Sukces we dwoje

Nie jest sztuką zakochać się, wydać za mąż, rodzić dzieci – każdy to potrafi. Sztuką jest kochać w słońcu i w deszczu, w smutku i chorobie. Być, wspierać, wybaczać i doceniać miłość, którą się dostaje w drobnych gestach, w czułości, w uśmiechu…. Nie jest ta wiedza popularna w epoce szybkich rozstań, roszczeń, oczekiwań i punktowania ludzkich błędów. Kiedy patrzę przez pryzmat energii, widzę często tylko nierealne marzenia o ślubnej sukni i byciu księżniczką rozpieszczaną przez bogatego małżonka. To może się zderzyć z rzeczywistością bardzo boleśnie. Im mniej mamy do zaoferowania, tym szybciej lądujemy poza związkiem, pełne złości na życie.

Bo związek dwojga ludzi to gra dwóch serc. Piękna i duchowa. Zaawansowana jak najwyższy poziom brydża, gdzie gramy będąc z sobą w parze – z całym światem po drugiej stronie. Liczy się zrozumienie i współpraca. Liczy się wrażliwość na drugiego człowieka. Liczy się wspólne działanie. Jeśli umiemy słuchać siebie nawzajem, jeśli dostrzegamy każde drgnienie oka i słyszymy bicie własnych serc, wygrywamy. I wtedy tworzy się prawdziwy stały związek. Układ pełen miłości, która nigdy nie zawiedzie. Która będzie przy nas w najtrudniejszych chwilach naszego istnienia.

W tym roku mija czterdzieści lat, odkąd jesteśmy razem z moim mężem. Jak każdego – zdumiewa mnie szybki bieg czasu, który nie zostawia nam ani chwili, tylko galopuje jak oszalały. Dopiero co zakochaliśmy się w sobie i tak niedawno mąż przenosił mnie po ślubie przez próg domu. Jakby wczoraj. A tymczasem minęło niemal pół wieku. Ale dzisiaj nie o tym, jak szybko mija czas. Dzisiaj o tym, ile ze sobą przeżyliśmy.

Zdumiewa mnie moja siła i odwaga do zmierzenia się z piekłem, przez które oboje przeszliśmy. Skąd się we mnie wzięła? I jak sobie z tym wszystkim dałam radę? Dzisiaj jestem z siebie taka dumna i właśnie dlatego tyle o tym piszę. Bo z perspektywy świeżo upieczonego małżeństwa nie widać tej niesamowitej drogi, która rozwija się przed nami jak wielobarwny dywan. A jest ta droga czymś godnym nie tylko pochwały, ale i nauki dla innych. To wielki dar umieć przejść ją z miłością i wybaczeniem.

Na pewno na plan pierwszy wysuwa się nasz wielki wspólny koszmar, który przeżyliśmy jako para w wyniku fatalnego błędu mojego męża. Nie obwiniam go. Wiem i rozumiem, że skoro nasze dusze wybrały siebie nawzajem na tę wspólną drogę, to w tej umowie jest i mój udział. Nie tylko zgodziłam się cierpieć, ale w jakimś stopniu zaprosiłam to doświadczenie. Ono miało mnie nauczyć – po pierwsze wybaczania, po drugie – asertywności i chronienia własnej rodziny, po trzecie wielkiej siły, by pokonać chciwych, niedobrych ludzi. A po czwarte – kochania siebie.

W stałych pełnych miłości związkach wybaczanie i rozumienie jest na pierwszym miejscu. I zauważam, że ludzie wcale nie umieją sobie wybaczać. Ludzie zwyczajnie się rozwodzą i szukają kogoś innego, kto nie będzie popełniał błędów. A miłość – w moim rozumieniu – to właśnie przyjmowanie drugiego człowieka także z jego błędami i negatywnym działaniem. Jeśli kochamy tylko wtedy, kiedy partner jest dla nas miły i dobry, to nie żadna miłość. To zwyczajna wdzięczność. Albo nawet tylko przyzwoitość.

Z duchowego punktu widzenia każda pomyłka mojego męża jest także dla mnie, dla mojej nauki i mojego wzrastania. Uciekanie w rozwód to wagary. Właśnie dlatego stawiam długotrwałe związki na piedestale, bo to są ludzie, którzy nigdy nie uciekali z lekcji, tylko cierpliwie je odrabiali, dzień po dniu. Mało kto, chce to zauważyć i docenić. A to najwięksi pracownicy Miłości, godni największych laurów. Uważam, że takie Dusze bardzo dużo tu przepracowały na Ziemi i poprzez moc kochania bardzo ładnie się wzniosły.

Nie uzurpuję sobie prawa do świętości. Ja sama też popełniałam w związku błędy i pewnie nadal popełniam. Jestem tylko człowiekiem w drodze do Miłości. Szukałam jej w sobie tak, jak potrafiłam najlepiej i jakże często potykałam się o gniew czy zazdrość. Mój dzielny mąż umiał mnie z tym wszystkim przyjąć i kochać. Oboje wykazaliśmy się wobec siebie wielką cierpliwością i jeszcze większym rozumieniem.

Pisałam wielokrotnie, że wybaczenie jest jedną z najważniejszych jakości, po jakie dusza schodzi na Ziemię. Kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę dar przebaczenia uwolni nas od wszystkich obciążających więzi energetycznych, odetnie od całej paskudnej karmy. Trudno przecenić tę jakość. W stałym związku zawsze znajda się do wybaczania powody. Jeśli więc dwoje ludzi trwa przy sobie i nadal z miłością patrzy sobie w oczy, to opanowali tę sztukę perfekcyjnie. Dla mnie są bliżej oświecenia niż mantrujący jogini.

Rzekłabym też – kto umie wybaczyć i kochać, ten spłacił wszystkie karmiczne zobowiązania i odrobił wszystkie lekcje. Ale jest i drugi ogromnie ważny temat – kochanie samego siebie. Schodzimy na Ziemię po miłość do swojej własnej istoty. Po docenienie i zachwyt swoją boską naturą. Po odkrywanie swojego wewnętrznego piękna. Dopóki ktoś nas kocha i każdego dnia patrzy na nas z miłością, wzmacnia w nas ten wzorzec i pokazuje, że pięknie trzymamy energię.

Warto przypomnieć, że partner jest najdoskonalszym lustrem i nieocenionym szlifierzem naszego wewnętrznego diamentu. Im więcej we mnie kochania siebie, tym bardziej jestem kochana. Im więcej lojalności i szacunku do siebie, tym bardziej udana relacja. Świat nie składa się z mężczyzn (kobiet) dobrych i złych, tylko z wędrujących odbić naszej wewnętrznej matrycy. Dostajemy zawsze to, co mamy w sobie. A jeśli nie dostajemy nic, chociaż chcemy miłości, to na coś w środku nie ma przyzwolenia, czegoś w nas samych brakuje.

Nie każdy musi być w związku, nie każdy musi chcieć w nim być. Świat jest wielobarwny i doświadczamy rozmaitych przejawów kochania. Jednak wieloletnie pełne miłości związki to dla mnie zawsze najwyższa sztuka życia. Tutaj na Ziemi niewiele rzeczy może jej dorównać. Z Miłością pozdrawiam dzisiaj wszystkich, którzy przetrwali życiowe burze i kochają dzisiaj tak samo, jak kiedyś, przekuwając każdy spór w mądrość i każde rozczarowanie w zrozumienie.

Bogusława M. Andrzejewska