Kochanie

Najważniejsze jest bycie w stanie miłości. Najpierw do siebie, potem do innych, do świata, zjawisk, wszystkiego, co Was otacza. Bycie w miłości jest spontanicznym wchodzeniem w Stan Łaski. Stan, który pozwala nie tylko na odczuwanie szczęścia, ale także na doświadczanie i przyciąganie jeszcze więcej dobrych rzeczy z otaczającego Was świata. Bycie w stanie miłości jest tak naprawdę celem samym w sobie. Człowiek schodzi na Ziemię właśnie po to, by nauczyć się bez problemu na zawołanie uzyskiwać ten stan.

To nie jest dar z zewnątrz. Każdy ma w sobie umiejętność kochania, tylko nie każdy tę umiejętność rozwija. To co ważne w duchowych czasach, w tym wzrastający duchowo świecie to właśnie rozwijanie umiejętności kochania. Im więcej w człowieku kochania, tym więcej w człowieku manifestacji jego boskiej natury. Tym więcej w człowieku odwoływania się do tego, kim jest w istocie. To najwyższy poziom duchowości i odnajdywanie swojej prawdziwej natury. Nie ma nic prostszego niż miłość. Zarazem nie ma nic potężniejszego niż miłość. Właśnie dlatego ta jakość jest na wagę złota.

Z miłości rodzi się najwięcej piękna, tego piękna, które tworzy się na poziomie materialnym. Ale z miłości powstaje też najwięcej piękna emocjonalnego: lekkości, radości, przyjemności, błogości. Człowiek jest najbardziej szczęśliwy właśnie wtedy, kiedy pozwala sobie na przepływ strumienia miłości przez swoje istnienie. Ten strumień miłości porywa go swoim pięknem, jasnością, lekkością i pozwala doświadczać tego, co naprawdę najlepsze i najpiękniejsze. Nie ma nic ponad to.

W życiu każdego człowieka pojawiają się rozmaite doświadczenia, czasem także bardzo trudne i bolesne. Niemniej jednak w każdej najtrudniejszej chwili można odnaleźć ślad miłości. Trzeba tylko nauczyć się, gdzie jej szukać. Ponieważ nawet wtedy, kiedy człowiek jest krzywdzony przez inną osobę, ma obok siebie kogoś, kogo kocha lub przez kogo jest kochany. Odwołanie się do miłości podnosi wibracje w taki sposób, że najczęściej człowiek jest w stanie znaleźć wyjście ze skomplikowanej negatywnej sytuacji.

Ludzie nie doceniają uzdrawiającej mocy miłości. Nie widzą i nie rozumieją, jak wiele mogliby zyskać, gdyby przenieśli uwagę z cierpienia na miłość. Wszędzie tam, gdzie uwaga ogniskuje się na miłości, pojawia się rozwiązanie. Pojawia się uzdrowienie. Pojawia się szczęśliwy obrót sytuacji. To miłość, radość i piękno prowadzą do jeszcze większej miłości, radości i piękna. I tutaj należy szukać rozwiązania wszystkich, nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. Nie w zamartwianiu się, nie w bólu i cierpieniu, nie w smutnym roztrząsaniu trudnych chwil.

O miłości mówi się bardzo dużo. Pisze się mnóstwo książek. Ludzie odmieniają ją przez wszystkie przypadki. Ale czasem zapominają, że miłość pojawiła się na świecie, aby ją odczuwać. Jej największa moc manifestuje się nie poprzez słowa, ale poprzez odczuwanie i działanie. Każde działanie w imię miłości, wszystkie słowa, które niosą w sobie prawdziwe uczucie, mają moc uzdrawiania rzeczywistości. Także tej na poziomie materialnym. Im więcej ludzi będzie miało odwagę, by eksperymentować z odczuwaniem i przejawianiem miłości, tym szybciej cała ludzkość dostąpi ogólnego uzdrowienia.

(spisała Bo Andrzejewska – marzec 2024)

Przebudzenie 45

Jasnowidzenie to bardzo ciekawy wątek w rozwoju. Każdy, kto pracuje nad sobą korzystając z wysokich wibracji Miłości i Światła, na pewnym etapie widzi i czuje więcej. Zwyczajnie zmienia się jego percepcja. Wzrastanie pozwala nam więcej pojmować dla naszego dobra, a czasem też, by pomóc innym. Warto jednak wiedzieć, na czym to polega, zanim uwierzymy każdemu, kto próbuje siebie dowartościować nazwą “Jasnowidz”, a w gruncie rzeczy rozsnuwa przed nami swoje wizje, które nijak mają się do rzeczywistości.

Ponad dwadzieścia lat temu doświadczyłam i zrozumiałam, na czym to polega. Sama nie pojmowałam jeszcze tego, co czuję. Moja wrażliwość postrzegania pozazmysłowego dopiero się budziła. Pojawiła się wtedy w moim życiu trudna sytuacja. Potrzebowałam jednoznacznej odpowiedzi na temat pewnej sprawy, pewnego wydarzenia, które miało miejsce. Chciałam wiedzieć: czy coś należy do mnie, czy nie. Rzecz prosta – nie było trzeciej możliwości, nie mogło być częściowo takie, a częściowo inne. Jeśli namalujecie obraz i ktoś go Wam ukradnie, to kiedy zobaczycie wystającą gdzieś z pudełka ramę, pytacie: czy to ten mój czy nie mój? Nie ma trzeciej opcji.

Zadałam to proste pytanie wielu “jasnowidzom”. Mieli określić tylko: mój, czy nie mój. Moje koleżanki astrolożki mówiły mi to, co chcę usłyszeć, a chciałam: nie mój. Ale też zastrzegały się: nie mam pewności. Udałam się do znanego jasnowidza ze zdjęciem. Powiedział: nie mój. Ucieszyłam się. Ale poszłam do innego, pomachał wahadłem nad zdjęciem i powiedział też: nie mój. A wtedy mój ulubiony, bardzo dobry astrolog popatrzył w horoskop i powiedział: mój. Zapytałam więc jeszcze znaną wróżkę. Rozłożyła karty, powiedziała: “nie mój” i dodała: “na 100%”. Zaufałam. Po kilku latach rzeczywistość zweryfikowała odpowiedzi, poznałam prawdę i okazało się, że niestety był “mój”.

Tyle na temat wiarygodności jasnowidzów i wróżek. Nie warto było im wierzyć, bo poza jednym astrologiem wszyscy wprowadzili mnie w błąd. Przypomnę, że nie chodziło o przyszłość, która jest w ruchu i możemy ją dowolnie zmieniać. Każde przewidywanie przyszłości jest bzdurą, a sprawdza się wtedy, kiedy z pozycji autorytetu wróżki czy właśnie jasnowidza zakotwiczymy jakiś program w polu klienta. Mi chodziło o to, co się już wydarzyło, ale poza moją obecnością. Tyle osób wypowiedziało się na temat owego wydarzenia i większość mówiła to, co chcę.

Jeśli ktoś ma mocne pragnienie czy wiarę w coś, to usłyszy to kłamstwo, którego chce. Jeśli natomiast czegoś się boi, to usłyszy dokładnie to, czego się lęka. Tak to działa, ponieważ niemal każdy jasnowidz czy wróżka pobierają informacje z pola klienta. Nie potrzebuję takiej mądrości. Wiem, czego chcę i wiem, czego się boję. Nie muszę o to pytać “specjalisty”. Chociaż ktoś inny może takiej wiedzy potrzebować, bo nie do końca rozpoznaje swoje lęki. Nie próbuję powiedzieć, że wróżki są zbędne. Pokazuję własne doświadczenie.

Od tamtej pory nie wierzę w to, że ktoś może być prawdziwym jasnowidzem. I chyba nikt się nie dziwi, że jestem sceptyczna. Twierdzenie, że na tamten moment potrzebowałam nieprawdy, jest nadużyciem. Ale moje doświadczenie uczy tego, jak działa fenomen widzenia więcej. “Jasnowidz” widzi czasem coś, co zechce mu się pokazać. Rzadko to, co sam sobie wybiera, chociaż tak też może się zdarzyć. Nie widzi zawsze i nie widzi tego, o co ktoś pyta. Kombinuje i coś mówi, często dorabia interpretację. Czasem się sprawdzi, bo kiedy człowiek czegoś bardzo pragnie, to udaje mu się to zmaterializować. A wróżki czytają nasze pragnienia.

Być może pewnym wyjątkiem są osoby, które urodziły się z jakimś darem. Umiejętność dostrzegania czegoś w innym wymiarze, nie musi być efektem wzrostu duchowego. Czasem jest zdolnością u kogoś, kto poza tym nie rozwinął innych pięknych cech. Nie umiem powiedzieć, jak to wtedy działa. Ale z całą pewnością taka osoba też się czasem myli. Natomiast ogólnie największa przeszkodą bywa zadufanie i przekonanie o własnej nieomylności. Im bardziej człowiekowi wydaje się, że wszystko wie, tym mniej dostrzega. Wszyscy potrzebujemy nieco pokory.

Często klienci zwracają się do mnie, o informacje spoza zmysłów. Twierdzą, że widzę więcej. Tak, ale z całą pewnością nie jestem jasnowidzem. Mogę Wam pokazać swoje postrzeganie, nie jest ono jednoznaczną informacją tekstową. Oto przykład: widzę zdjęcie pięćdziesięcioletniej pani w zaawansowanej ciąży, która ogłasza wszem i wobec, że jest bardzo szczęśliwa w nowym związku. Dostaję z przestrzeni obraz małej zapłakanej dziewczynki, odrzuconej i niekochanej. Czuję jej rozpacz, ale i jej złość, zazdrość o to, co mają inni, a czego ona nie dostała. Weryfikuję to mową ciała – widzę, jak z lękiem zasłania brzuszek, bo w głębi duszy boi się, że jej dziecko też doświadczy odrzucenia. Nakładam na to metodę NAO i z wyglądu widzę osobę niekochaną, porzuconą, która nie zna i nie czuje swojej wartości, która czuje się brzydka i niechciana, rozpaczliwie pragnie poczuć się atrakcyjną kobietą, ale nie rozumie, że ciało i rodzenie dzieci to nie wszystko, co można dać z siebie w związku, dlatego stale przegrywa i zostaje sama. W skrócie.

Na pewno takie metody jak NAO (Nieinwazyjna Analiza Osobowości) pomagają zobaczyć więcej. Weryfikują i uzupełniają przychodzące informacje. Dzięki temu nie muszę się obawiać, że to, co pojawia się u mnie pod powiekami to moja własna wyobraźnia. Warto uzupełniać swój pozazmysłowy odbiór inną techniką. Wiele lat pracy z NAO rozwinęło moją intuicję. Patrzę na zdjęcie albo słucham wypowiedzi człowieka i … po prostu wiem, wszystkie klocki wskakują na swoje miejsce. Jak wytrawny muzyk widząc nutki, potrafi zanucić melodię.

Jednak to nie jest jasnowidzenie. Nie wszystko można w ten sposób ocenić. Bo kiedy zapytacie mnie czy Jola okradła Basię, to nie odpowiem. Nie wiem i nie mam pewności, czy zobaczę pod powiekami Jolę skradającą się z ukradzionym przedmiotem. W istocie mogę coś takiego zobaczyć, może taki obraz przyjść z przestrzeni i czasem przychodzi taka wiedza. Czuję pewne rzeczy, że są takie, a nie inne. Ale to nie daje mi prawa, by oskarżyć jakiegoś człowieka. Nie zadaję takich pytań i nie przywołuję takich obrazów. Nie chcę się tym zajmować i nie chcę zdawać się na niepewność swoich wizji.

Analiza człowieka i jego problemów to jedno. Pomaga mi to w pracy z klientem, który przychodzi do mnie po wsparcie. Opowiadanie o czymś, czego nie widziałam na własne oczy, to zupełnie coś innego. A jasnowidz tym zwykle się szczyci. Chociaż nie był nigdy w Atenach, zobaczy złodzieja wędrującego główna ulicą z Waszym bezcennym klejnotem w torbie. Jeśli trafia częściej niż nie trafia, to chwała mu za to. Doceniam szczególnie tych wszystkich, którzy pomagają odnaleźć zaginione osoby, wiem, że wielu to potrafi. Ale to nigdy nie jest stuprocentowe trafianie. I uczciwy jasnowidz też czasem się poddaje i przyznaje, że zwyczajnie nie widzi żadnego energetycznego śladu.

Bogusława M. Andrzejewska

Współczucie w wybaczaniu

Wybaczanie jest proste tylko w teorii. W praktyce jest trudniejsze. O ile sama medytacja czy inny proces może być przyjemny i pozornie skuteczny, o tyle niechęć do osoby, która nas skrzywdziła może wracać jak czkawka. I bywa czasem tak, że w kółko powtarzamy medytacje, a złość na tamtą osobę trzyma się nas jak przyklejona. Warto wiedzieć, że czasem to tylko nawykowe działanie z podświadomości, która nie zna innego wzorca. Dlatego często polecam powtarzanie mantr, afirmacji czy kwantowych pytań, które zakodują w nas zupełni inne podejście do takiego trudnego tematu. Możecie mi wierzyć, bardzo łatwo uwolnić się od złości.

Na pewno nie można zmuszać się do kochania kogoś, kto zachował się podle. To nie zadziała. Zazwyczaj wprowadzanie pozytywnych wzorców w pewien sposób “wypycha” te negatywne i jest zwykle skuteczne. Jeśli zatem chcę uzdrowić niepunktualność czy nerwowość mogę kodować sobie ulubiony dekret, którego sens polega na “jestem punktualna” lub “jestem spokojny”. W sobie bowiem mamy wszystko, także spokój i punktualność. Afirmacja odwołuje się do aktywowania tych naszych cech, które w rzeczywistości istnieją. Nie można natomiast aktywować czegoś w drugiej osobie. I nie sposób sprawić, by tamta osoba zmieniła się energetycznie w stosunku do nas. Nie dosłownie.

Jest prosta modlitwa, która pomaga w zmianie myślenia na temat innego człowieka. Możemy prosić Najwyższe Źródło: “Proszę uwolnij mnie od tej części mnie, która mnie drażni, kiedy myślę o tej osobie (tu imię)“. Można także powtarzać piękny dekret: “Najwyższe Źródło jest w sercu każdego człowieka. Niech zamanifestuje się przede mną w najpiękniejszy sposób. Niech ta osoba (imię) przejawia wobec mnie wyłącznie Światło z Najwyższego Źródła”. W ten sposób uzdrawiamy zarówno siebie, jak i tę osobę. Modlitwa czy też powierzenie Bogu całego tematu jest jedynym sposobem, który wolno nam wykorzystać. Nie wolno nam przecież afirmować innego człowieka ani w jakikolwiek sposób wpływać na jego wolną wolę.

Jedną z największych przeszkód w wybaczaniu jest – jak wspomniałam w innym artykule – arogancja krzywdziciela, który nie widzi swojej winy w tym, co uczynił. Dostrzegam to w praktyce i ze zdziwieniem zatrzymuję się nad tym. Jestem bardzo tolerancyjna i z łatwością uwalniam wszystkie pretensje i żale, kiedy ktoś powie: “przepraszam”, czy choćby: “nie chciałem Cię zranić”. Jestem otwarta na pojednanie – zawsze i w każdym przypadku, cokolwiek by się nie zadziało. Można mnie kupić jednym życzliwym gestem, jednym uśmiechem. Sama przecież nie jestem idealna, popełniam błędy, poddaję się emocjom, daję więc sobie prawo do rozmaitych słabości. I daję to prawo innym. Nie oczekuję od ludzi świętości.

Oczekuję jednak świadomości, bo mam też w sobie duszę nauczyciela, który widzi energetykę. To bardzo źle dla człowieka nie poczuwać się do odpowiedzialności za wyrządzone zło. Dostrzegam ból i nędzę u ludzi, którzy krzywdzą innych, a potem zachowują się, jakby sami zostali skrzywdzeni. Takich ludzi jest wielu, ponieważ poczucie winy w większości przypadków zamienia się w agresję. Wstyd boli tak bardzo, że najłatwiej go wyprzeć, zaprzeczyć i wmówić sobie samemu, że się jest ofiarą podłości tego, którego się skrzywdziło. Tymczasem życie w zakłamaniu jest strzelaniem sobie w stopę, ponieważ to tak, jakby na samego siebie nałożyć klątwę. Wypieranie się podłości, jaką się zrobiło innej osobie, nie sprawi, że ofiara weźmie na siebie energetyczną odpłatę. Karma naprawdę wraca i widzę wyraźnie jak wraca. Żal mi takich ludzi i ten żal sprawia, że łatwiej im wybaczyć.

Warto pamiętać, że ludzie szczęśliwi nie krzywdzą innych. To jedna z najważniejszych prawd na Ziemi. Kiedy ktoś nas rani, chociaż niczym sobie na to nie zasłużyliśmy, warto zadać sobie pytanie, kto skrzywdził tę osobę, że sieje zło na innych ludzi? Jakiej podłości doświadczyła, że rozdaje tę podłość innym? Jak większość z Was zostałam wiele lat temu bardzo skrzywdzona przez osobę, której zaufałam, wpuściłam do swojego domu i wspierałam z całego serca. Osoba ta nigdy nie poczuła się do tego, aby zwyczajnie przyznać, że postąpiła źle. I wiem, że nigdy tego nie zrobi. Ale wiem też, że życie jej nie oszczędzało, przez wiele lat płaciła za zło, które wyrządziła także innym osobom, nie tylko mnie. Dostrzegam w niej mnóstwo bólu, cierpienia i odrzucenia. Mogę jej tylko współczuć.

Ponieważ widzę energie, wiem doskonale, że od czasu do czasu myśli o mnie negatywnie. Czuję energie złorzeczeń, które mi wysyła i jej złość. Ale już nie pytam bezradnie: “ale za co, przecież to ty źle postąpiłaś, ty mnie skrzywdziłaś, a nie ja ciebie.” Ja wiem, ile bólu w sobie ta osoba niesie. Dlatego w takich chwilach błogosławię ją zdrowiem, spełnieniem marzeń, szczęśliwym życiem. Wprowadzam Światło tam, gdzie ona rozciąga mrok. I jestem jej wdzięczna za to, że swoim pełnym negatywności zachowaniem prowokuje mnie do jeszcze większego Dobra. To mój najlepszy nauczyciel, który sam siebie kładzie w ofierze dla mnie. Jak mogłabym jej nie wybaczyć?

I to, co chcę Wam pokazać: człowiek, który Was krzywdzi i udaje, że jest w porządku, jest najbiedniejszy ze wszystkich istot na Ziemi. Jest najbardziej nieszczęśliwy, ponieważ jest kompletnie nieświadomy. Jak osoba z pomieszaniem zmysłów. To straszna karma, bo nic nie można wówczas zrobić. Taka osoba za życia nie dotknie Boskości w sobie. Przejdzie swój los ślepa i głucha, zbierając mnóstwo negatywnych energii. Jej wybory będą dotykać koszmarem jej dzieci i wnuki. A Wy, chociaż doświadczyliście nawet największego cierpienia, odnajdujecie wolność, miłość i Światło. Jesteście wygrani. Bo po to tu jesteśmy na Ziemi – dla miłości, dla rozumienia, dla świadomości i wybaczenia. Ktoś kto tego nie chce i nie umie, umarł za życia. I choćby dlatego możecie ze współczuciem wybaczyć takiemu człowiekowi największą arogancję i największe zakłamanie.

Bogusława M. Andrzejewska

Walentynkowe prezenty

Niedawno mój mąż zapytał mnie, co chciałabym dostać na Walentynki. Czasem ma swoje pomysły na prezent, czasem nie. Ale ja chyba zupełnie nie umiałam odpowiedzieć mu na takie proste pytanie. Rozejrzałam się dookoła i pomyślałam, że wszystko mam. Kwiaty dostaję stale, bez okazji. Ostatnie dostałam raptem parę dni temu. Uwielbiam biżuterię z prawdziwymi kamieniami, ale dopiero co dostałam od męża złoty pierścionek na Gwiazdkę. I chociaż jest wiele pięknych przedmiotów, o które mogłabym poprosić – kolejna butelka ulubionych perfum, książka, talia kart anielskich… Ale mam tyle wszystkiego. Po co zatem? Dla zasady? Dla zasady wystarczy różyczka. Pewnie wiele osób tak myśli.

Ale uwaga! Nie należy odmawiać, kiedy ktoś chce nas obdarować. I tylko dlatego piszę na ten temat cały artykuł. Chcę zwrócić Waszą uwagę na ogromnie ważną zasadę prosperującej świadomości dotyczącą propozycji obdarowania nas prezentem. Chciałoby się machnąć ręką i powiedzieć: “daj spokój, nie wydawaj pieniędzy niepotrzebnie”. Ale to byłby błąd z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że uczymy w taki sposób partnera, że nie jesteśmy ważne, że nie musi sobie zawracać nami głowy. Za rok lub dwa on zapomni o naszych imieninach czy urodzinach i będziemy bardzo tym zawiedzione, a przecież same zbyłyśmy go machnięciem ręki wtedy, kiedy chciał nam kupić coś ładnego, żeby sprawić nam radość.

I drugi powód równie istotny: mamy być ważne same dla siebie. Mamy doceniać siebie i wiedzieć, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze. Mamy być stale w gotowości do przyjmowania od wszechświata wszelkich dóbr i błogosławieństw. Mój mąż to cząstka wszechświata, który przychodzi, by mnie obdarować i pokazać, że jestem kochana, ceniona, że zasługuję na wszelkie dobro. Machanie ręką jest tutaj naprawdę najgorszym z możliwych wyborów. Ponieważ, kiedy wszechświat się odwróci do nas plecami rozczarowany, to może bardzo długo nie wrócić. A przecież dobrobyt dociera do nas rozmaitymi drogami – nie tylko od partnera, ale od przyjaciół, klientów, szefa w pracy czy życzliwie uśmiechającej się fortuny.

Na Walentynki zwykle nie kupuje się drogich prezentów. Raczej różyczkę albo serduszko z czekolady. Ale inspiracja przyszła do mnie wraz z moim mężem wczoraj, a nie przed Gwiazdką. I nie bez powodu. Bo Walentynki to taki dziwny dzień – niektórzy wtedy świętują i kupują sobie drobiazgi, a niektórzy z niego drwią. Ktoś może powiedzieć: “nic nie chcę, bo to tylko te głupie Walentynki”. Tymczasem umiejętność przyjmowania dobra – także materialnego – jest istotna zawsze, niezależnie od sytuacji. Nie można dewaluować żadnego daru, żadnej chęci obdarowania, nawet z błahej okazji. Nawet wtedy, kiedy w ogóle nie obchodzimy Walentynek.

A jeśli mąż przyjdzie do mnie z takim pytaniem bez okazji, bo po prostu zechce coś mi kupić? Bo na przykład dostał premię w pracy? Albo poczuł przypływ miłości? Wszechświat sam wybiera, kiedy chce być wobec nas szczególnie hojny. Warto dać mu tę możliwość. Ale przede wszystkim trzeba umieć przyjmować, nie patrząc na okazję. Samo przyjmowanie z radością prezentów jest zawsze też obdarowaniem tego, kto ten prezent proponuje. Pisałam o tym w artykule o dawaniu i przyjmowaniu. To ważna zasada wszechświata. Biorca uruchamia przepływ energii właśnie wtedy, kiedy z wdzięcznością przyjmuje to, co dostaje.

Wdzięczność to ogromnie ważny aspekt całego tematu. Bo warto być wdzięczną nawet za to, że ktoś CHCE nam sprawić prezent. Sama inicjatywa jest miła. Ale też wdzięczność przyciąga do nas jeszcze więcej tego, za co jesteśmy wdzięczni. Wdzięczność dotyka dobrem serca tej osoby, która pojawiła się z propozycją daru. Przynosi jej piękną energię, która może przyjąć dowolną, najlepszą dla tej osoby formę. Stwierdzenie: “nie wydawaj pieniędzy, nic nie trzeba” jest nie tylko odrzuceniem człowieka i jego dobrych chęci. Jest także zablokowaniem przepływu energii dla nas i dla niego. Jeśli rzeczywiście nie możemy sobie pozwolić na rozrzutność, można poprosić o kwiatek, ulubioną czekoladę czy inny drobiazg. Nigdzie nie jest napisane, że prezent musi kosztować miliony monet.

Dlatego nawet jeśli nie chcemy w tym momencie i z takiej okazji prezentu, to warto przyjąć ofertę od wszechświata. Bywa to trudne, kiedy niczego nie potrzebujemy. Ja też zadumałam się nad tym, jak przyjąć z wdzięcznością, nie kupując kolejnego zbędnego przedmiotu. Ale odkryłam, że mogę wymyślić coś fajnego dla nas obojga. Na przykład wczasy na Maderze albo zwiedzanie Meksyku? Albo degustacja dobrych trunków w eleganckiej winiarni? Każdy oczywiście może zaplanować coś po swojemu, według własnych preferencji i możliwości. Wspólne wyjście na pizzę też jest dobrym pomysłem. Skok ze spadochronem też. Wszystko, cokolwiek można zrobić razem i świetnie się przy tym bawić, będzie idealne.

I na koniec dwie refleksje przy tej okazji. Pierwsza to ta, która zawsze pojawia się przy okazji Walentynek: że kochać trzeba codziennie, a nie tylko 14 lutego. Rzecz w tym, że ja nie mogę nawet od męża domagać się czegoś więcej, bo my każdego dnia obdarowujemy się czułościami. Mąż nie wyjdzie z domu do pracy, jeśli wcześniej mnie nie przytuli i naprawdę czuję się kochana zawsze. Walentynki są fajną i zabawną celebracją tego, co my już mamy. Dlaczego się nie bawić? Zasługujemy na to oboje. A jeśli dostaję propozycję bycia obdarowaną w tym dniu, to nie wolno mi tego odrzucić.

I druga myśl – kiedy słyszę zdanie zaczynające się od: “co chcesz dostać…”, to od razu widzę czarodziejską różdżkę albo dżina spełniającego życzenia. Bo jeśli mogłabym naprawdę wybierać, to jest tyle rzeczy, które rzeczywiście chcę. Od tak oczywistych tematów jak pokój na świecie czy lekarstwo na raka, po bardziej nieuchwytne, jak szczęście moich dzieci czy ogólnie dobre zdrowie na starość. Takie pytanie przychodzi przecież od wszechświata. Może warto zatem się rozmarzyć i podpowiedzieć temu wielkiemu wszechświatowi to, co jest naprawdę ważne? Ważniejsze niż wszystkie drobne prezenty. Dlaczego nie spróbować złożyć zamówienia do wyższej instancji na wielkie rzeczy? I pozwolić, by działo się Dobro. W swoim czasie i po swojemu. Jeśli nie poprosimy, jeśli nie uwierzymy, to nie damy nawet szansy na cuda, które mogą być naszym udziałem.

Bogusława M. Andrzejewska

Straszaki

Mój mąż nie korzysta z internetu. Nie wie nawet, co to facebook. Kiedyś założyłam mu konto i zachęciłam do znalezienia starych znajomych, ale nie zalogował się ani razu. Powiedział, że wystarczy mu telefon i kontakty w telefonie. Na Gwiazdkę dostał ode mnie laptopa i ogląda na nim filmy albo gra w ulubione gry. Z przeglądarki nie korzysta. Ogólnie woli czytać książki i pochłania ich setki.

Moja serdeczna przyjaciółka pisze do mnie długie maile, ale także nie korzysta z sieci. Kiedyś wysyłałam jej linki do ciekawych artykułów, ale nigdy ich nie przeczytała. Potrafi, ale nie chce i nie lubi. Boi się komputerowych wirusów. Ale poza tym spaceruje codziennie z kijkami, czyta mnóstwo książek i wymyśla oryginalne, smaczne potrawy. Nie ma za bardzo czasu na przewijanie internetowych stron.

Któregoś dnia spotkałam na ulicy znajomych sprzed lat. Ucieszyliśmy się i rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Zaproponowałam wymianę kontaktów, żeby spotkać się ponownie i dostałam tylko numer telefonu. „Nie korzystamy z internetu” powiedzieli. Innym razem inna znajoma zapytała mnie, czym się zajmuję. Kiedy pod koniec rozmowy dałam jej adres swojej strony, usłyszałam to samo: „nie korzystam z internetu”.

Takich ludzi jest mnóstwo i to wcale nie są zgrzybiali starcy, tylko ludzie w pełni sił, którzy aktywnie pracują. Wbrew wszystkim straszakom, które pokazują młodzież pędzącą na oślep ze smartfonem przy nosie, jest wielu takich, którzy wolą czytać książki jak mój mąż albo zachwycać się naturą. Żyją tak, jakby internet nie istniał. Nie widzę sensu w tych wszystkich straszakach, czyli tekstach, które zamieszczają często “rzekomo przebudzeni”. Nie jesteśmy durnym stadem lemingów, które na oślep pędzi ku przepaści, tylko rozsądnymi ludźmi, którzy korzystają ze zdobyczy cywilizacji.

Większość z nas używa rozmaitych wynalazków, ale nie widzę w tym pędu do zagłady, jak niektórzy chcą sugerować. Sama chętnie korzystam z możliwości, jakie daje internet. To moje narzędzie pracy. Ale tworzę spontanicznie harmonię, kiedy po pracy odkładam telefon i zapominam o nim, idąc na spacer. Wielu moich znajomych może potwierdzić, że na informacje wysyłane przez WhatsApp czy MS czy nawet na maile, odpowiadam po wielu godzinach lub nawet dniach. Bo nie mam smartfona stale przy nosie. Sięgam po niego wtedy, kiedy muszę coś zrobić lub do kogoś napisać. Wierzę, że wiele osób korzysta z dobrodziejstw sieci bez jakiejkolwiek przesady, nie uzależniając się od niej i doskonale sobie radzi, kiedy nawet na kilka dni jest poza zasięgiem.

Każde straszenie jest złe. Jeśli ktoś Was straszy czymkolwiek lub poniża za to, że robicie coś inaczej niż oni, to oznacza, że chce Wami manipulować. Przecież straszy się po to, by wystraszony człowiek przybiegł z błaganiem o ratunek do tego jedynego mądrego. “Rzekomo przebudzeni” to nowy gatunek ludzi, którzy wszystko wiedzą lepiej i wszystko krytykują. Którzy z pogardą patrzą na myślących inaczej niż oni i rzucający stale złośliwe uwagi typu: “kto wie, ten wie, a inni niech śpią”. Nie ma przebudzenia tam, gdzie jest straszenie i szantaż. Nie dajcie się nabierać tylko dlatego, że ktoś nie je mięsa czy nie ogląda telewizji. Każdy, kto straszy i poniża innych, jest przejawem najniższych energii we wszechświecie i takim energiom służy. Howgh!

A teraz trochę logiki. “Rzekomo przebudzeni” straszą automatycznymi kasami w sklepach, że podobno zabiorą ludziom pracę. To samo mogliśmy powiedzieć, kiedy na pola wyjechały pierwsze kombajny. Nadal kopalibyśmy pola motyką i kosili kosami lub sierpami. Kombajny zabrały ludziom pracę? Naprawdę? Czy raczej ją ułatwiły? To samo możemy powiedzieć o zmywarkach do naczyń. Zabierają pracę pomywaczkom. I co z tymi bezrobotnymi pomywaczkami? Gdzie one umierają z głodu? A maszyny górnicze przecież zabierają pracę tym, co kilofami rąbali urobek. Nie będziemy protestować przeciwko takim urządzeniom? To samo możemy powiedzieć o każdej innej maszynie, nawet o samochodzie. Przecież zabiera pracę woźnicom dyliżansów. O samolotach – przecież zabierają pracę armatorom i załogom statków pasażerskich.

Kiedy widzę kolejny post, w którym “rzekomo przebudzony” chwali się, że nie korzysta z kas samoobsługowych w sklepie, to chce mi się płakać nad ludzką głupotą. Bo widzę te wszystkie maszyny, pojazdy, nowoczesne usprawnienia, które wynaleziono po to, aby ludzie nie musieli tak ciężko pracować. Aby mogli kierować maszynami w czystym ubraniu, zamiast w pocie czoła tłuc kilofem czy kopać łopatą. Dzięki temu mamy też więcej czasu na czytanie książek, spacery, uprawianie sportów.

Oczywiście w głębi duszy rozumiem tę panikę, chociaż wcale jej nie podzielam. Myślę, że kiedy na ulice wyjechał pierwszy samochód, ludzie też bali się, co może przynieść takie zjawisko. Dzisiaj powszechnie korzystamy z aut i one naprawdę pomagają nam się przemieszczać. A pomimo tego nadal chodzimy na spacery, biegamy, jeździmy na rowerach. Ludzkość nie jest wcale taka głupia, jak niektórzy próbują nam wmówić.

Człowiek nigdy nie wymyśli takiej maszyny, która zrobi za niego wszystko. Człowiek zawsze będzie chciał sprawdzać i kontrolować życie i świat. Ktoś straszył cybernetycznym chirurgiem, który zastąpi lekarza. Nie zastąpi. Istnieją już maszyny, które przeprowadzają pewne skomplikowane operacje, ale zawsze prowadzi je i nadzoruje człowiek. Bo ludzka natura jest taka, że nigdy nie odda pełnej władzy i kontroli. Filmy o buncie sztucznej inteligencji bardzo się mylą. Ich twórcy w swojej fantazji nie biorą pod uwagę najsilniejszych elementów ludzkiej natury.

A wizje bezrobocia są już kompletnie nielogiczne, co udowadnia historia. Bo ilekroć człowieka zastąpi maszyna, to człowiek będzie miał czas dla siebie. Szukając sposobu na wypełnienie tego czasu, stworzy nowe pomysły, które ktoś będzie musiał produkować. Ludzie nie kopią już motykami i nie koszą sierpem, ale powstał ogromny rynek gier komputerowych, który zatrudnia mnóstwo osób. Kiedy znika konieczność wykonywania jakiejś pracy, bo zastępuje nas maszyna, pojawia się automatycznie nowy etat innego rodzaju.

Wszechświat tworzy równowagę i dostrzegam ją wszędzie. Ludzie korzystający w pracy z internetu przez wiele godzin, po pracy biegają lub wyjeżdżają nad wodę. Chłoną moc natury, aby odpiąć się od elektronicznej energii. Też tak mam. Kiedy wiele godzin pracuję przy komputerze, to zaczynam odczuwać potworne rozdrażnienie i presję, aby wyjść na powietrze. Zostawiam wtedy wszystkie zlecenia, zakładam buty i idę na spacer. Nie wystarczy wyjście do kuchni i zajęcie się jakimś przygotowaniem posiłku. Potrzebuję powietrza i drzew, które rosną wokół mojego domu. Mądrość duszy prowadzi nas zawsze do tego, co dla nas najlepsze.

Nie ma we mnie lęku przed buntem maszyn i życiem w wirtualnym świecie. To prawda, że widzę osoby, które nawet na randce w restauracji siedzą z nosem w komórce. Ale też wiem, że za jakiś czas odłożą telefon i zaczną spacerować po lesie, odkrywać to, co przegapili wcześniej. Zwróćcie uwagę, że to właśnie w Japonii, która nadal jest centrum technicyzacji, narodziła się moda na lasoterapię. Człowiek jest mądry i twórczy. Jest prowadzony przez Duszę, która doskonale wie, co robi. Dlaczego boimy się, że Dusza zgłupieje? To bezzasadne.

Nie zasilam żadnych lęków, wolę myśleć pozytywnie. Kiedy pojawia się coś, co budzi moje wątpliwości, tworzę obraz tego, co być powinno, co chcę aby było. To ja kreuję swój świat. Dlaczego mam wypełniać go strasznymi obrazami zbuntowanej sztucznej inteligencji? Lepiej dostrzegać harmonię i zasilać ją mocą swojego umysłu. Im więcej ludzi zaufa w mądrość ludzkiej Duszy i zrozumie, że potrafimy korzystać z internetu, z maszyn, ze sztucznej inteligencji w sposób pięknie ograniczony rozsądkiem, tym lepsza będzie przyszłość, którą stale sami tworzymy.

Bogusława M. Andrzejewska

Przemiana

Kiedy byłam nastolatką tańczyłam z prawdziwą pasją taniec towarzyski. Znałam nie tylko walca czy tango z figurami, ale też sambę, cha chę i rumbę z tak zwanymi “kubańskimi wierzchołkami”. Nieobce mi były też tańce współczesne i oryginalne układy “dyskotekowe”. Myślałam wówczas, że taniec będzie moją życiową ścieżką. Życie poukładało się jednak inaczej, ale w ogóle nie tęsknię za tamtymi upodobaniami. Zwyczajnie przestało mnie to pociągać. O ile czasem jeszcze z ciekawością patrzę na osoby, które dobrze tańczą i rozpoznaję niektóre układy, to sama od kilku lat nie lubię tańczyć i zastanawiam się, dlaczego mnie to fascynowało. A kiedy widzę ludzi, którzy tańczą, chociaż nie umieją, to wtedy już nic mi się w tym nie podoba i szukam czegoś innego do oglądania.

Zaledwie kilka lat temu kochałam pływanie. Ba – uwielbiałam wodę i stale szukałam możliwości do zanurzenia się po szyję. Zimą systematycznie chodziłam na basen. Wiosną jeździliśmy z mężem do hoteli z dobrym, dużym zapleczem SPA i nawet nie wyobrażałam sobie, żeby pojechać gdzieś, gdzie nie ma basenu. Bo po co miałabym jechać do najpiękniejszego choćby miasta czy miasteczka, jeśli nie mogłabym tam popływać? Lato spędzałam nad jeziorem z czystą wodą, a w zasadzie głównie stale w tej wodzie. Teraz zupełnie mnie to nie interesuje.

Zdecydowanie wolę chłonięcie piękna zmysłem wzroku lub słuchu, niż pływanie lub taniec, bez których kiedyś nie mogłam żyć. Zamiast radośnie wchodzić do wody, wolę na nią patrzeć. Więcej radości sprawia mi samo patrzenie na wodospad. Zaskakuje mnie to, bo wierzyłam, że pływanie to miłość na całe życie. Tymczasem wewnętrzne przemiany przynoszą mi coś zupełnie zaskakującego. Zauważam, że przenoszę nie tylko uwagę, ale i sympatię na doświadczanie bardziej subtelne niż te z poziomu fizycznego. Myślę, że ma to związek ze zmianami energetycznymi na Ziemi, dlatego dzielę się tym z Wami. Być może macie podobne spostrzeżenia?

Ogólnie wiemy wszyscy, że wraz z upływem czasu podlegamy pewnym transformacjom. Wszyscy bez wyjątku. Przestajemy lubić to, co kochaliśmy w młodości. Otwieramy się na nowe możliwości. Ale też wcale nie mam na myśli faktu, że przestajemy zachwycać się lizakami, które smakowały nam w dzieciństwie. Raczej myślę o zmianach, które zachodzą w nas na tym całkiem dorosłym i wydawałoby się stałym poziomie.

Wodę kocham, odkąd sięgam pamięcią. I nagle przestałam pływać. Tak po prostu – nie odnajduję w tym niczego dla siebie. Podobnie jak w tańcu. To dla kogoś może być drobiazg pozornie bez większego znaczenia. Jednak w głębi duszy wierzę, że nie jest to tylko upływ czasu i starość, która coraz częściej o sobie przypomina, lecz coś więcej. Coś, czego wszyscy doświadczamy – Wy także, każdy na swój indywidualny sposób. To nasza wewnętrzna przemiana, która przejawia się w wielu aspektach. Napisałam tylko o dwóch zjawiskach, które kiedyś określałam, jako nadające mojemu życiu silne zabarwienie. Ale jest ich o wiele, wiele więcej.

Dzisiaj pewne ukochane rzeczy nie mają dla mnie kompletnie znaczenia. Jakbym była inna osobą niż jeszcze trzy lata temu. Stajemy się zupełnie inni niż kiedyś i przyznaję, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Życie zaskakuje cichymi transformacjami i zmusza nas do odkrywania siebie zupełnie na nowo. Kiedyś myślałam, że wystarczy lekko aktualizować swój biogram, dodając do niego tytuły nowych książek lub projektów czy nazwy ukończonych szkoleń. Dzisiaj zauważam, że jestem zupełnie inną osobą niż wtedy, kiedy budowałam swoją pierwszą stronę w sieci.

Zmiana ta nie wynika z większej dojrzałości czy nabytego doświadczenia, co przecież u każdego zawsze przychodzi z czasem. Czuję się ostatnio zupełnie inną “ja” i nawet nie umiem w tej chwili dokładnie siebie opisać. Staję przed lustrem, patrzę na swoje odbicie i zastanawiam się Kim W Istocie Jestem? Czy nadal jestem sobą czy zupełnie kimś innym? Czego uczy mnie moja mądra Dusza, kiedy odwraca mnie od wszystkiego, co było mi zawsze bliskie i cenne, co mnie bawiło i cieszyło?

Strata zainteresowania dla tańca i pływania to tylko dwa aspekty zupełnie nowej istoty, która wyłania się z moich oczu, kiedy patrzę na siebie w lustrze. I zastanawiam się, ile takich przemian odkryję w sobie? Ile ważnych rzeczy i zjawisk, które napełniały mnie radością i zachwytem, stanie się zwyczajnie codziennych, nie pozbawiając mnie poczucia wewnętrznego pokoju i spełnienia. Bo ten stan jest nadal we mnie. To nie jest tak, że coś mi się znudziło. Kiedyś potrzebowałam móc pływać i robić jeszcze kilka innych rzeczy, by uznać, że moje życie jest OK. Teraz moje życie jest spełnione bez żadnych warunków.

Zatem być może jest w tej przemianie otwartość na przyjmowanie wszystkiego takim, jakie jest, bez wybierania tego, co lubię bardziej i co lubię mniej? Być może jest to dostrzeganie harmonii w każdej chwili bez wyjątku? Kiedyś zdecydowanie dokonywałam wyboru tego, czego pragnęłam. Teraz mniej pragnę. Można bez wody, bez tańca, bez wielu rzeczy cieszyć się życiem. Gdybyście mi to powiedzieli trzy lata temu – nie uwierzyłabym Wam. Miałam całą listę celów do realizacji. Miałam całą listę warunków, które musiały być w mojej rzeczywistości. Oczywiście nadal mam jakieś marzenia, ale nie mam w sobie presji do ich spełniania. Dążę do nich spokojnie, na luzie, bez pośpiechu i bez odczuwania potrzeby ich spełnienia. Wiem, że cokolwiek będzie, będzie dobrze. Bo życie jest dobre takie, jakie jest w tej jednej chwili.

Bogusława M. Andrzejewska

Trudności

Życie jest dobre. Życie naprawdę może przynosić człowiekowi dużo radości. W każdym życiu pojawiają się rozmaite trudności, ale zmieniają one swoje natężenie zależnie od sposobu i poziomu pojmowania tego, co się wydarzyło. Niektóre trudności są tylko iluzją. Są tylko czymś, co człowiek sam definiuje nie dostrzegając w sytuacji sposobności do rozwoju, do zmiany życia na bardziej szczęśliwe. Bardzo często pojawiają się przecież takie problemy, które motywują do dokonania istotnej zmiany, a dzięki tej zmianie całe życie staje się lepsze. Zatem to, co sprowokowało tę zmianę wcale nie jest czymś negatywnym.

Niektóre trudności są zgodne z programem duszy człowieka. Są spełnieniem i realizacją tego planu, ponieważ dzięki rozmaitym wyzwaniom człowiek może się rozwijać, a dusza może udowadniać sobie moc i potęgę miłości, siły wybaczenia, siły rozumienia czy współczucia. Zatem niektóre trudne doświadczenia są wpisane w plan życia, jako kolejne stopnie do pokonania i warto traktować je jako rozwijające przygody, a nie problemy.

Są jeszcze inne rodzaje trudności. Takie, które wynikają z oporu człowieka przed pójściem w kierunku Światła. Człowiek ma wolną wolę i czasem wybiera na przekór temu, co czuje w głębi siebie. Każdy człowiek zna tę właściwą drogę do tego, co dla niego najlepsze. Ale bywa i tak, że kiedy obok stanie ktoś, kto pokaże palcem tę właściwą drogę, to człowiek na przekór, by udowodnić, że jest mądrzejszy, wybiera drogę przeciwną. Szkodzi sam sobie przyciągając do swojego życia skomplikowane wyzwania.

Te wyzwania nie są karą za to, że człowiek postępuje jak małe dziecko, które woła: “na przekór mamie nie założę czapki i odmrożę sobie uszka”. Te trudności wynikają z oporu przed energią, bo kiedy człowiek idzie pod prąd energii, może to być dla niego zwyczajnie bolesne. Dusza dobrze zna drogę. Dusza wie, co przynosi szczęście. Kiedy człowiek ufa sobie, temu, co płynie z głębi jego serca, kiedy ufa mądrym, doświadczonym duchowym nauczycielom – nie stawiając oporu pozwala, by energia niosła go z prądem. A wówczas te trudności stają się minimalne, delikatne. Warto pozwolić sobie na to, by płynąć z prądem życia.

I na koniec jeszcze jeden rodzaj trudności, które człowiek napotyka na swojej drodze. To trudności pracowicie choć nieświadomie budowane przez samego człowieka. To trudności, które przychodzą w wyniku negatywnego myślenia, nastawienia pełnego lęku. W wyniku rozmaitych wątpliwości i braku zaufania w Najwyższe Źródło. W wyniku braku zaufania w mądrość duszy i zanurzaniu się w cieniu pełnym rozmaitych obaw.

To chyba jedna z najważniejszych lekcji tu na Ziemi dla każdego człowieka – by odkryć swoje najjaśniejsze Światło, by odkryć, ze człowiek jest Miłością, że jest integralną cząstką Najwyższego Źródła, że lśni tym samym blaskiem, tą samą mocą, tą samą pełną kochania jasnością. Kiedy człowiek pozwala sobie na odkrycie mądrości swojej duszy, kiedy pozwala sobie na to, by z miłością, radością i zaufaniem kroczyć przez życie, wówczas nic nie jest trudnością. Wówczas każde doświadczenie staje się przygodą na drodze do Światła, miłości, radości i szczęścia.

(spisała Bo Andrzejewska – styczeń 2024)

Wrażliwość

Obecnie mamy modę na bycie wysoko wrażliwym. Książki chwalące i poklepujące po pleckach ludzi, którzy często nie radzą sobie z emocjami, sprzedają się jak świeże bułeczki. Bo każdy lubi leżeć do góry brzuszkiem i słyszeć, że taki, jaki jest – jest całkiem dobry i wcale nie musi nad sobą pracować. Pułapka tkwi w tym, że oczywiście nikt nic nie musi, ale dla własnego komfortu powinien.

Zacznę od tego, że mamy prawo być tacy jacy jesteśmy. To słuszne, by zapewnić wrażliwca, że ma prawo odczuwać całą gamę emocji. Nikt z powodu swojej wrażliwości nie jest gorszy od innych. Jednak daleko idąca przesada błogosławienia ludzi za ich problem, jest przyzwalaniem na to, aby się niepotrzebnie męczyli. A wcale nie muszą. Mogą i powinni rozwijać emocjonalną inteligencję, aby sprawniej sobie radzić z życiem i tym wszystkim, co życie przynosi. Ukochanie swojego cierpienia nie usunie go z doświadczenia. Natomiast podniesienie ilorazu inteligencji emocjonalnej już tak. Wybierzcie sami, co dla Was lepsze.

Sama jestem osobą wysoko wrażliwą. To ma swoje ewidentne plusy – czuję więcej niż inni. Jestem bardzo empatyczna. Ponadto odbieram świat poza podstawowym postrzeganiem. Po zainicjowaniu 20 lat temu w Reiki moja sensytywność zaczęła wzrastać. Dzisiaj wiem i czuję rzeczy, które znajdują się poza moimi zmysłami. Nie jest to niezbędne do życia, czasem nawet bywa trudne, ale ogólnie jakoś tam się przydaje. Zatem zwiększona wrażliwość bezsprzecznie ma swoje zalety.

Niestety minusów jest więcej. Osoba wysoko wrażliwa cierpi stokroć bardziej niż przeciętny człowiek. To, co dla kogoś jest tylko przykrością, wrażliwca ustawia na granicy życia i śmierci. Ból emocjonalny bywa trudny do zniesienia. Ponadto proste trudności zbijają z nóg. Bo jak tu żyć, kiedy złamał się obcas w ulubionych bucikach? Ten żart jest znany wszystkim psychologom, którzy osoby nadwrażliwe ustawiają czasem w “syndromie primabaleriny”. Zwykli ludzie nazywają ich histerykami i cholerykami.

A naprawdę można inaczej. Można żyć względnie spokojnie, godnie i radzić sobie z rozmaitymi emocjami. Świadomość Prosperująca to zwykle bardzo wrażliwy człowiek. Ale mądry na tyle, by wiedzieć, że nadmierne “cackanie” się ze swoimi żalami i emocjonalnymi bólami to ślepa uliczka. Nie przyszliśmy na świat, by cierpieć. Zeszliśmy na Ziemię, by doświadczać miłości, radości, przyjemności, satysfakcji. Nadmierne przeżywanie wszystkiego wcale w tym nie pomaga. Wiem, o czym mówię, bo zanim się nauczyłam zarządzać emocjami, przytłaczały mnie i niszczyły całą radość istnienia. A wcale tak być nie musi.

Dojrzałość jest definiowana przede wszystkim przez umiejętność radzenia sobie z trudnymi zdarzeniami. Dojrzała osoba, kiedy złamie obcas, zanosi buty do szewca lub wyrzuca do kosza i kupuje nowe. Nie zajmuje się tym więcej niż potrzeba. Niedojrzała emocjonalnie osoba rozpacza albo przeklina godzinami, taplając się po uszy w negatywnych emocjach. Co to daje? Zamiast złamanego obcasa wstawcie sobie tutaj dowolny poważny problem. Zasada pozostanie niezmienna – człowiek dojrzały rozwiązuje problem. Niedojrzały – histeryzuje.

Nie wszystko da się rozwiązać czy naprawić. Wyobraźmy sobie inny przykład. Partner czy partnerka komunikuje nam, że kończy nasz związek i odchodzi do kogoś innego. Można oczywiście porozmawiać i sprawdzić, czy coś da się zrobić, ale załóżmy, że sprawa jest postanowiona. Dojrzała osoba może wieczorem wypłakać się w poduszkę czy wyżalić przyjaciółce, ale ogólnie podejmie spokojne kroki w celu poukładania spraw: podziału majątku, opieki nad dziećmi, rozwodu. Niedojrzała będzie krzyczeć pod niebo kładąc się krzyżem pod drzwiami, by nie wypuścić partnera z domu albo nawet podcinać sobie żyły.

Emocjami zarządza wewnętrzne dziecko. Kiedy nasz iloraz inteligencji emocjonalnej jest niski, to oddajemy władzę nad swoim życiem temu dziecku. To ono histeryzuje, rzuca się na podłogę czy próbuje podcinać sobie żyły. To ono rzuca w złości przedmiotami. Jaki to ma sens? Wysoko wrażliwa osoba to ktoś, u kogo to wewnętrzne dziecko jest bardzo ważne i mocne. Najbardziej oczywista moja sugestia to świadome odebranie temu dziecku władzy i przejęcie jej przez wewnętrznego dorosłego – tę podosobowość, która kieruje się rozsądkiem, spokojem i akceptacją. Która rozumie, że życie nie jest z cukrowej pianki, a nasze oczekiwania nie zawsze są spełniane.

Wewnętrzne dziecko powinno być zadbane, czuć się kochane i bezpieczne – na pewno warto z nim świadomie pracować. Ale nie może rządzić naszym życiem. Wyobraźcie sobie salę operacyjną i chirurga, który nagle rzuca skalpel i woła: “nie, nie będę operował, bo się boję, strasznie się boję, że mi się nie uda!”. Po czym rzuca się na podłogę i kopie w nią nogami. Wyobraźcie sobie samolot w powietrzu i pilota, który wstaje i tupie nogami: “nie będę pilotował, bo kawa mi nie smakowała, sami sobie pilotujcie, nie lubię was”. Tak wygląda władza oddana nadwrażliwemu wewnętrznemu dziecku. Dorosły panuje nad emocjami i działa najlepiej jak potrafi, pomimo lęku i tego, że nie wszystko mu się podoba.

Nadmierne chwalenie nadwrażliwości, to chwalenie rozhasanego, niemądrego, emocjonalnego dziecka. To oddawanie czci temu dziecku i często niestety oddawanie mu władzy nad swoim życiem. Osoba, która wpada w taką pułapkę, zamiast rozwiązywać mądrze swoje życiowe problemy, siedzi i rozczula się nad sobą, zachwycając się swoim bólem i ilością wylanych łez. Bardzo często tak właśnie rodzą się cierpiętnicy, którzy bywają dumni z własnej męki i licytują się w ogromie problemów.

Prosperująca Świadomość to człowiek, który szuka w życiu miłości, radości i szczęścia. Sukcesem dla niego jest takie działanie, które coś uzdrawia, usuwa bezpowrotnie jakiś ból, likwiduje jakieś cierpienie. Na tym moim zdaniem polega piękno i mądrość życia. Uważam, że jest to dostępne też dla osób wysoko wrażliwych. Są sposoby i metody, by wewnętrzny dorosły przejął władzę z rąk rozpłakanego wewnętrznego dziecka. Są metody na podnoszenie ilorazu emocjonalnej inteligencji. Są metody, by pomimo ogromnej wrażliwości cieszyć się życiem. To zawsze nasz wybór. Trzeba tylko zacząć od wyrzucenia wprowadzających w błąd lektur o tym, że roztkliwianie się nad własnym cierpieniem jest dobrą drogą. Nie jest. Warto być zwyczajnie szczęśliwym, a nie cierpiętnikiem.

Bogusława M. Andrzejewska

Podróżowanie

W młodości marzyłam o podróżowaniu po świecie, podziwianiu niesamowitych krajobrazów i poznawaniu nowych miejsc. Dzisiaj realizuję to marzenie z ogromną radością, ale inaczej niż to sobie wyobrażałam. Dzisiaj jeżdżę po Polsce, zaglądając do rozmaitych zakątków i szukając tego, co mnie najbardziej zachwyca. Ponieważ jestem ciepłolubna, to zaczynam swoje wojaże w kwietniu, kiedy drzewa się zielenią, a kończę jesienią na początku listopada. Sprawia mi to mnóstwo radości.

Znajomi czasem pytają mnie, czemu jadę nad polskie morze, skoro ono jest zimne i brudne, a stać mnie na Cypr czy Egipt? Proponują mi wyjazd na Maderę czy na Bali. W kwestiach finansowych to nie jest problem – tydzień w polskim pięciogwiazdkowym hotelu SPA kosztuje niemało, a jeździmy do SPA stale. Jednak… wolę polskie krajobrazy, niż spalone słońcem upalne rejony świata. Mój mąż ma podobnie – nie lubi upałów, chociaż w przeciwieństwie do mnie, może cały dzień przespać na plaży na leżaku. Mnie plaża nie cieszy i zamiast gorącego piasku wolę aksamitne lasy na zboczach gór i szmer strumienia, rześkie pachnące powietrze i soczystą zieleń.

Oczywiście doceniam piękno takich zakątków jak Amalfi czy norweskie fiordy albo Park Narodowy Krka. Na świecie są tysiące cudów i bardzo wyraźnie pokazałam to w Boskim Portfolio, które zamieszczałam codziennie na Facebooku. Ale nie mam potrzeby oglądania wszystkiego na żywo. Trochę dlatego, że nie mam już dwudziestu lat i trekking mnie męczy. Prawdę mówiąc jestem już starszą panią, która lubi wolno spacerować po deptaku albo po całkiem płaskich leśnych ścieżkach. Wysiłek fizyczny i wszelka fizyczna aktywność jest już poza moim zasięgiem. Zwiedzanie pięknych miejsc nie jest dla mnie atrakcyjne, jeśli łączy się z przemierzaniem wielu kilometrów i to najczęściej w ostrym słońcu. Dlatego najchętniej z mężem odpoczywamy spacerując bez wysiłku, pływając w basenie i degustując dobre wino w uroczych restauracjach.

Jesteśmy  oryginalni pod wieloma względami, bo rzadko lubimy to, co lubi większość ludzi. Jednak w tym wypadku uważam, że jestem jedną z niewielu osób, które umieją wybrać to, czego pragną naprawdę. Nauczyłam się tego dzięki Kronikom Akaszy, kiedy podczas jednej z rozmów z Mistrzami wyznałam, że chcę mieszkać w ciepłych krajach, ponieważ nie lubię zimy. Usłyszałam wtedy coś zaskakującego. Dowiedziałam się, że mieszkam w idealnym klimacie, w którym słońce nie wypala zieleni, a zima nie odmraża rąk i nóg. Nauczyłam się to doceniać i przestałam szukać w szerokim świecie cudów, które mogę znaleźć po nosem. Zachwycam się rześkim nadmorskim wiaterkiem, urodą Morskiego Oka (kiedy nie ma tam tłumów), krajobrazami Karkonoszy i Beskidów.

Ale piszę Wam o tym wszystkim z jeszcze jednego powodu. Otóż najważniejsze w życiu to umieć określić, czego naprawdę pragniemy. We wszystkich obszarach życia. Na przykładzie moich wakacyjnych wędrówek pokazuję, jak wyjść poza modę i naśladownictwo. Bardzo często ludzie gdzieś jadą dlatego, że znajomi w takim miejscu byli. Potem męczą się w czterdziestu stopniach upału dla jednego zdjęcia pod palmą i nie przyznają się, że ta wyprawa ich rozczarowała. Internet przepełniają fotki na tle lazurowej wody i buzie zmęczone wysoką temperaturą. A nie o to chodzi w życiu, by być gdzieś w modnym miejscu. Chodzi o to, by być szczęśliwym. By czuć się dobrze. By móc wystawić twarz na pieszczotę słonecznych promieni bez lęku, że w piętnaście minut zostanie spalona.

Kiedy siadam przez komputerem i wybieram hotel, zadaję sobie pytanie: czego pragnę? Gdzie chcę spędzić z mężem czas? Szukamy nowych ciekawych miejsc, ale mam też takie miejsca, które kochamy. Gdzie mogę z zachwytem siedzieć całymi godzinami i patrzeć na płynącą rzekę, zachwycać się górskimi pasmami, aksamitem lasu i delikatnością fioletowych dzwoneczków. To jest moje. I rozumiem, że inni mogą chcieć inaczej. Jeśli ktoś lubi złoty piasek pod stopami i lazur wody w upale – to może wybrać Seszele. Dla mnie tam za gorąco i w żaden sposób nie umiałabym się tym cieszyć. A w Beskidzie rozpływam się ze szczęścia.

Podsumowując ten długi wywód zmierzam do tego, by zachęcić do szukania siebie, a nie podążać ślepo za modą. Naprawdę szczęśliwi jesteśmy wtedy, kiedy odnajdujemy swoje indywidualne formy realizacji. Inaczej mówiąc, warto za każdym razem zadać sobie pytanie: co lubię? Czego pragnę? Czego chciałbym doświadczyć? Gdzie chcę być i co robić? Jesteśmy różni i każdemu z nas podobają się całkiem inne rzeczy. Umiejętność podążania za swoją indywidualnością przynosi spełnienie. Przenieście sobie te refleksje na inne rzeczy – na miejsce zamieszkania, na dom, na rodzaj autka, na spędzanie wolnego czasu, na lektury. Nie pozwólcie, by inni narzucali Wam, co jest akurat na topie. Róbcie tylko to, co Was uskrzydla.

Bogusława M. Andrzejewska

Kobieta w równowadze

Niedawno próbowałam napisać krótką notkę na swój temat i na chwilę zastygłam w bezruchu, kiedy uświadomiłam sobie, że to wcale nie jest takie oczywiste opisać, w którym miejscu leży moja własna prawda. Moja tożsamość. Nie mam problemu z pisaniem o sobie. Mogę napisać o tym książkę. Mam tyle zainteresowań, ile Leonardo Da Vinci – szkoda, że nie mam tylu talentów, ile ten wspaniały artysta. Ale trochę zdolności posiadam, więc realizuję się na wiele sposobów i raczej brakuje mi czasu na wszystko, co chciałabym i mogłabym robić.

Mając zatem ciekawe i pełne zachwytu życie i tak zawieszam się na chwilę, kiedy zastanawiam się, co jest dla mnie naprawdę najważniejsze. Chociaż tak często mówię, że kocham pisanie i swoją pracę, chociaż bez trudu wymieniam tyle pięknych rzeczy, które mnie urzekają, to kiedy stanę sama przed sobą i szczerze zapytam o to, co jest na pierwszym miejscu, odpowiedź zaskakuje – moje córki, mój wnuk, mój partner. I oczywiście mój kot.

Zaskakujące, ponieważ nigdy się na tym jakoś szczególnie nie skupiałam. Kochałam, starałam się być dobra i tyle. Nigdy natomiast nie byłam klasyczną “matką-polką” i zdecydowanie nie lubię gotować, chociaż gotuję naprawdę smacznie. Umiem też piec pyszne ciasta – był czas, że koleżanki zamawiały u mnie wypieki na swoje uroczystości. Ale nie lubię zajmować się takimi sprawami. Szkoda mi czasu na robienie słoików, chociaż tak dobrych ogóreczków kiszonych, jak nauczyła mnie babcia, nigdzie nie znajdziecie. To jednak nie ma dla mnie znaczenia. Mogę jeść cokolwiek.

Zawsze jednak moje córki były dla mnie na pierwszym miejscu i tylko z nimi chcę celebrować ważne dla mnie chwile. Każde święta to dla mnie spotkanie z nimi właśnie. Bliskość. Czułość. Śmiech. A reszta bez znaczenia. Ostatnio z jedną z nich byłam na urlopie. Obie na co dzień zapracowane, miałyśmy nareszcie czas dla siebie. Bawiłyśmy się cudnie i marzę o tym, by znowu z którąś z nich – lub z obiema – spędzić wolny, roześmiany czas. To najlepsze chwile dla mnie, kiedy we trzy razem się spotykamy bez presji, że zaraz trzeba lecieć do pracy.

Kiedy wchodzę w Kroniki Akaszy, Mistrzowie często przypominają mi, żebym robiła to, co mnie cieszy, ponieważ taka twórczość zawsze nam podnosi energię. Jest też najczęściej śpiewem duszy i dokładnie tym, po co zeszliśmy na Ziemię. Zwykle mamy takich rzeczy kilka. Mistrzowie dokładnie je nazywają, bo wiedzą, jak bardzo uskrzydla mnie pisanie, tworzenie grafik, nagrywanie filmów i kilka innych ciekawych zajęć. Ale jeśli mówimy o tym, co najbardziej mnie uskrzydla – to miłość moich córek. To czas spędzany z nimi. To ich ujmująca mnie zawsze dobroć i poczucie humoru.

Zaskakujące dla mnie, chociaż zawsze umiałam docenić siebie w roli matki, a moje córki są moimi najlepszymi przyjaciółkami. Zaskakujące, bo gdyby ktoś mnie zapytał, kim jestem, odpowiedziałabym: pisarką, publicystką, poetką, numerologiem, czasami terapeutką. Mogłabym opowiadać o swojej miłości do Aniołów i kryształów. Mogłabym wymieniać tytuły książek i podkreślać, jakie ważne w moim życiu jest bycie nauczycielem Reiki – to moje wielkie spełnione marzenie. Nie przyszłoby mi do głowy mówić o życiu osobistym. Większość z nas ma dzieci, niektóre mają partnera, ale nie to nas przecież definiuje. Bardziej odnajdujemy swoją tożsamość w naszych działaniach, osiągnięciach, sukcesach. A nawet w tym, co zwyczajnie kochamy robić.

Tymczasem myślę sobie, że to, co dla nas uskrzydla, pokazuje Kim Jesteśmy W Istocie. To, co nas wznosi, pokazuje nasz najmocniejszy aspekt boskości. I chociaż najczęściej są to rozmaite talenty, to czasem jest to właśnie kochanie i cieszenie się tym kochaniem. Nasza Boska Natura jest tam, gdzie nasza bezwarunkowa miłość. Jeśli bezwarunkowo kocham pisanie, to jestem pisarką i nie ma tu znaczenia stopień popularności albo ewentualne nagrody literackie. Świat jest konsumpcyjny, nie kieruje się miłością, tylko opłacalnością. Nie to dobre co sławne, tylko to, co pełne miłości.

Idąc tym tropem odkryjemy też, że kochanie dzieci wzmacnia nas, odkrywa w nas boską naturę i pomaga wzrastać duchowo jeszcze bardziej. Zatem dlaczego bycie matką nie może być czymś, co nas określa, co nas zasila, co nas rozwija? I tutaj zmierzam do ważnego odkrycia: wszystkie potrzebujemy równowagi w naszych darach. W tym, co nas wznosi i rozświetla. Czasem tracimy w tym równowagę, biegnąc na oślep za tym, co modne i gubiąc po drodze to, co takie istotne. Lepiej odkryć to wcześniej niż za późno.

Ostatnio rozwój duchowy jest modny i mnóstwo kobiet rzuca się w wir zajęć rozwojowych. Najpierw uczą się i kolekcjonują dyplomy, a potem same zaczynają organizować rozmaite warsztaty. Czasem – na szczęście nie zawsze – kosztem własnej rodziny. Bo gotowanie, odrabianie lekcji i spędzanie czasu z dziećmi jest takie nudne. Wygodniej jest uciec od “garów i pieluch”, żeby brylować na “duchowych salonach” i głosić, że najważniejsza jest wolność. Ale to tylko iluzja. Prawdziwa wolność jest wtedy, kiedy umiemy znaleźć złoty środek i na kanwie tego, co przyniosło życie, stworzyć coś pełnego miłości. Nie można ograbiać siebie z kochania. Nie ma wolności w uciekaniu od tego, co ważne.

Niektórzy widzą ten problem w popularnych korporacjach, które wchłaniają kobietę jak gąbka i wyciskają do cna tak mocno, że nie ma potem czasu i siły na nic więcej. To prawda. Uważam, że to bywa dla kobiety trudne. Ale nie dla każdej, bo nie każda chce i posiada dzieci. Są takie, które uskrzydla praca w takim miejscu. Zwyczajnie – jesteśmy różne. I nasze ścieżki też są różne. Natomiast światek duchowy kieruje się o wiele swobodniejszymi zasadami. Tutaj każdy jest sam dla siebie panem i tutaj łatwo się zgubić.

Złoty środek to znalezienie czasu na rozwój różnych artystycznych talentów, na zawodową karierę, czasem na jakąś duchową ścieżkę, ale i na pielęgnowanie relacji. Kiedy dzieci są małe, domowe zajęcia wydają się nudne i męczące. Ale to inwestycja energii, która zwróci się po wielokroć – tak jak u mnie. Mam najlepsze córki na świecie. Oczywiście każda kobieta ma najlepsze dzieci, ale by to odkryła, zwyczajnie musi zainwestować w rozwijanie w nich miłości. Poprzez własne kochanie, poprzez czas i uwagę.

Pewnie uznacie, że jestem nudna, ale wszystko jak zwykle zależy od poczucia własnej wartości. Kobieta, która kocha siebie, ma większą łatwość w poukładaniu życia. W akceptacji tego, co trzeba – ale bez wyrzekania się czasu dla siebie. Skoro ja to umiałam, to umie to każda kobieta, kiedy podniesie samoocenę. Życie tylko dziećmi jest błędem – żyjemy tutaj dla siebie. Mamy prawo rozwijać własne talenty. Porzucenie dzieci dla kariery też jest błędem – pojawiają się w naszym życiu, by uczyć nas najpiękniejszej formy miłości. Uważam, że każda z nas może po swojemu, w najlepszy dla siebie sposób, ułożyć taki swój złoty środek, by czerpać z obu ścieżek – macierzyńskiej i zawodowej.

Bogusława M. Andrzejewska