby tym kogoś zranić. Bywa czasem i tak, że wpadają w pułapkę nadstawiania karku za kogoś.

Zawsze chciałam być szlachetna i nie ukrywam – staram się właściwie postępować względem innych, ponieważ tak mnie wychowano. Ale oprócz tego, co wyniosłam z dzieciństwa, wspiera mnie w tym moja liczba urodzenia: Jedenaście. Poza mistrzostwem ma wiele cech Dwójki, dla której ludzie są zawsze ważni. Nie jako towarzystwo, nie jako fani, ale jako ktoś, kogo należy wspierać i chronić. Dwójka nie krzywdzi innych ludzi, bo ich zwyczajnie po prostu lubi i potrafi bez problemu tolerować ludzkie słabości. Stąd też bierze się moja bezkonfliktowość.

Wielu spośród Was może mieć podobne cechy, widać to u dużej liczby osób. Piszę tu akurat o sobie, ponieważ siebie znam najlepiej. Ale spotykam na swojej drodze mnóstwo szlachetnych ludzi, którzy bezinteresownie wspierają innych i brzydzą się przemocą. Spotykam też sporo Starych Dusz, a szlachetność jest także dla nich bardzo charakterystyczna, ponieważ Stare Dusze zeszły na Ziemię, by uczyć o dobroci, serdeczności i bezwarunkowej miłości. To wszystko jest częścią ich prawdziwej natury. Tak postępują, bo nawet nie umieją i nie chcą inaczej. Szlachetność jest między innymi spontanicznym przejawianiem dobroci, która dla Starych Dusz jest taka oczywista.

W obecnych silnych energiach dokonałam niesamowitego odkrycia, którym chciałam się z Wami podzielić. Kiedy pracujemy z poczuciem wartości i wymieniamy swoje pozytywne cechy, zawsze znajdujemy w sobie także te gorsze jakości, których wolelibyśmy nie mieć. To naturalne, nie ma ideałów. A żeby efektywnie nad sobą pracować, trzeba znać swoje słabe strony. Jeszcze kilka dni temu uważałam za swoją wadę to, że nie myślę do końca dobrze o paru osobach, które mnie kiedyś bardzo skrzywdziły. Rzecz nie w wybaczeniu – proces przeszłam rzetelnie i nie mam w sobie trudnych emocji ani też nie złorzeczę nikomu. Energetycznie osoby, które wiele lat temu zadały mi sporo bólu, są mi obojętne. Jednak czasem pojawia się w moim umyśle jakaś drobna złośliwość lub trochę pogardy. Łapię się na tym i zadaję sobie pytanie, czy to w porządku tak ich oceniać?

Moja Babcia była taka łagodna. O nikim nigdy nie mówiła źle. Każdego umiała wytłumaczyć. Nad każdym pochylała się ze współczuciem. Nawet kiedy ktoś ewidentnie zrobił bezzasadnie coś złego, kiwała głową bez emocji i mówiła, że widocznie ten ktoś życie ma ciężkie. Ta łagodność to dla mnie też przejaw szlachetności. Chciałabym być taka właśnie – z dystansem do ludzi, którzy kopali mnie po kostkach, chociaż nic złego nigdy ode mnie nie zaznali. Po prostu im się nie podobałam. Chciałabym umieć z pobłażliwym uśmiechem myśleć o nich ciepło. Tymczasem złośliwie oceniam ich zachowanie. Być może czasem jest ono rzeczywiście nie najwyższych lotów, ale czy nie powinnam tego ignorować?

Większość ludzi nadyma się, obraża i nie chce więcej znać osób, które ich skrzywdziły. Ale kiedy patrzymy z poziomu duchowego wzrastania, wiemy doskonale, że za każdym razem taki człowiek pojawia się w naszej rzeczywistości na nasze zaproszenie. Zatem podejmujemy trud wybaczania. I chyba potem taka osoba powinna nam być obojętna. A we mnie fruwają czasem złośliwe uwagi. Rozumiem doskonale, że to też kawałek Starej Duszy, która w innym wcieleniu należała do Mędrców/Czarodziejek, których cechuje surowość i jadowity język wobec tych, którzy w rozwoju podążają nieco wolniej. Łapię się na tym. Wy zapewne też niejednokrotnie zauważyliście w moich artykułach drobne złośliwości. Często muszę gryźć się w język, chociaż ogólnie naprawdę lubię ludzi. Ale poczucie humoru miewam jadowite.

Odkryłam niedawno, że złośliwość jest tylko w słowach, a poza nimi nie ma we mnie ani odrobiny żalu, złości czy agresji. Otóż wyobraziłam sobie przez chwilę, że osoba, która mnie niegdyś bardzo skrzywdziła i nigdy za to nie przeprosiła, dzwoni do mnie i pyta zwyczajnie: „Co tam słychać? Spotkamy się na kawie? Dawno się nie widziałyśmy.” I wiecie, co poczułam? Radość. Ogromną radość. Nie wahałabym się ani minuty. Powtórzyłam to ćwiczenie z innymi osobami, które bez powodu mnie zaatakowały i wszędzie pojawiły się te same wysokie wibracje. Nie potrzebuję żadnych przeprosin. Nie potrzebuję nadymania się w związku z przeszłością. Jestem gotowa na przyjazną znajomość z każdą z nich. Na wspólną herbatę i nawet pomoc każdej z nich, jeśli będzie potrzebna.

Domyślam się, że dla większości z Was to naiwność, głupota i podkładanie się do bicia. Dla mnie nie. Wszechświat jest naszym lustrem. Jeśli mam w sobie wystarczająco dużo miłości do siebie, to nikt mnie po raz drugi nie skrzywdzi. A człowiek, każdy człowiek, jest zawsze kimś do kochania, do sympatii, do pięknej relacji. Być może nie oddałabym tym osobom swojego portfela ani nie pożyczyła dużej sumy pieniędzy, ale poza tym nie węszyłabym też podstępu. Jednym z moich marzeń – tych równie nierealnych, jak podróż do Alfa Centauri w tym wcieleniu – jest pojednanie z tymi, z którymi mam problem. Wszyscy jesteśmy tym samym Światłem – marzę, by tego doświadczyć w praktyce. Utopia? Cóż… Może po prostu Złota Era?

Z jednej strony – to stare sprawy. Przepracowałam je, pogodziłam się z nieprzyjaznym nastawieniem. Każdy z nas spotyka w życiu takich ludzi, którzy są lustrem rzeczy do uzdrowienia. Myślę, że lekcje odrobiłam i uzdrowiłam, nie ma to już dzisiaj znaczenia. Z drugiej jednak strony, gdybym złapała złotą rybkę, poprosiłabym ją o zgodę i sympatię ze wszystkimi. Właśnie dlatego, że to piękna jakość i to nasza prawdziwa natura. Myślę sobie, że wszyscy tu na Ziemi nosimy maski pogardy, niechęci, zawiści, wywyższania się. A w istocie jesteśmy Jednością. Ja tę Jedność czuję. Zrzuciłam dawno wszelkie maski i nie mogę się doczekać, kiedy te wszystkie przyjazne dusze, które wzięły na siebie krzywdzenie mnie w ziemskim ciele, odłożą iluzję i ponownie wezmą mnie w ramiona. Ja czuję pod spodem takie właśnie pełne kochania uczucie – pod ich okrucieństwem i pod moimi złośliwymi myślami, które odnoszą się do śmiesznych zachowań, a nie do prawdziwej istoty każdej z nich.

Możecie mieć podobnie, jeśli spróbujecie tak jak ja, wyobrazić sobie, że jakiś Wasz „wróg”, chce wypić z Wami herbatę i przyjaźnie porozmawiać. Pomyślcie, co Wy na to? Przy okazji odkryjecie być może, że jesteście naprawdę wyrozumiałymi i życzliwymi ludźmi. Ja uwolniłam się dzięki temu od poczucia winy. Zrozumiałam, że moje złośliwości nie wynikają z pretensji czy pogardy, tylko są oceną samego negatywnego działania kogoś w ludzkim ciele. Uświadomiłam też sobie, że skoro nie potrzebuję od nikogo przepraszania, tłumaczenia się i z radością otworzę ramiona na każdego, kto kiedyś mnie „skopał”, to jestem naprawdę dobrym człowiekiem.

Bo czymś zupełnie innym jest oderwane od realnego życia wybaczanie na poziomie medytacji, a czym innym uświadomienie sobie, że spokojnie bez żadnych oporów pójdziemy na kawę z kimś, kto kiedyś coś złego nam wyrządził. To drugie daje niesamowitą moc poprzez rozumienie Jedności z każdym innym człowiekiem. Przy okazji podnosi nasze poczucie wartości, bo pokazuje, ile w nas szlachetności, skoro wybaczanie nie wymaga przeprosin – dzieje się samo z siebie. Uznanie drugiego człowieka takim, jaki jest w istocie, to bardzo mocny ruch energetyczny.

Na koniec jak zwykle parę słów wyjaśnienia. Piszę tu o prostych konfliktach i sporach z ludźmi, którzy zranili nas emocjonalnie. To może być partner, który nas zdradził, znienawidzona teściowa, fałszywa przyjaciółka czy rodzic, który nie chciał nas znać. Nie biorę pod uwagę traumatycznych wydarzeń takich, jak gwałt czy próba okaleczenia, ponieważ zdaję sobie sprawę, że trudno iść na kawę z gwałcicielem czy niedoszłym mordercą. W takich przypadkach inaczej uzdrawiamy bolesne doświadczenie. I dodam dla porządku, że piszę wyłącznie o wyobrażeniu, które ma pomóc przyjrzeć się naszej lekcji, a nie o listownym wysłaniu zaproszenia.

Finalnie wszystko może sprowadzić się właśnie do szlachetności i do fascynującego odkrycia jej w sobie. Nie chodzi o zarozumialstwo, lecz uwolnienie od poczucia winy i podnoszenie poczucia wartości. Im częściej myślimy dobrze o sobie, tym lepiej dla nas. Wszystkie cechy, na których się skupiamy – zasilamy. Bezsporne jest to, że warto wzmacniać w sobie szlachetność i dobroć. Czasem po prostu nie widzimy, ile w nas Światła, bo jesteśmy nauczeni samokrytyki i ostrożności. Łatwiej nam oskarżyć siebie o błędy w pracy nad sobą, niż przyznać się, że naprawdę jesteśmy dobrymi, wyrozumiałymi osobami. Łatwiej nam zamykać serce, niż uznać, że potrafimy i chcemy kochać wszystkich, także tych, którzy nas nie kochają.

Bogusława M. Andrzejewska

Autentyczność

Dzisiaj ciąg dalszy internetowego światka. Po powrocie z cudownych wakacji, spędzonych wśród żywych, przyjaznych i serdecznych, choć czasem całkiem obcych mi osób, mam wrażenie, że zderzyłam się z jakimiś dziwacznymi wirtualnymi istotami. Zapewne są to ludzie tacy sami jak zwykle, ale ja chyba stałam się bardziej wrażliwa na bezinteresowną złośliwość. A może  jak pisałam poprzednio  to tylko ta anonimowość w sieci zachęca niektórych do dokuczania innym. Bo w rzeczywistym świecie nie spotykam się ze złośliwością od dawna. Myślę, że moje poczucie wartości stawia na mojej drodze tylko dobrych i mądrych ludzi.

A na fejsbuczku jak zawsze złośliwe mądrale… Czyli tacy ludzie, którzy uwalniają nagromadzoną gorycz niemiłymi komentarzami wobec całkiem nieznanych sobie osób. Krytykują moich znajomych i przyjaciół, osądzają, oceniają, chociaż nikt ich o to nie prosi. Czasem i mnie się oberwie, co najczęściej wywołuje u mnie atak śmiechu. No bo jak mam reagować, skoro od 20 lat jestem konsultantem Nieinwazyjnej Analizy Osobowości, przeprowadziłam setki szkoleń na ten temat, a ktoś, kto nie zna metody, poucza mnie w komentarzu, co oznacza jakiś element mojego wyglądu i sugeruje, że mam niskie poczucie wartości? Jednak w każdej wypowiedzi drzemie jakaś informacja do wykorzystania i jakaś inspiracja do napisania.

Przede wszystkim uważam, że o wysokim poczuciu wartości świadczy to, że nigdy nie skrytykowałam niczyjego wyglądu. Zdarzyło mi się polemizować z kimś na jakiś temat, ale od 11 lat obecności na FB nie miałam potrzeby ani ochoty, aby komuś przygadać, ocenić negatywnie czyjeś zdjęcie. Wręcz przeciwnie  lubię ludzi i w każdym znajduję coś fajnego. A to śliczny kolor oczu, a to piękny uśmiech, a to kolorową cudną kurteczkę… Ludzie są fantastyczni, a ja przeglądam się w nich jak w lustrach i wszędzie widzę piękno. Działamy na zasadzie psychologicznego przeniesienia i ja przenoszę tylko zauważanie dobrych rzeczy. Nie mam zatem problemu z własną samooceną. To właśnie potrzeba nieproszonego oceniania czyjegoś wyglądu (i nie tylko wyglądu) bywa ważnym sygnałem, aby podnieść poczucie wartości.

Autentyczność, czyli bycie sobą, budzi rozmaite przemyślenia. Wiele osób uważa, że wysoka samoocena nie pozwala na używanie dostępnych dzisiaj w każdej komórce filtrów. Naskakują na moje znajome, zarzucają im brak akceptacji własnych zmarszczek i przekłamanie. Nie zgadzam się z tym. Filtr wygładzający jest dla mnie tym samym, czym makijaż, lakier na paznokciach, biżuteria czy fryzura. Zdjęcie poniżej zrobiłam bez filtra  tak wyglądam, możecie sobie policzyć moje zmarszczki, zobaczyć cienie pod oczami i rozszerzone pory skóry. Zwykle filtr mam włączony, więc moje zdjęcia są zazwyczaj ładniejsze.

Różnica oczywiście jest. No cóż… w pewnym wieku bez makijażu wygląda się szaro. Natomiast widać też, że niewiele zmarszczek mam do schowania pod filtrem, bo ogólnie mam ich bardzo mało, a „chomików”, które najbardziej kobietę postarzają taki filtr nie zniweluje. Nie bywam zatem  jak to mówią złośliwcy w sieci  „wyprasowana”. Bywam zwykle wygładzona, jak po nałożeniu dobrego fluidu. Makijaż, fryzura, eleganckie ubranie, manicure i wreszcie dobry filtr odmładzają nas i upiększają. Od stu lat kobiety się malują i nigdy nie były oskarżane o oszukiwanie. Nagle to stało się problemem. Chyba tylko dla tych, którzy nie umieją obsługiwać filtrów w swoim aparacie.

Zarzut niskiej samooceny wobec dbających o siebie i swój wygląd kobiet jest moim zdaniem nietrafiony. Czy naprawdę wysokie poczucie wartości wymaga epatowania siwizną, odrostami, zmarszczkami, dziurawymi skarpetkami i plamami na skórze? Czy zaniedbanie i niechlujność kojarzą się Wam z szacunkiem dla siebie? W metodzie NAO, z którą pracuję od lat, zaniedbanie jest wyrazem nieumiejętności kochania siebie i złego stosunku do innych ludzi. Od początku powstania metody tak to interpretowaliśmy. Nagle ktoś, kto nie umie pogodzić się z własnym wyglądem, atakuje zadbane kobiety i zarzuca im brak akceptacji siebie. Bardzo chcę tym artykułem sprostować to nieporozumienie.

Moim zdaniem dbanie o siebie jest wyrazem miłości. Tak to czuję i tak przeżywam. Z miłością dla mojego cennego ciała używam pachnących żeli pod prysznic, z miłością smaruję ciało aksamitnym balsamem, z miłością ubieram śliczne ciuszki, z miłością zakładam biżuterię i robię sobie makijaż. Dla siebie. I trochę też dla mojego partnera, który niezmiennie bardzo mnie pragnie, pomimo kilku moich zmarszczek i wielu zbędnych kilogramów. Wszystko, co my kobiety robimy dla siebie, aby czuć się dobrze i błogo, jest wyrazem kochania samej siebie. Makijaż, manicure czy nawet filtr wykorzystany przy robieniu zdjęcia, jest darem dla siebie samej, a nie jakimś brakiem akceptacji.

Oczywiście są sytuacje skrajne, np. zbędne operacje plastyczne, liftingi, powiększanie czy pomniejszanie piersi, które wskazują na niskie poczucie wartości. Jednak daleka jestem od tego, żeby wszystkie przypadki wrzucać do jednego worka. Ludzie rodzą się z widocznymi wadami i skazami. Mają blizny po zabiegach, wypadkach, oparzeniach. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że prawdziwa autentyczność to epatowanie tymi bliznami. Żyjemy w XXI wieku i obecna medycyna daje nam możliwość poprawienia tego, co ewidentnie szpeci. Kłamstwem i oszustwem jest mówienie komuś: „ta blizna po oparzeniu jest całkiem ładna”. Nie jest kłamstwem zrobienie sobie mocnego makijażu czy użycie filtra w aparacie. A jeśli ktoś chce i może zrobić sobie plastyczną korektę, to w moim odbiorze wykonuje piękny krok w stronę pokochania siebie.

Autentyczność to bycie sobą. Jeśli ktoś nie chce się malować ani chodzić do fryzjera, to jego wyrażanie siebie. Jeśli natomiast ktoś całe życie ukrywa naturalny kolor włosów pod innym, który bardziej odpowiada jego duszy, to też jest jego bycie sobą. To też autentyczność. Bywa, że czujemy się sobą dopiero wtedy, kiedy zrobimy sobie pełny makijaż. Bywa, że dopiero po nałożeniu peruki. Warto, by entuzjastki epatowania zmarszczkami i łysiną przypomniały sobie, jak wiele chorób pozbawia ludzi włosów. Czy oni też nie powinni zakładać peruki? Malować brwi? Robić makijażu? Czy też są oszustami, bo nie akceptują wypadających garściami włosów?

Zastanawiam się często, dlaczego ludzie tak chętnie i bezrefleksyjnie oceniają innych? Czego tak naprawdę się domagają? Prawdy czy brzydoty? Czy nie jest to trochę tak, że nie mogą znieść widoku kobiet, które umieją makijażem i filtrem w komórce ująć sobie lat i dodać wdzięku? A może po prostu czują się tak brzydkie, że nie pomoże im żaden filtr? Piękno jest w nas, w naszym przekonaniu, w naszym sercu, a nie w ilości zmarszczek na twarzy. To odczuwanie własnego piękna powoduje, że innym się podobamy. Uważam, że kobiety, które naprawdę kochają siebie, chwalą i podziwiają inne kobiety. Tak działa przeniesienie. Jeśli widzimy piękno w sobie, widzimy je w innych i głośno to wyrażamy  to bezsporne.

Autentyczność to szukanie swojej wizji samego siebie, zgodnej z tym, co czujemy i czego pragniemy. Wśród moich znajomych są dziewczyny, które naprawdę mocno „prasują” sobie twarze na zdjęciach. Ale są i takie, które w ogóle nie używają żadnych kosmetyków upiększających i biegają po lesie z buzią ledwo przemytą wodą. Wszystkie mi się podobają. Wszystkie lubię i nie przeszkadza mi, że żyją tak, jak chcą i pokazują taką wersję, która im odpowiada. Różnorodność zawsze była dla mnie fascynująca i jestem daleka od tego, by wkładać wszystkich w jakieś jednakowe ramki lub ustalać, co jest dla wszystkich najlepsze. Za to w każdym widzę coś ładnego.

Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Mam Ascendent w znaku Wagi, która domaga się ode mnie piękna. Niewyobrażalne jest dla mnie, by wyjść na ulicę w poplamionych rzeczach czy nawet w domu siedzieć w czymś brzydkim i podartym. Brzydota na mnie, fizycznie mnie rani. Otaczam się pięknem i staram się zawsze elegancko wyglądać. Nie zawsze się to oczywiście udaje  bywają przecież gorsze dni, które widać na poszarzałej twarzy i w cieniach pod oczami albo w spuchniętym od kataru nosie. Ale kiedy tylko to możliwe, dbam o piękno na sobie i wokół siebie. Do tego stopnia, że kiedyś znajomi nazywali mnie księżniczką  tak się ubierałam i tak poruszałam. To moja natura. To moja autentyczność.

Piękno jest pomostem do miłości. Warto otaczać się pięknem, ponieważ podnosi nam wibracje. O tym też trzeba pamiętać. Lubię piękno i ogromnie doceniam kobiety, które dbają o siebie kolorowym, świetnie dopasowanym ubraniem, ładnymi butkami, fajną torebką, starannym makijażem. Właśnie dlatego zdecydowałam się o tym napisać. Nie wierzcie Kochane Kobiety, że dbanie o siebie jest próżne albo nie duchowe, albo co gorsza świadczy o braku akceptacji. Nie słuchajcie negatywnych słów rozgoryczonych istot. Jest wręcz przeciwnie. Piękno może być drugą naturą kobiety. Jest jedną z cech Boskiej Kobiecości.

Wzmacnianie piękna jest rozświetlaniem świata i podnoszeniem ziemskiej energii. Można nie używać szminki i boso zbierać zioła, uzdrawiając ludzi mocą roślin. Można chodzić w dresie i w zaciszu leśnym pisać mądre książki. Ale można też rozjaśniać codzienność dbałością i pięknem na twarzy, dłoniach, w ubraniu, włosach i biżuterii. Każdy Lightworker ma własną ścieżkę Światła. Każdy jest autentyczny w tym, co wypełnia go radością. Bądźcie piękne Kochane Kobiety. Każda w taki sposób, jaki uzna za najlepszy dla siebie.

Bogusława M. Andrzejewska

Przebudzenie 28

Ścieżka rozwoju jest tak prosta, że aż niewiarygodna. Czasem wydaje mi się, że ludzie schodzą z prostej drogi i szukają tajemnych przejść w chaszczach na poboczu, aby mieć poczucie właściwie wykonanej pracy. Tymczasem można iść w świetle i słońcu piękną prostą drogą miłości do siebie i innych. Nic więcej nie trzeba, rozwój zatem jest łatwiutki. Ale to też pozory, bo w istocie chociaż wystarczy tylko kochać, to kochanie bywa trudniejsze niż wszystko inne.

Niedawno czytałam genialną wypowiedź Mooji o pułapkach ego, które polegają na tym, że ludzie przestają oglądać TV, przestają jeść mięso, zaczynają medytacje – a wszystko po to, by potem rugać i wyśmiewać tych, którzy tego nie robią, wybierając inny model życia. Nie chcę tu jednak pisać o ego, lecz o błędnym podejściu do rozwoju w ogóle, ponieważ ów tekst zwraca uwagę na dziwny, choć bardzo rozpowszechniony stosunek do wzrastania.

Faktem jest, że wiele osób podejmuje określone wybrane działania, które kojarzą mu się z duchowym rozwojem. To może być np. odstawienie mięsa czy zaprzestanie oglądania telewizji, to może być przesiadka na rower z samochodu czy inne ekologiczne działania. Wszystkie są oczywiście pozytywne, ale nie mają nic wspólnego z rozwojem. Są trochę ślepą uliczką, w którą wpadają setki osób. Jeżdżenie na rowerze czy weganizm nie mają żadnego wpływu na nasz wzrost duchowy. Żadnego. Warto to wiedzieć.

Jest odwrotnie. Czasem pewne działania bywają wynikiem wzrostu energetycznego. Np. dieta jest rzeczywiście zależna od tego, jaki mamy poziom. Kiedy wibracja naszego fizycznego ciała się podnosi, zaczynamy odrzucać ciężkie pokarmy. To się dzieje samoistnie – nie jesteśmy w stanie przełknąć mięsa, ponieważ rośnie nam w buzi lub – mówiąc wprost – śmierdzi. Miałam takie doświadczenie, kiedy spontanicznie w wyniku pracy nad sobą odchodziłam od jedzenia mięsa. Po otwarciu lodówki najbardziej pyszne wędlinki cuchnęły mi zgnilizną. Chciałam wszystko wyrzucić do śmieci. Powstrzymała mnie mięsożerna część mojej rodziny mówiąc mi, że to wszystko jest świeżutkie i ładnie pachnie. To tylko ja miałam inny odbiór. Dla mnie mięso stawało się obrzydliwe. To był naturalny proces – wynikający ze zmiany wibracji, a nie wymyślenia sobie, że będę teraz „lepszym rodzajem człowieka”, bo zmienię dietę.

Bardzo charakterystyczną ciekawostką jest zjadanie wegańskich „schabowych” czy „smalczyków”. Ja nie mogę na to patrzeć, ponieważ mnie odrzuca od smaku i zapachu przypominającego mięso. Dzieje się tak, ponieważ w naturalny sposób moje ciało odrzuciło wszystko, co choćby przypomina mięsko. Jeśli ktoś sztucznie chce być „duchowy” i na wyrost, by komuś zaimponować, odstawia jedzenie zwierzęcego pochodzenia, to nadal tęskni za mięsem i szuka smalczyków, schabowych, kabanosków i polędwiczek zrobionych z tofu czy fasoli. Jedzenie roślin przetworzonych tak, by smakiem i zapachem przypominały mięso, udowadnia, że nie ma tu żadnego wegetarianizmu, żadnego rozwoju. Jest tylko samooszukiwanie. Przecież to oczywiste.

Zatem pewne działania są wynikiem rozwoju. Natomiast wykonywanie tych działań nie spowoduje rozwoju. Opadające z drzewa żółte liście mogą być dowodem, że przyszła jesień. Jeśli pomaluję je na żółto i pozrywam, rozsypię w lipcu na trawniku, nie wywołam tym jesieni. To, że coś jest pozytywne, nie oznacza automatycznie wywołania w nas duchowego wzrostu. Pozytywną rzeczą może być przeczytanie ładnego romansu, miła rozmowa z kimś lub namalowanie kolorowego obrazka. Czy to sprawi, że staniemy się duchowo rozwinięci? No, przecież niekoniecznie.

Oczywiście są działania przyspieszające rozwój – jasne, że są. Ale nie należy do nich jedzenie roślinnego smalczyku czy wyłączanie telewizora. Moim zdaniem znaczenie w duchowym rozwoju mają praktyki bezwarunkowej miłości, takie jak wybaczanie, tolerancja, dobroć, szlachetność, bezinteresowne pomaganie innym, okazywanie wsparcia, kochanie. Można do tego dodać oczywiście medytacje i modlitwy, które czasem także podnoszą nasze wibracje. Jednak na pierwszym miejscu stawiałabym dobre działania i wypełnianie siebie miłością. Zatem jeśli medytacja, to polegająca na rozprzestrzenianiu miłości bezwarunkowej na innych i uzdrawianie kochaniem.

Bycie dobrym człowiekiem może okazać się kluczowe, ponieważ duchowy rozwój to nie zewnętrzne gesty (rowery, dieta, stosunek do telewizji) i nie cytowanie mądrych książek. Duchowość jest w sercu. Przejawia się otwarciem tego serca na przepływ miłości z Najwyższego Źródła. Człowiek Przebudzony czy Oświecony staje się portalem dla tej pięknej energii, która spływa poprzez jego czakry do Ziemi i rozświetla planetę oraz wszystkie inne czujące istoty, które po niej chodzą. Warto zauważyć, że jeśli ktoś odcina się od miłości, poniża innych albo decyduje, że nie chce mieć czakr, to zabrnął właśnie mocno w chaszcze. To jego prawo i któregoś dnia wyjdzie sobie z tych chaszczy – w tym lub innym wcieleniu. Jeśli jednak nie chcemy tracić czasu, to zaufajmy tym, którzy poszli sprawdzoną drogą przed nami omijając zgrabnie chaszcze. Po to są Mistrzowie i Nauczyciele, abyśmy nie schodzili ze ścieżki wiodącej do Oświecenia.

Wiele razy pisałam Wam, że miałam zaszczyt być na naukach u Oświeconej Istoty. Mój Oświecony Nauczyciel czasem wypijał piwko, czasem zjadał plasterek wędliny, czasem oglądał wiadomości w telewizji. To, co go wyróżniało, to nie dieta czy pogardliwy stosunek do mediów, lecz Dobroć i Miłość, jakimi emanował. W promieniu kilkunastu metrów od niego rozciągał się magiczny obłok wypełniony bezwarunkowym kochaniem. Energia tak nieprawdopodobna, że mogłam w niej siedzieć całymi godzinami. Nic nie potrzebowałam, wystarczyło mi, że mogłam być w tej energii i pozwalać, by wypełniała błogością każdą moją komórkę. Aura Istoty Oświeconej to Niebo na Ziemi.

Wypowiedź Mooji’ego, którą wspomniałam na początku tekstu, zwracała uwagę na pogardę niektórych ludzi wobec tych, którzy jedzą mięso, oglądają telewizję czy jeżdżą samochodami zamiast rowerem. To ciekawe spostrzeżenie. Bo jak się ma pogarda do rozwoju? Czy wywyższanie się nad innych i uważanie siebie za kogoś lepszego tylko dlatego, że jada się oszukany „smalczyk” czy „schabowe” z tofu naprawdę komuś jeszcze kojarzy się z rozwojem? Czy może raczej z ignorancją? Jak wspomniałam wcześniej, to tylko pułapka.

Pozwólcie sobie być sobą. Słuchajcie swojej intuicji. Nie kombinujcie dziwności. Jedzcie na co macie smak i oglądajcie to, co Was interesuje. Za to kochajcie całym sercem. Kochajcie siebie z całych sił. Kochajcie życie. Kochajcie świat i zwierzątka. Kochajcie innych ludzi. Kochajcie całe istnienie. Kochajcie Stwórcę Wszystkiego Co Jest. Pozwólcie, by to kochanie prowadziło Was najlepszą dla Was ścieżką. Kiedy podążacie drogą miłości, wszystko co zbędne – telewizja, jedzenie mięsa, zanieczyszczanie środowiska – samo odpadnie jak uschnięte liście. Zostanie w Was tylko prawdziwy Diament. Oświecenie stanie się faktem w sposób naturalny, niespodziewany i o wiele szybszy niż myśleliście. Najprostsza droga jest zawsze najlepsza.

Bogusława M. Andrzejewska

Komentowanie

Dawno temu wyłączyłam wszędzie, gdzie to tylko możliwe, opcje komentowania moich artykułów i materiałów filmowych. Z prostej przyczyny  nie jestem zainteresowana rozmaitymi punktami widzenia w odniesieniu do treści, które zamieszczam. Kompletnie mnie to nie interesuje, ponieważ nie piszę artykułów, by z kimś dyskutować, ale po to, by przekazywać wiedzę tym, którzy są na nią gotowi. Jeśli komuś nie odpowiada to, co zamieszczam, może spokojnie iść gdzieś indziej, gdzie znajdzie dla siebie coś wartościowego.

Nie oznacza to, że jestem nieomylna. Oczywiście, że mogę  postrzegać rzeczy w sposób subiektywny i popełniać błędy w ocenie zjawiska. Jednak komentarze pod artykułem nie są odpowiednim miejscem na polemikę. Kiedy chcę zapytać o zdanie innych, to wchodzę w grupy dyskusyjne albo piszę list do kogoś, z kim wymieniam się poglądami. Tam zadaję pytania, polemizuję i dyskutuję – w miejscach do tego przeznaczonych  z osobami, które mają merytoryczne przygotowanie do takiej rozmowy.

Ludzie, którzy ochoczo komentują różne nasze teksty, najczęściej nie mają żadnej wiedzy. Łatwo to udowodnić pierwszym z brzegu przykładem. Jak wiecie doskonale, przed 2000 rokiem byłam na naukach buddyjskich, uzyskałam schronienie i prawo do rozmaitych buddyjskich praktyk. Wspominam o tym w rożnych miejscach na swojej stronie. Staram się dużo czytać na temat buddyzmu, ponieważ jest on dla mnie po prostu fascynujący i czasem powołuję się na buddyjskie nauki. Parę lat temu zamieściłam krótki wpis na temat rozwoju osobistego i obok wielu innych argumentów, wspomniałam też Buddę i jego podejście. Jeden z komentarzy brzmiał mniej więcej: „o, to teraz budda w modzie?”

Konia z rzędem temu, kto znajdzie w tej wypowiedzi sens czy jakikolwiek pożytek. Osoba, która komentuje mój wpis nie zadała sobie trudu, by zobaczyć, że od dwudziestu lat buddyjska filozofia jest mi bliska, więc to nic nowego w moich tekstach. Ponadto co kogo obchodzi moda? Każdy wybiera to, co dla niego najlepsze. Nawet gdybym opisywała najnowszy fason butów, to i tak finalnie nie ma znaczenia czy taki but jest właśnie modny, tylko czy jest wygodny, lekki, odporny na przemoczenie. Sens miałyby dla mnie wyłącznie komentarze typu: „te buty są ciężkie”, „ten but jest niewygodny”, „w tych butach dobrze/źle się biega”.

Niektórzy ludzie mielą jęzorami, aby mielić. Aby zaistnieć. Aby cokolwiek powiedzieć  napisać w komentarzu, aby móc udawać, że są mądrzy, nawet kiedy nie są. I to właśnie buddyjskie nauki wskazują, aby nie mówić niczego, co jest pozbawione sensu i pożytku. Kiedy pierwszy raz przeczytałam, że w buddyzmie niewłaściwe jest mówienie bez sensu, byłam zaskoczona i nawet rozczarowana. Przecież często sobie żartujemy, opowiadamy głupoty dla śmiechu, nikogo tym nie krzywdząc. Ale bezsensowne komentarze potwierdzają mądrość i głębię buddyjskiej nauki.

Jest taka historyjka o człowieku, który przyszedł do Mistrza i powiedział: „Koniecznie muszę ci coś powiedzieć o twoim uczniu…” „Sza  przerwał mu Mistrz  powiedz mi najpierw, czy to co chcesz powiedzieć, przyniesie coś dobrego tobie, temu człowiekowi lub mnie?”. „Raczej nie”  odpowiedział ów człowiek. „Zatem zamilcz i nie mów nic”  odrzekł Mistrz. Jak dla mnie genialne. Mówmy tylko to, co może przynieść komuś dobro. Złośliwe lub głupie komentarze nie powinny istnieć w ogóle.

Sama tego przestrzegam. Komentuję to, co uważam za ważne, dobre i wartościowe, dziękując tym, którzy to napisali. Jeśli coś mi się nie podoba, nie mówię nic, idę gdzie indziej. Krytyka publiczna nie przynosi żadnego pożytku. A i nad krytyką prywatną warto się zastanowić i wygłosić ją tylko wtedy, kiedy jesteśmy poproszeni o to. W sieci jednak można wszystko, a zaskakujące jest, że tak wielu osobom sprawia radość krytykowanie innych.

Ludzie czasem uważają, że jeśli mam jakiś pogląd, to  muszę  koniecznie muszę  znać też zdanie przeciwne. A po co  zapytam? Przecież istnieją wszystkie poglądy, wszystkie zdania, zatem wszystkie opcje znamy tak naprawdę. Po co je wygłaszać? Jeśli piszę, że lubię kolor niebieski, to czy muszę czytać wypowiedź kogoś, kto niebieskiego nie lubi? Po co? Przecież to oczywiste, że nie każdemu podoba się niebieski. Co to zmieni, że pan X pochwali się, jak to on nie lubi tej barwy? Czy to sprawi, że przestanę lubić niebieski? Nie sprawi, po co zatem tracić czas na pisanie?

Nawet w kwestiach bardziej skomplikowanych poglądów niż kolor, nie widzę potrzeby zamieszczania czy czytania złośliwych komentarzy. Dlaczego mam być zainteresowana negatywną opinią kogoś, kto w ogóle nie zna tematu? Czy ona mnie czegoś nauczy? Czy coś mi przyniesie? Pożyteczne są tylko opinie konstruktywne, a takie może wygłosić tylko ktoś, kto rozumie, o czym piszę, bo też zajmuje się taką tematyką od lat. Z takimi osobami dyskutuję w odpowiednich miejscach.

Jeśli myślicie, że negatywną opinię może przecież zamieścić ktoś, kto ma odpowiednią wiedzę – rozczaruję Was: to niemożliwe. Zajmuję się rozwojem, duchowością, wzrostem wewnętrznym. Człowiek rozwinięty, przebudzony, mądry duchowo nie wdaje się w polemiki, pozwala każdemu mieć swój ogląd świata. Nie obchodzi go inne zdanie, bo wie, że każdy jest we właściwym miejscu i czasie. Nie ocenia. Nie krytykuje. Nie przekonuje do swego zdania. Autorami wszelkiej publicznej krytyki, z jaką się spotykacie, są wyłącznie osoby na bardzo niskim poziomie wiedzy duchowej, najczęściej sfrustrowane, szukające sposobu na dowartościowanie siebie poprzez skrytykowanie kogoś innego. Czy naprawdę potrzebujecie ich opinii? Otóż, ja nie jestem nią zainteresowana z oczywistych powodów…

Opinie pod filmami czy artykułami są moim zdaniem całkiem zbędne. Ich miejsce jest tylko tam, gdzie ktoś o nie prosi, aby znać zdanie potencjalnego klienta, nabywcy butów, fotela, telewizora czy książki. Są całe portale poświęcone ocenie przedmiotów, towarów, sprzętu, a nawet ocenie lekarzy, psychologów, sprzedawców. To odpowiednie miejsce, gdzie można podzielić się swoim wrażeniem na temat otrzymanej usługi czy kupionej rzeczy, aby ktoś inny mógł podjąć decyzję czy chce coś kupić czy woli zrezygnować. A po co komukolwiek ocena mojego artykułu? Czy człowiek, który ma go przed sobą jest niezdolny do samodzielnej opinii? Czy bez cudzej oceny nie będzie miał własnego zdania?

Miejsce na komentarze jest też właściwe w grupach dyskusyjnych, gdzie ludzie znają się wzajemnie i mają podobny poziom wiedzy lub chociaż podobne zainteresowania. Wówczas następuje to, co nazywamy ładnie wymiana poglądów. Znamy siebie wzajemnie, więc nikt nam nie wrzuci absurdu typu „moda na buddę”. Wiemy o czym rozmawiamy i ogólnie  poza nielicznymi wyjątkami  takie miejsca świetnie się sprawdzają, aby móc porozmawiać z innymi o tym, co dla nas fascynujące. Wzajemne uwagi niosą wtedy w sobie coś wartościowego, coś inspirującego.

Dodam też, że moi Czytelnicy piszą do mnie z pytaniami na temat moich tekstów. Zdarzyło się parę razy, że nie zgadzali się z tezami, które przedstawiałam. Pisali do mnie maila z pytaniem, dlaczego tak właśnie to widzę. Odpowiadałam. Dyskutowaliśmy. To też dobry sposób. Nie jest to więc tak, że zamknięcie komentarzy nie pozwala na poddanie w wątpliwość treści artykułu. Kto chce, ten umie zapytać autora o to, z czym trudno mu się zgodzić.

Otwarte publicznie komentarze pod artykułami to dla mnie wysypisko śmieci, gdzie każdy może wyrzucić z siebie to, co czuje. Przychodzą tam osoby, które nie znają autora, ani tego, czym się zajmuje, ani tego, co już osiągnął i rzucają sobie dowolne złośliwości, aby tylko zaistnieć. Pisałam niedawno o tym, że anonimowość w sieci pozbawia ludzi odpowiedzialności za własne słowa. Widzę czasem, jak moi znajomi wkładają mnóstwo swojej energii w piękne przekazy, filmy i artykuły, a pomiędzy ciepłymi serdecznymi podziękowaniami nagle trafia się jakiś niedowarzony komentarz kogoś, kto po prostu się nudzi. Albo lubi być złośliwy. Albo chce uwolnić frustrację przez dokuczenie komuś, kogo nawet nie zna. Często widzę po treści wpisu, że taka osoba nie ma pojęcia, o czym mówi moja znajoma, nie zna jej osiągnięć, nie rozumie przekazu i bełkocze sobie… ot tak po prostu, aby komuś dokopać.

I powiem Wam, że nawet jeśli to tylko jeden głupi komentarz na sto pięknych, to widać go z daleka, jak psią kupę na środku wypielęgnowanego trawnika. Uważam, że nie ma przypadków i takie rzeczy dzieją się po to, by obniżać energię tam, gdzie ona jest szczególnie wysoka i piękna. To zapewne w żaden sposób nie szkodzi moim znajomym – mam taką nadzieję – ale nie służy tym, którzy przychodzą do nich po siłę i Światło. Mrok ma wiele sposobów, by gasić blask.

Oczywiście wiem, że często 99% komentarzy to komentarze pozytywne, to zachwyty i podziękowania. Tak, wiem. Ale wiem też, że każdy kto chce mi podziękować, trafia do mnie. Piszecie do mnie. Czytam Wasze listy, zwykle odpowiadam, dyskutujemy. Tak jest lepiej, milej, bardziej prywatnie. Publiczne oklaski nie są mi potrzebne. Kiedyś były, kiedyś zależało mi na ocenach. Teraz robię to, co uważam za słuszne i nie oglądam się przez ramię na zdanie innych. Jeśli mam wątpliwości  pytam. Jeśli nie mam wątpliwości, dzielę się tym, co uważam za wartościowe i nie obchodzi mnie kompletnie, co o tym myślą inni. Niech sobie myślą, cokolwiek im się podoba.

Na koniec dodam informacyjnie, że pisząc o komentarzach nie mam na myśli popularnego na FB komentowania zdjęć i wpisów. Chociaż i tam znajdzie się czasem złośliwy troll, to jednak to zupełnie inna przestrzeń. Komentarze są tam formą rozmowy z autorem postu czy wstawionej fotografii. Myślę też, że sama idea FB na tym właśnie polega, na takiej formie pogaduszek. Mój artykuł dotyczy komentarzy wstawianych pod obszernymi artykułami i tekstami na blogu albo materiałami filmowymi na YT. Jak wspomniałam  to moja przestrzeń, dbam o nią i jej czystość. Nie pozwalam, by przygodni znudzeni wędrowcy brudzili ją swoją niską energią. Chcę by było tam jak najwięcej Światła.

Bogusława M. Andrzejewska

Stare dzieje

Pracując z rozmaitymi niekorzystnymi wzorcami, bardzo często sięgamy do przeszłości i przypominamy sobie dawne wydarzenia, nawet te z dzieciństwa, które potwierdzają owe wzorce, jak matryca przyciągające do nas niemiłe sytuacje. Chociaż powinnam napisać inaczej: przypominamy sobie trudne chwile, które prawdopodobnie były wynikiem określonych kodów wewnątrz nas. Zawsze zadawałam sobie pytanie: po co dzieciom takie bolesne doświadczenia? Przecież żadne dziecko tego nie rozumie i nic pożytecznego zrobić z tym nie może? Często nawet dorosły nie zna zasad Prawa Przyciągania i w kółko powiela te same schematy.

Szukając odpowiedzi na to pytanie odkryłam, że nasza dziecięca wrażliwość mocniej zapisuje określone sytuacje. Dzięki temu wspomnienia pewnych zjawisk i odczuć mogą być skutecznym potwierdzeniem wzorców, z którymi zdecydujemy się pracować. Jakkolwiek poważnie to zabrzmiało – ta praca to najczęściej uświadomienie sobie pewnych przekonań, które warto zastąpić czymś, co będzie lepsze dla nas.

Posłużę się przykładem. Dawno temu, kiedy miałam może 12 lub 13 lat, w czasie wakacji zostałam bez powodu zaatakowana werbalnie przez pewną starszą ode mnie o parę lat młodą kobietę. Dajmy jej na imię Marysia. Owa Marysia była na stażu w sklepie, w którym pracowała moja ciocia. Przychodziłam tam z koleżanką, żartowałyśmy i śmiałyśmy się czasem z różnych rzeczy, ale Marysię traktowałam z szacunkiem jak każdego dorosłego. Prawdę mówiąc była mi obca, nic o niej nie wiedziałam i nie zajmowałam się tą osobą, poza grzecznym „dzień dobry”. Któregoś dnia Marysia naskoczyła na mnie wyzywając mnie od bezczelnych i zarozumiałych, zadzierających nosa. Perorowała złośliwie kilka minut, a wszyscy obecni wówczas w sklepie stali i słuchali. Nie pamiętam już, czy coś odpowiedziałam, czy się broniłam, czy przepraszałam, pamiętam tylko swoje ogromne zaskoczenie i poczucie krzywdy. Ponieważ nigdy nie powiedziałam jej złego słowa, niczym jej nie obraziłam, nic złego nawet o niej nie pomyślałam – ten atak był wtedy absolutnie niezasłużony.

Sprawę odchorowałam. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Siedziałam w depresji gapiąc się w okno, a łzy ciekły mi same po policzkach. Moi bliscy próbowali mnie pocieszać, rzucając sloganami, ale nie usłyszałam od nikogo żadnego sensownego argumentu. Nie rozumiałam, dlaczego mnie to spotkało. Byłam przecież tylko dzieckiem, które wierzyło głęboko, że życie jest adekwatne, a kara następuje tylko w odpowiedzi na winę. Ja nie byłam niczemu winna. Zostałam zmieszana z błotem, bo komuś się tak spodobało.

Po jakimś czasie doszłam do siebie, a wkrótce potem wróciłam z wakacji do domu. Nigdy więcej nie spotkałam tej osoby. Być może nawet udało mi się z czasem zapomnieć. Życie toczyło się nadal, więc brałam w nim udział, ale nie umiem Wam powiedzieć, kiedy naprawdę przestałam myśleć o tym wydarzeniu. To było przecież pół wieku temu. Natomiast to, co rzeczywiście ważne – po wielu latach przypomniałam sobie tę sytuację, kiedy pracowałam z poczuciem własnej wartości i kochaniem siebie. I zadałam sobie pytanie: po co nam takie doświadczenia, skoro nie umiemy z nich wyciągnąć żadnych wniosków?

W całej tej historii uderza mnie moja własna bezbronność i to, że nie mogłam na poziomie dziecka zrozumieć, co to dla mnie oznacza. W późniejszym życiu miałam różne konflikty, jak każdy, ale zawsze był w nich jakiś mój udział. Coś zrobiłam nie tak, coś powiedziałam w emocjach, czegoś nie dopilnowałam. Ogólnie – nie przypominam sobie dzisiaj żadnej innej podobnej sytuacji. W ataku Marysi było coś karmicznego, coś nieodwołalnego jak przeznaczenie i gdybym mogła cofnąć się w czasie, nie umiałabym temu zapobiec w żaden sposób. Bo do dzisiaj nie wiem, czym zawiniłam tej osobie, co zrobiłam źle i co mogłabym zrobić, aby tego nie doświadczyć. To musiało się stać. Po co?

Dzisiaj z poziomu dojrzałej osoby wiem i rozumiem, że – po pierwsze – Marysia miała jakiś problem ze sobą. Odreagowała na mnie, ponieważ czegoś mi być może zazdrościła. Chociaż była starsza ode mnie, nie miała mojej pewności siebie, mojej radości życia, mojej błyskotliwości. Byłam lubiana i otoczona rówieśnikami. Być może doskwierała jej samotność? Jej bezpodstawny atak bardzo mocno zabarwiony był zawiścią o to, że jestem uśmiechnięta, mam przyjaciół, śmieję się, żartuję, cieszę życiem. Jako dorosła osoba widzę dzisiaj, że nie mogła znieść mojej radości i tego, że błyszczę wśród rówieśników.

A być może żartując z koleżanką, powiedziałam nieświadomie coś, co ją zraniło? Tego już nigdy się nie dowiem, bo w jej zarzutach nie było niczego konkretnego ani niczego prawdziwego. Zarzucała mi zadzieranie nosa, a ja z ogromną serdecznością traktowałam wówczas wszystkich i za to właśnie byłam lubiana, że nigdy nie czułam się lepsza od innych. W tym miejscu przypomnę, że nie odpowiadamy za cudze interpretacje, tylko za własne intencje. Nie ma w nas winy, jeśli nie ma w nas chęci dokuczenia komuś. Na pewno nie interesowało mnie dokuczanie jakiejś obcej mi Marysi. Generalnie jako dziecko nie lubiłam nikomu dokuczać. Nie byłam konfliktowa.

Zatem – po drugie – i najważniejsze, moją lekcją była miłość do siebie. Już jako dziecko niosłam w sobie taki wzorzec. Może wrodzony, może karmiczny, może wyniesiony z domu – wzorzec niskiego poczucia wartości. Atak Marysi był odpowiedzią na moją wewnętrzną mocno zakotwiczoną matrycę braku szacunku dla siebie i głębokiego przekonania o tym, że jestem złą osobą. Wielokrotnie powtarzam, że wszechświat jest tylko lustrem i odbija tylko to, co mamy w sobie. Musiałam mieć w sobie dużo złości na samą siebie, a owa Marysia tylko to zinterpretowała werbalnie.

Oczywiście w wieku 11 lat nie rozumiałam tego i kompletnie nie wiedziałam, że cała ta sytuacja jest po to, by czegoś mnie nauczyć. Powiedziałabym, że wszechświat działa bezsensownie, wrzucając dzieciom za trudne dla nich lekcje. Bo to trochę tak, jakby stanąć nad piaskownicą i zażądać od maluszków rozwiązywania zadań z geometrii analitycznej. Nie byłam na to gotowa, tak jak wielu spośród Was nie było gotowych na wszystkie traumy, które dotykały Was w dzieciństwie. Zatem, po co nam to?

Pierwsza myśl, to przyjęcie, że wszechświat jest bezduszną maszyną, która działa ściśle według zasad Prawa Przyciągania i daje wszystkim dokładnie to, co niosą w sobie jako wzorce. Nie zważając na wiek, doświadcza cierpieniem także całkiem małe dzieci i nastolatki na równi z dorosłymi. Byłoby to okrutne, ale logiczne. Spotykam podobne opowieści z dzieciństwa u wielu duchowych nauczycieli, którzy jako maluchy doświadczali pogardy, złośliwości i okrucieństwa.

Ponieważ jednak głęboko wierzę zarówno w harmonię uniwersum, jak i w opiekę Sił Kosmicznych, w Najwyższe Źródło, w Anioła Stróża i kochających nas Opiekunów, przyjmuję, że wszystkie dramatyczne historie z dzieciństwa są dla nas słupkami milowymi w naszym rozwoju. Zapisane mocno dzięki wyjątkowej dziecięcej wrażliwości stają się dowodem naszych ukrytych w podświadomości matryc, które tak ochoczo wielu z nas wypiera. Ludzie niechętnie przyznają się do niskiego poczucia wartości, jakby to była ich wina, że nie kochają siebie. A przecież nie jest. Otwarcie umieją o tym mówić tylko te osoby, które mają za sobą trudne dzieciństwo. Tylko one dostrzegają logikę wydarzeń i potwierdzają, że odkąd sięgają pamięcią, czuły się gorsze i niekochane. Jakby były dziećmi innego, gorszego boga. Ale dzięki temu umieją też powiedzieć sobie: „już dość! Chcę to zmienić!”.

Właśnie dlatego doświadczamy trudności jako niewinne i bezbronne dzieci. Ponieważ zapamiętujemy to przede wszystkim na poziomie emocji, w języku zrozumiałym dla podświadomości. Uzdrawianie wewnętrznego dziecka bywa procesem kluczowym dla odkodowania tego, w co na poziomie dorosłego wierzyć nie chcemy. Dorosła część mnie powiedziałaby: „To problem Marysi, nie mój”, ale moje bolesne emocje pokazują, że to było jak najbardziej moje. Marysia stanęła na mojej drodze, by mi wykrzyczeć to, czego długo nie chciałam w sobie zobaczyć – niechęci do siebie, kompleksów, uważania siebie za kogoś niedobrego. Odkryłam to dopiero po wielu, wielu latach. Myślę, że właśnie dlatego potrzebujemy na poziomie dziecka silnych przeżyć, aby dla swojej dorosłej części mieć kiedyś namacalny dowód, co i dlaczego naprawdę wymaga uzdrowienia.

  Bogusława M. Andrzejewska

Dojrzałość

Dojrzałość w sensie psychologicznym jest interpretowana na wiele sposobów. Najczęściej to umiejętność reagowania na stres, samowystarczalność ekonomiczna, wybaczenie rodzicom  poprzez rozumienie, że są ludźmi z krwi i kości, pełnymi własnych lęków i problemów – a wreszcie: branie odpowiedzialności za własne wybory, a szczególnie za własne słowa. Także za te, które mogą ranić innych.

Moim zdaniem z tą odpowiedzialnością u ludzi jest bardzo krucho. Ludzie nauczyli się żyć w wirtualnym świecie, w którym można drugiemu bezkarnie naurągać, a potem szybko zablokować, żeby oskarżony  słusznie lub niesłusznie  nie mógł odpowiedzieć. Nazywa się to błędnie „asertywnością” lub „odwagą”, a jest w istocie bardzo dziecinne, egoistyczne i nieodpowiedzialne.

Wyobraźcie sobie przez chwilę dwie dobre znajome, które od lat siebie wzajemnie wspierają i zwierzają się sobie z kłopotów. Dajmy im na imię Ala i Ola. Mają wspólną znajomą  Ulę. Kiedy Ala wchodzi w konflikt z Ulą, Ola bez słowa wyrzuca Alę ze znajomych. Kiedy Ala pyta jak dorosły człowiek: „co się stało? czym cię uraziłam?” – Ola blokuje Alę, żeby nie musiała odpowiadać na jakże trudne pytanie. W wirtualnym świecie nie musi się tłumaczyć, a że mieszkają w różnych miastach prawdopodobnie nigdy nie wpadną na siebie na ulicy.

Zapewne myślicie od razu: „to wina Uli, coś nagadała złego” albo: „żadna strata, nie warto płakać po ludziach, którzy nas odrzucają”. Ale to bez znaczenia. Znaczenie ma tylko kompletny brak odpowiedzialności u Oli. Bo zażyłość, która łączy obie kobiety wymaga, aby Ola uczciwie powiedziała: „przestałam ci ufać, ponieważ…” albo „nie mogę zaakceptować, że zrobiłaś… powiedziałaś…” Powtórzę, że kwestia machnięcia ręką na nieodpowiedzialnego człowieka nie jest treścią tego materiału. Pisałam już o tym, że nie jesteśmy jak zupa pomidorowa i nie każdy musi nas lubić. Ludzie mają prawo się od nas odsuwać, ale my mamy prawo wiedzieć dlaczego.

Jeśli to krótka wirtualna znajomość, to nie ma znaczenia. Ludzie pojawiają się i odchodzą. Nikt nikomu nie musi się tłumaczyć. Ale jeśli to bliska emocjonalna relacja, to właśnie zwykła odpowiedzialność nakazuje, aby pokazać, co jest nie tak. Nie dla ciekawości. Dla uczciwości. Być może dla Ali z naszego przykładu powody Oli będą irracjonalne, ale nie będzie mogła Oli niczego zarzucić. Ola ma prawo nie spełniać Ali oczekiwań. Jeśli jednak nic nie mówi i chowa się za blokadą, to pokazuje wyraźnie, że jest tylko nieodpowiedzialną gówniarą, która tkwi w piaskownicy i sypie ludziom po oczach piaskiem. Ot tak, by im dokuczyć.

Bliskie relacje to inwestycje. Wkładamy w nie serce i mnóstwo energii. Czasem więcej niż widzi druga osoba. To oczywiście nasz wybór, ale relacja jest połączeniem  związkiem, więc nikt nie może powiedzieć, że nie widzi czy nie czuje zaangażowania drugiej strony. Albo braku tego zaangażowania. O wiele bardziej uczciwa jest kłótnia, ponieważ daje jasność rozbieżności oczekiwań. Kiedyś ludzie toczyli spory, stawiali sobie otwarcie zarzuty, teraz – po prostu blokują kontakt i chowają za blokadą jak za tarczą.

A warto dodać, że większość kłótni w prawdziwym życiu kończy się jednak pojednaniem. Bywa, że kiedy emocje opadną, ktoś przychodzi i mówi: „masz rację, nie pomyślałem, przepraszam”. Dorośli ludzie rozmawiają ze sobą. Stawiają sobie zarzuty i wyjaśniają. Tłumaczą się albo oskarżają. Jednak zawsze podstawą jest dialog, ponieważ tylko dialog prowadzi do jakiegoś konsensusu. A do czego prowadzi blokada w sieci? Do niczego. Nie pozwala zrozumieć winy, nie pozwala więc nawet przeprosić. Rodzi tylko żal, gniew, pretensje i niedobre energie.

Urażona duma zwykle udaje, że ma to w nosie. Internet jest pełen hasełek o tym, że jeśli ktoś nas wyrzucił, zablokował, to nie potrzebujemy jego łaski. Zgoda, nie potrzebujemy i nie zmusimy nikogo, by nas polubił. Ale nie powinniśmy niemo przyglądać się, jak upadają wartości. Takie chociażby jak odpowiedzialność. Ludzie przestają dorastać psychicznie, przestają liczyć się z innymi. W wirtualnym świecie bezkarnie gnoi się i poniża innych  dla żartu. A częściej, by zaspokoić swoje kompleksy i poczuć władzę. Nie ma we mnie na to zgody. Nie chcę takiego świata i takiego społeczeństwa. Tworzymy relacje po to, by wzajemnie uczyć się szacunku, życzliwości, wsparcia i empatii. Internet nas tego pozbawia.

Tu dygresja, że internet sam w sobie nie jest oczywiście niczym złym. Natomiast daje anonimowość albo funkcję blokowania, co wzmacnia w ludziach podłość, tchórzostwo i nieodpowiedzialność. Żyłam w czasach bez internetu  ludzie byli dla siebie bardziej uprzejmi, bardziej wyrozumiali, bardziej empatyczni. Spotykali się na ulicy i ponosili konsekwencje swoich wyborów, ponieważ stawali twarzą w twarz z tym, którego ewentualnie obrazili. Teraz można bezkarnie opluć drugiego człowieka i „zniknąć”. Moim zdaniem w relacjach międzyludzkich zaczyna dominować piaskownica.

Obecnie wszędzie pełno „rozwijających się duchowo” osób, które wypisują mądrości na temat wybaczania. Nie umieją jednak tego przełożyć na życie. A jak ma się blokowanie do wybaczania? Gdzie w tym jakiekolwiek człowieczeństwo, skoro to podejście na poziomie obsypywania się piaskiem? Nie muszę nikomu wierzyć, nie muszę nikogo lubić, ale mam moralny obowiązek wysłuchać człowieka, którego znam blisko np. 5 lat. Ktoś, kto kiedykolwiek zablokował inną osobę bez wysłuchania jej zdania, bez dania jej możliwości obrony, jest o wiele dalej od duchowości niż płyta chodnikowa. Wśród moich znajomych, którzy „trąbią o duchowości”, a nawet mają czelność prowadzić duchowe szkolenia, są ludzie, którzy obrażają innych bez powodu, potem blokują i szybko obmawiają poza plecami, aby nikt jej nie wierzył, nikt jej nie słuchał. Porównują innych do śmieci. To nie jest ani duchowe ani dojrzałe. To dziecinne i nieodpowiedzialne.

Piszę na tym blogu od dwudziestu lat. Nie podoba mi się wiele ludzkich zachowań, ale czy potraficie na podstawie moich tekstów wymienić chociaż jedno nazwisko, na które rzuciłam cień? Nie możecie. Pokazuję sytuacje. Nie oceniam i nie oczerniam ludzi. Jestem osobą bezkonfliktową. Jeśli kogoś nie lubię, to omijam szerokim łukiem, ale nie zaczepiam, nie krytykuję publicznie, nie obmawiam poza plecami. Pozwalam ludziom być takimi, jacy są. Każdy jest we właściwym dla siebie punkcie rozwoju, a rozumienie tego sprawia, że nie strzelam focha. Przyjmuję drugiego człowieka z całym dobrodziejstwem inwentarza lub odrzucam i idę w swoją stronę, nie próbując go obrażać ani przekonywać do swojej racji. Wiem, że nie muszę kochać wszystkich. Nie wszyscy ze mną rezonują.

Czasem otwarcie przeciwstawiam się „złu” i staję w obronie kogoś innego, ale robię to spokojnie i rzeczowo. Kiedy wyartykułuję zarzuty, słucham usprawiedliwienia, bo zawsze jest jakiś powód. A dla mnie ludzie są ciekawi sami w sobie i lubię wiedzieć, dlaczego ktoś postępuje inaczej niż powinien. To przecież moja ulubiona psychologia. Nie ma lepszego poligonu od życia. Staram się nikogo nie potępiać. Staram się każdego rozumieć. A kiedy opisuję zjawiska, to fascynuje mnie tok myślenia, program karmiczny czy lęki, które kładą się u podłoża danego działania. Mogłabym rzec, że nie mam wrogów, ale oczywiście są tacy, którzy mnie nie znoszą z sobie tylko wiadomych powodów. Mają do tego prawo.

Uważam, że dojrzałość to przede wszystkim branie odpowiedzialności za swoje emocje i reakcje. Nic mi do tego, co ktoś inny robi czy mówi, ale jeśli nie umiem zaakceptować, że nie spełnia moich oczekiwań, to jestem jak dziecko w piaskownicy, które tupie nogami, wrzeszczy i rzuca wiaderkiem. Obecnie coraz więcej takich wrzeszczących dzieci wokół mnie i myślę czasami, że to wpływ wirtualnego świata właśnie. Kiedy nie było internetu, to swój foch trzeba było uzasadnić przy spotkaniu oko w oko. Teraz się drugiego człowieka blokuje. To jak rzucenie w kogoś wiadereczkiem, by natychmiast uciec jak najdalej od piaskownicy. Bez odpowiedzialności za swoją dziecinną złość.

Przypomnę zatem na koniec, że złość mija, zawsze mija. Człowiek jest w swojej prawdziwej istocie dobry i kochający. Zostaje w nim często bolesna tęsknota za starą kumpelą czy przyjacielem. Serce chce wybaczyć i znowu spotkać się na kawie, pogadać, pojednać  poszło przecież o jakiś nieistotny drobiazg… Ale jak się dogadać, kiedy nie ma kontaktu, bo zostały pozakładane blokady? Głupio… Nie ma jak… Zwycięża wstyd i niedojrzałość. Umierają: przyjaźń, miłość, wybaczenie, rozumienie, tolerancja, empatia, wrażliwość, dobroć, życzliwość. Rodzi się brzydki świat oparty na dziecinnym gniewie, poczuciu winy i samotności. Przykre…

Bogusława M. Andrzejewska